Naraz przerwałem, bo złapało mnie okropne kichanie. Wyszedłem z domu na ganek.
-Chyba łapie mnie alergia od tych starych papierów - krzyknąłem - muszę się trochę przewietrzyć!
Ale moja Krysia chyba nie słyszała, bo była w ogrodzie i ściągała ze sznura pranie. Zaczął wiać mocny wiatr i pociemniało. Zbierało się na czerwcową burzę a w takich chwilach zawsze jest trochę „paniki”.
„Zamykaj okna! Boże, muszę zdjąć pranie, bo już zaczyna padać!”
Rzeczywiście podmuchy wiatru szarpały gałęziami jabłonek i rosnącej, wzdłuż siatki leszczyny.
Stałem na ganku i ni stąd ni zowąd ten wiejący wiatr, który wzdymał zbierane przez Krysię pranie przypomniał mi uroczy obraz.
Otóż parę tygodni wcześniej byliśmy w Andaluzji. Wakacje.
Była sobota i chodziliśmy po uliczkach stareńkiego, górskiego miasteczka Ronda. Akurat przed kościółkiem de Nuestra Senora do la Paz zbierał się tłumek weselny. Ślub. Hiszpanki ubrane w przepiękne kolorowe suknie z ogromnymi kapeluszami na kruczowłosych główkach, mężczyźni w śnieżnobiałych koszulach, ciemnych okularach i marynarkach zarzuconych na ramiona.
Młoda para już weszła, ale sporo ludzi rozmawiało jeszcze na zewnątrz. Palili papierosy, śmiali się i widocznie czekali na tę ciekawszą część uroczystości - w lokalu. W drzwiach kościoła stała wysoka, piękna dziewczyna w krótkiej, szerokiej sukience i w kapeluszu z rondem. Rozmawiała z kimś śmiejąc się perliście gdy nagle silny podmuch wiatru podwiał jej wysoko sukienkę! Wysoko! Coś w stylu Marilyn Monroe z tym tylko, że Marilyn starała się kokieteryjnie bronić podczas gdy ta hiszpańska piękność nic a nic!
Nadal stała śmiejąc się wesoło i robiła wrażenie, że nie czuje figlującego wiatru. Piękna, szmaragdowa sukienka wzdymała się wysoko ukazując długie nogi i białe majteczki!
Widok był miły, uroczy i jedyny w swoim rodzaju. Ta fantastyczna niefrasobliwość i brak jakiegokolwiek zażenowania ze strony dziewczyny a do tego wspaniałe, południowe słońce i dziedziniec średniowiecznego kościółka mogłyby być tematem dla malarza!
Stałem na ganku domu w Wawrze i patrzyłem na ogród, zbierające się chmury i moją Krysię ściągającą pośpiesznie wypraną bieliznę.
Chociaż podmuchy wiatru były coraz silniejsze, to nic nie mogły zrobić, bo Krysia była w dżinsach!
Wiadomo, że „wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi” i dlatego nie mogliśmy się dziwić powszechnemu zainteresowaniu naszą sytuacją. Były pogaduszki przy furtce, w czasie spacerów, przez siatkę...
-Dzień dobry! Jak tam mama? Jak się czuje?
Zazwyczaj potem było trochę wspominek, jak to ktoś gdzieś też miał podobną historię, co robił, jak sobie radził i tak dalej, i tak dalej. Wreszcie po takich delikatnych obchodach następowało „kluczowe” pytanie:
-To co państwo będziecie robić? Myślicie sprzedać?
Chodziło naturalnie o dom.
-Nosimy się z tym zamiarem.
-A czy mógłbym zapytać ile by to kosztowało ? Bo my tak troche myślimy żeby może kupić...
Takie i podobne rozmowy odbywały się prawie codziennie. Zadziwiająca jest szybkość obiegu informacji! Przychodzili ludzie mieszkający daleko a nawet bardzo daleko, którzy dowiedzieli się od kogoś, który dowiedział się jeszcze od kogoś, a ten z kolei...i tak dalej.
Ile też - w trakcie tych rozmów - przewijało się ludzkich, dramatycznych historii!!! Opowiadania o starych rodzicach, dziadkach, rodzeństwie, o ich chorobach, niedołężności, umęczeniu opiekujących się nimi osób, problemach mieszkaniowych, finansowych i innych.
