Pertraktacje z bolszewikami trwały dość długo - ciągnął pan Kucharski - ale byłem przekonany, że nic z tego co zostanie ustalone nie będzie dotrzymane. Szybko następujące wypadki pokazały aż nadto wyraźnie jak dalece miałem rację. Ustalano, że żołnierze będą traktowani zgodnie z konwencją genewską jak jeńcy wojenni, mienie towarzyszących wojsku cywilom zostanie im pozostawione i tak dalej i tak dalej. Bolszewicy ani myśleli dotrzymać jakichkolwiek ustaleń.
Wielu z nas czuło co się święci więc część z nas - mniej więcej dwa bataliony - w sile około tysiąca ludzi - postanowiliśmy przebić się przez otaczającą nas bolszewicką tłuszczę i uchodzić dalej w kierunku Irkucka. To, że się nam udało trzeba zawdzięczać niesłychanej determinacji i woli walki. Ja sam, prywatnie przypisuję to pewnemu zdarzeniu, które w czasie tej krwawej golgoty stało się dla mnie Bożym głosem - wezwaniem i otuchą. Otóż w czasie jednego z niezliczonych przejść przez zlodowaciałe rzeki i rozlewiska natknęliśmy się na zamarzniętą grupę podróżnych - pewnie uciekinierów, którzy z mniejszym od naszego szczęściem, próbowali ujść czerwonej zarazie. Grupa złożona z paru sań, kilkunastu postaci, na wpół uwięzionych w lodzie, przysypanych śniegiem. Ile czasu upłynęło od ich śmierci trudno było dociec. Wszystko zmarznięte na kość. Sztywne jak kamień ciała, lodowe, zastygłe maski oblepione soplami i pokryte skorupą zmarzliny. Być może przeprawiali się po lodzie i być może lód się załamał i tak uwięźli w szybko marznącej wodzie, szamocząc się i wyrywając, drąc krwawo do brzegu...wszystko bez skutecznie, bez nadziei, bez ratunku.. kto to wie???
Mróz wyciszył te wysiłki, a gwałtownie krzepnąca woda skuła wszystkich lodowymi kajdanami. Ostry jak nóż wicher, który nieprzerwanie hulał wzdłuż koryta rzeki, wychładzał do szpiku kości.
Grupa zamarzniętych trupów była w dużej mierze przysypana śniegiem, ale gdy podeszliśmy bliżej zauważyłem, że jedna z postaci leży jakoś nienaturalnie z wyciągniętą wysoko ręką, w której trzyma jakiś przedmiot.
Muszę tu z przykrością przyznać, że wielu z naszych żołnierzy było już zdemoralizowanych wojną, przejściami i niewyobrażalnymi trudami pochodu. Kobiety i dzieci ochranialiśmy ze wszystkich sił, ale te wysiłki okupione były coraz zimniejszymi sercami dla naszych wrogów i okrucieństwo coraz częściej gościło w naszych bezładnych szeregach. Wszystkich trzymała jeszcze w żelaznej ryzie wola naszego dowódcy, ale widać było, że może jej nie na długo starczyć. Najgorsze było to, że zupełnie nie wiedzieliśmy co nas czeka. Czy przedrzemy się jakoś do Mongolii a potem do Mandżurii i połączymy z głównymi siłami Kołczaka? Na to pytanie nikt nie znał odpowiedzi, bo informacje przychodziły sprzeczne, mylące, prawdopodobnie celowo zniekształcone.
No więc gdy zbliżyliśmy się nieco do zamarzniętej grupy paru żołnierzy rzuciło się na trupy pewnie z nadzieją, że znajdą kosztowności, które prawie zawsze uciekająca szlachta ukrywała w swoich bagażach.
Silny głos dowódcy i wystrzał z rewolweru ostudziły trochę chciwość, ale jeden z nich szarpnął jeszcze w złości przedmiot trzymany przez wyciągniętą, zamarzłą rękę i obejrzawszy go rzucił w śnieg. Byłem niedaleko. Podniosłem. Przedmiot okazał się małą ikoną. Matką Boską Proszącą. Nie chcąc jej zostawiać w śniegu schowałem pod kożuch i powlokłem dalej. Mogłem przypuszczać, że nieszczęśnicy byli prawosławnymi, albo należeli do jednej z licznych, rosyjskich sekt - być może starowierców lub popowców, ale nie było czasu na rozważania, bo trzeba było iść dalej.
W ciągu następnych paru tygodni sprawy zmieniły się rozpaczliwie. Doszła nas wiadomość o rozstrzelaniu Kołczaka, zima srożyła się strasznie i nie było dnia żebyśmy z naszej grupy nie tracili przynajmniej kilkunaścioro. To była prawdziwie śmiertelna droga przez mękę. Istna golgota!
Ale cały ten czas zachowałem wyjątkowo wiele sił i energii. Pod kożuchem, blisko serca czułem bowiem dziwne ciepło emanujące z ukrytej tam ikony. Nie wyciągałem jej, bo obawiałem się, że ją utracę. Utracę skarb, który - mocno w to wierzyłem - uratuje mnie i wyzwoli z tej strasznej matni, w której się znaleźliśmy.
Co tu mówić - przeszło się piekło. Prawdziwe piekło walk, głodu, mrozu i poniewierki. Ale doszliśmy w końcu do ziemi obiecanej Mandżurii gdzie wziął już nas pod swoje skrzydła generał Zuolin - na ten czas prawdziwy władca tej krainy.
Tam też długo nie pozostaliśmy i już tylko jedną myśl miałem w głowie - do Kraju! Żeby tylko do Kraju!
I Bóg zezwolił. Wróciłem do Polski a mój skarb - mała, ciemna ikona Matki Proszącej wraz ze mną.
I była z nami cały czas. Ożeniłem się, założyłem praktykę lekarską i dobrze się nam wiodło a mała ikona leżała zawsze tuż koło mojego łóżka. Nawet wtedy, gdy którejś wojennej nocy wpadli Niemcy i wypędzili nas z naszego domu wierzyłem, że wszystko dobrze się skończy bo czułem, że jesteśmy pod opieką. W czasie tego nocnego wypędzania, w łoskocie żołnierskich butów i strasznym wrzasku chciałem wziąć mój skarb, ale uderzony kolbą upadłem. Gdy staliśmy już otoczeni na ulicy zorientowałem się, że moja ikona została. Pewnie wypadła mi w czasie upadku. Została, a my poszliśmy na wojenną tułaczkę i katorgę.
I trudno uwierzyć - ciągnął wzruszony pan Kucharski - ale gdy wreszcie, po wyzwoleniu wróciliśmy do Krakowa i weszliśmy w progi naszego dawnego a teraz zruinowanego mieszkania - pierwszą rzeczą jaką zobaczyłem była rzucona na ziemię moja Ikona! Leżała wraz ze stertą jakichś kawałków drzewa pod piecem...
Podniosłem ją i ucałowałem. Moja syberyjska Matka Boska Prosząca wyprosiła nam u swojego Syna ocalenie, cudowne spotkanie z żoną i powrót do Ojczyzny. Powrót do domu!
Pan Kucharski umilkł i bardzo długo wycierał okulary. Babcia siedziała z chusteczką przy oczach a ciocia Ela płakała otwarcie.
Za oknem wichura wyła bez opamiętania i wyglądało na to, że nazajutrz będzie wspaniała sanna. Paru moich kolegów i koleżanek mieszkających dalej od szkoły było przywożonych przez rodziców konnymi saniami. Po lekcjach jeździłem razem z nimi, potem próbowałem coś złapać w kierunku domu a nierzadko tłukłem się w śniegu kilometrami, aż wreszcie wieczorem dobiłem się do domu. Przepadałem za tym i wszystko wskazywało na to, że idą dobre dni do takich zabaw. Opowiadanie pana Kucharskiego wywołało łzy, ale i natchnęło ufnością i nadzieją, której wszyscy byli złaknieni. Dla mnie było ciekawe bo jakieś tajemnicze, z innego świata, o rzeczach, których nieznałem. Pan Kucharski skończył i nikt nic nie mówił tylko słychać było cichy płacz cioci Eli.
Tak, to było ciekawe opowiadanie, ale w mojej i mojego rodzeństwa pamięci pan Kucharski zapisał się czymś innym, a mianowicie w czasie swoich pobytów opowiadał nam w odcinkach przepiękną powieść Selmy Lagerlof pod tytułem „Cudowna Podróż”. Historia Nilsa Holgerssona i gąsiora Marcina była dla nas tak fascynująca jak dla dzisiejszych dzieci najwspanialsze seriale. Z oczywistego względu zwłaszcza gąsior Marcin był najbliższy mojemu sercu.
Starość ogrzewa się ciepłem wspomnień. Wraca do nich i czerpie z nich siłę. Moje wspomnienia z dzieciństwa wiele razy były dla mnie taką pomocą. Młody człowiek nie ma jeszcze tej perspektywy i przeszłość interesuje go tylko o tyle o ile ma bezpośredni wpływ na teraźniejszość. Chęć spojrzenia wstecz przychodzi z biegiem lat. Wydaje się, że to jest naturalne. Najpierw wspominamy rzadko, jakby przypadkiem, potem obrazy z przeszłości są częstsze i częstsze żeby w jakimś momencie podeszłego wieku wypełnić nas niemal całkowicie.
Moje powroty do dawno przeżytych chwil zaczęły się - i pamiętam to bardzo wyraźnie - gdy zaczynałem jeździć truckiem.