Prawie zawsze mówiło się przy tym o Ukrainkach, które przyjeżdżały i opiekowały się potrzebującymi.
-A nie myśleliście żeby wziąć Ukrainkę?
Jeszcze dwa lata temu niewiele o tym wiedziałem, ale z chwilą gdy mama złamała dwa biodra, ze wszech stron słyszeliśmy pośpieszne rady aby wziąć Ukrainkę!
Wziąć Ukrainkę! Właściwie powinienem podkreślić te słowa. Te skromne dziewczyny ze Wschodu przyniosły wielu polskim domom niewyobrażalną ulgę i pomoc!
Wszędzie słyszało się o Ukrainkach.
Wzięliśmy więc i my.
Nasza Ukrainka była hoża i niezwykle pracowita. Każdego ranka wychodziła z łazienki z mokrą, świeżo umytą głową i zabierała się do roboty. Pierwszego dnia siedziałem w kuchni przy śniadaniu i widząc ją wchodzącą zaproponowałem:
-Może kawy?
Ale usłyszałem tylko coś jakby „niii” i zaraz potem Ludka zabrała się za gotowanie.
Nie mogłem wyjść z podziwu jak ta dziewczyna - bądź co bądź - w obcym kraju, obcym domu i obcej kuchni, umiała się tak łatwo i bez wysiłku poruszać. O nic nie pytała, wszystko umiała znaleźć, wiedziała co i jak i w piorunująco krótkim czasie w garnku zaczął bulgotać smakowity barszcz! I to nie w jakimś małym garniątku, ale w największym garze jaki był!
Zupa na śniadanie! Gorący barszcz, albo krupnik czy kapuśniak - a wszystko to zawiesiste, tłuste, gęste, że „łyżka stoi”, pożywne... Nie jakieś kawki, grzaneczki, marmoladki! Nic z tych rzeczy! Poranna zupa! Tak było codziennie!
Sama Ludka jadła tę zupę trzymając miskę w ręku wysoko pod brodą. Siedziała przy tym na samym brzegu krzesła i jakby bokiem do stołu.
Przypomniałem sobie ten zwyczaj.
Wiele razy widywałem to w podkarpackich gospodarstwach. Kobiety w zasadzie nie siadały a jeśli już - to na brzeżku krzesła. Tak było. Kobieta czuła się w jakimś dziwnym obowiązku ciągłego służenia. Gospodarz siedział przy stole i czekał aż mu kobieta poda jedzenie, a gdy już podała to nawet wtedy nie siadała tylko sprzątała, zmywała i układała na półki. Dopiero po tym wszystkim przysiadała jakoś na krawędzi ławki czy stołka i zjadała swoją zupinę, kartofle czy co tam z obiadu zostało.
Za moich szczenięcych lat tłukłem się w czasie wakacji po okolicznych wioskach, robiłem sobie biwaki na brzegach Sanu i czasami zachodziłem do gospodarstw. Bywało, że zapraszano mnie wtedy na obiad. Moja mama nie raz napominała mnie żebym nie jadł „po ludziach”, ale z jednej strony nie wypadało odmówić a z drugiej przepadałem za tym jadaniem „po ludziach”.
To było coś nowego i niezwykle dla mnie ciekawego. Jedzenie było inne i zwyczaje inne. Często jadało się z jednej miski. Każdy sięgał łyżką do miski po kartofle czy kapustę. Micha była wspólna, ale każdy miał swój garnuszek z kwaśnym mlekiem. Nawet wtedy - jak pamiętam - kobiety siedziały jakoś bokiem, niby ukradkiem, że one to nie, że one to mają coś do roboty, że one w zasadzie nie jedzą...
To mnie denerwowało, ale absolutnie nic nie mogłem zrobić bo po pierwsze byłem gościem, młodym smarkaczem, który nie miał żadnego prawa zmieniać zwyczajów goszczącego go domu, a po drugie same kobiety uważały, że tak powinno być. Ja myślę i głęboko w to wierzę, że nie było w nich ani cienia buntu, bo po prostu nie wiedziały, że może być inaczej. Tak się zachowywały ich matki i babki więc to co było musiało być prawidłowe.