Nagle - w czasie jednego z pierwszych kursów - uświadomiłem sobie, że mam czas. Ogromnie dużo czasu. Tylko dla siebie. Asfalt drogi uciekał pod kołami, silnik pracował miarowo, krajobraz za oknem stawał się jednostajny i tworzył rozmazujące się tło, w którym nie mogłem, a nawet nie chciałem, rozróżnić detali. Północne Ontario jest ogromne i co tu dużo mówić - prawie puste. Niemal trzy Polski mogłoby się tu zmieścić! Bywa więc - a z całą pewnością bywało trzydzieści pięć lat temu - że całymi godzinami jechało się zupełnie pustą drogą. To było fascynujące.
W moim dotychczasowym życiu, w którym tak jak u wszystkich młodych ludzi - kłębiło się od spraw i wydarzeń - ten moment, w którym nagle znalazłem się sam i tylko sam z moimi myślami był dziwny, zaskakujący i zarazem bardzo przyjemny. Tak jakbym w upalny, duszny dzień zanurzył się w chłodnej wodzie.
I w tym odczuciu nie byłem sam. Mój przyjaciel Antek Sobótka przyznał mi się kiedyś, że przez to „myślenie w trasie” wpadł w jakiś trans podobny do narkotykowych halucynacji. Jeździł podówczas przez prerie - z Ontario do Brytyjskiej Kolumbii. Saskatchewan, Manitoba i wschodnia Alberta to kraj pól i niezmierzonych prerii gdzie - bez żadnych literackich przenośni - gubi się granica pomiędzy niebem i ziemią.
Antek, który w swoim czasie przesiedział kawał czasu w kryminale i grypsował, mówił, że jazdy przez prerie to lepsze od czaju.
Tak czy siak moje upojenie samotnością i spokojem dalekiej drogi nie było żadnym wyjątkiem. To jest ludzkie i naturalne.
Nie chciałem z nikim rozmawiać, wyłączałem radio, CB i jechałem. Trwałem w spokoju. Zatrzymywałem się tylko z absolutnej konieczności. Paliwo, coś do zjedzenia i z powrotem na drogę! Chciałem jak najszybciej być znowu w trucku i jechać. Telefonów komórkowych jeszcze nie było. Z truck-stopów dzwoniłem do żony i do dyspozytora, ale do niego to jak najrzadziej. Dyspozytorzy w ogóle nie lubią jak się do nich dzwoni i zawraca głowę. Nie raz nie dwa mogłem się przekonać, że dla dyspozytora najlepszym kierowcą jest ten, który w ogóle nie dzwoni. Robi robotę, faksuje papiery i o nic nie pyta. Mniejsza z tym. Znowu odbiegłem od tematu...
No więc nie musiałem pędzić, załatwiać, spotykać się, telefonować, martwić o to czy tamto. Po prostu jechałem. To był fantastyczny czas, w którym myśl uciekała daleko w przeszłość. Przypominałem sobie dawne rozmowy, ludzi, zdarzenia. Wracałem do młodych lat, do szkoły, kolegów, prac i całego ciągu wydarzeń, które dawno minęły.
Ciekawe, że niektóre - kiedyś nieistotne nabierały w moich medytacjach innego wymiaru. Wolno, bez pośpiechu, przyglądałem się im i spokojnie analizowałem.
To było fantastyczne ćwiczenie.Być może robiłem to co od niepamiętnych czasów robią siedzący nieruchomo, zatopieni w jakby transie hinduscy fakirzy? Nie wiem, ale ten czas pamiętam dobrze.
Z jednej strony nasze dni były do siebie podobne a z drugiej cały czas coś się działo. Przekonywałem się po raz niewiadomo który, że kolekcjonowanie rzeczy, nie wyrzucanie starych i chomikowanie ich po najróżniejszych schowkach i zakamarkach jest gigantycznym utrudnieniem życia ewentualnym spadkobiercom. W gruncie rzeczy w takich sytuacjach najlepiej jest wynająć kontener i wyrzucić wszystko bez patrzenia co to, po co to i „a może się przyda”! Nigdy się nie przydaje!Ale przeglądając stare rzeczy człowiek siłą rzeczy zatrzymuje się nad niektórymi, coś przegląda, przymierza, próbuje zaadaptować do swojego życia. Porządkowanie czy może raczej wyrzucanie przedłuża się w nieskończoność.
-Patrz się - co to jest - jakaś wojskowa kurtka? Skórzana? Może będę ją nosił? -Spróbuj, pasuje? -Jak ulał! -No to nie wyrzucam! -A kożuch?! Co z kożuchem???I odkłada się na bok. Z biegiem czasu sterta rzeczy na „boku” rośnie, powiększa się i znowu trzeba robić selekcję!