Potem, z biegiem lat zwyczaje ulegały zmianom, przychodziło tak zwane „nowe”, ale jak to się teraz dość często mówi - „nie do końca, nie do końca”!
W każdym razie, nasza Ludka zjadała swoją zupę z kromką chleba, którą brała delikatnie ze stołu i pogryzała od czasu do czasu. Śniadanko.
Nie mogłem sobie odmówić przyjemności zjedzenia talerza tego świetnego barszczu i pomyślałem sobie, że w sumie to bardzo dobry zwyczaj. Zupa rano!
Inna rzecz, że tak się jadało. Moja świętej pamięci Mama, która zawsze tęskniła za ukochanym Podolem, wielekroć mi o tym opowiadała.
Opieka nad chorym, starym człowiekiem to nie jest piknik w parku, ale nasza Ludka wywiązywała się z tego na piątkę. Później musiała wyjechać bo była ograniczona ważnością wizy, ale żegnaliśmy ją ze łzami!
Przychodzą jednak chwile, gdy taka domowa, nawet najlepsza pomoc po prostu nie wystarcza bo potrzebna jest kroplówka, stała opieka lekarska i całodobowa, profesjonalna opieka. Przychodzą też takie chwile - i o nich słyszeliśmy dość często - że brakuje pieniędzy. Rodziny nie ma a jeśli jest to nie daje rady i robi bokami. Wtedy wychodzą demony...
Jeden z moich kolegów jest sam. Z żoną rozstał się w zgodzie, ale definitywnie. Potem chciała wrócić, ale on już nie chciał. Mieszka sam z dwoma kotami. Nazywają się Susi i Muschi. Zawsze czekają na niego gdy wraca z pracy. Siedzą w oknie i czekają.
Pytałem go czy dobrze się czuje sam, czy nie jest samotny.
-Przecież mam koty - odpowiedział - jest mi jak w raju. Chcę głośno oglądać hokej - oglądam. Chcę sobie otworzyć szóste piwko - otwieram. Chcę pójść z kolegami do baru - wyobraź sobie - IDĘ !!! A jak już wrócę, to mam całkowitą pewność, że ani Susi ani Muschi nie powiedzą mi jednego, złego słowa!
-No dobrze - pytałem dalej - a co będzie jak się zestarzejesz, koty zdechną a koledzy nie będą już mogli przychodzić do baru?
-Wtedy mój drogi przyjacielu sprzedam dom i zapakuję się do domu opieki i będę miał jak w raju!
-Znowu jak w raju? - zapytałem z nutką powątpiewania.
-A żebyś wiedział! Będę oprany, nakarmiony, umyty... Jak będę chciał wyjść do ogrodu to wyjdę, jak będę chciał coś zapalić to zapalę, jak będę chciał poznać jakąś fajną babkę to myślę, że i taka się znajdzie...
-No dobrze - drążyłem dalej - a co będzie jak nie będziesz już mógł zapalić, pójść do ogrodu czy pogadać z fajną babką?
-No cóż - powiem ci tak - jeśli dojdzie do tego o czym mówisz... jeśli dojdę do takiego stanu... to mam pewien plan.
-Jaki?
Pytałem, ale znałem odpowiedź. Słyszałem ją wiele razy i w różnych okolicznościach. Demon samobójstwa czy jak to się mówi „śmierci na życzenie” przewija się w wielu rozmowach nie tylko starszych, schorowanych i cierpiących, ale także ludzi z mojego pokolenia.
„Jak będę w takiej sytuacji to pojadę do Szwajcarii, a jak nie to tu coś wezmę, albo z czegoś skoczę...”
Bardzo starzy i schorowani wyrażali to jeszcze wyraźniej:
„Po co ja żyję?! Niech mi wreszcie coś dadzą!”
albo:
„Ja chcę umrzeć! Dlaczego ja nie umieram?!”
albo:
„O Jezu! Niech to się wreszcie skończy!”
Słyszałem to nie raz, ale tak myślę, że nawet najstraszniejsze demony można okiełzać. Ileż razy słyszy się o beznadziejnych sytuacjach, które nagle - cudownym zrządzeniem losu - zmieniają się jeśli nie na dobre to przynajmniej na znośne.