farolwebad1

A+ A A-

Dyskretny „urok” starości (13)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Braniecki1918 01Państwo Kucharscy zostali bez ceregieli wyrzuceni w tym w czym akurat byli - to znaczy w szlafrokach i butach nałożonych na gołe stopy. Ktoś ich przygarnął, ale nie na długo, bo w parę tygodni później zostali aresztowani.

Pan Kucharski wylądował w obozie koncentracyjnym w Gross-Rosen. Co się stało z panią Kucharską - to tylko jeden, jedyny Bóg raczył wiedzieć, bo od momentu tego cudownego spotkania na autobahnie biedna pani ani razu nie wspomniała o tym gdzie była, co się działo i w ogóle jak spędziła trzy wojenne lata. Najpierw było dużo łez, radości potem jeszcze więcej łez i jeszcze więcej przerywanych łkaniem śmiechów, ale pani Kucharska nie mówiła o sobie. Ale też i nie pytała. Pan Kucharski opowiadał jej o obozie, a raczej obozach, bo oprócz Gross-Rosen był także w Buchenwald, a potem pytał jej co się z nią działo i gdzie była, ale żona nie odpowiadała. Mówiła tylko:

-Boże, jaka to radość, jaka radość, że jesteśmy razem! Razem!

Pan Kucharski ponawiał pytania, potem się denerwował, ale po jakimś czasie przestał. Jako lekarz wiedział, że są sytuację, które tylko czas może uleczyć. Czas i miłość. Krzepił się więc nadzieją, że po tych strasznych przejściach, na które pamięć żony postawiła blokadę, przyjdzie moment otwarcia.

Nie, nie - była całkiem normalna, ale nigdy przenigdy nie mówiła o tamtych czasach. Odzywała się zresztą niezwykle rzadko. Pan Kucharski nauczył się jakoś z tym żyć, w miarę swoich nader skromnych możliwości otaczał schorowaną żonę opieką i tak trwali. Już nie praktykował. Czasami udzielał prywatnie porad, ale do regularnej pracy nie miał już sił. Obozy wydarły mu zdrowie, źle spał i niedomagał na serce.

Moich dziadków znali prawie od zawsze.

No więc pan Kucharski umiał opowiadać! Umiał i lubił. Czasami, przy okazji poruszanego przy stole tematu mówił mniej więcej tak:

-A wiecie, to mi przypomina pewną historię ... Otóż ...

I wtedy wszyscy milkli i zamieniali się w słuch. Tak prawie jak przed rozpoczęciem ciekawego spektaklu.

Któregoś roku, już po Świętach zdarzyło się, że rozmowa zeszła na obrazy. Jak wspomniałem w naszym domu było ich wiele. Wisiały od lat. Kupowane w różnych latach, z różnych powodów były częścią historii rodziny.

Tak jak „niedokończeni” Tatarzy Brandta - każdy z nich coś przypominał, przywoływał wspomnienie.

Dla mnie były także opowieścią o przeszłości rodziny.

-O, ten - odpowiadała na moje pytania babcia - ten, to twój pradziadek August dostał w Monachium od pana Gierymskiego - znali się dobrze...

-A to, to jest portret Tekli z Kalinowskich Grassiego, ale zniszczony, bo w Kamionkach u ciotki Alfonsyny wisiał w wilgotnej sieni a obrazy wilgoci nie lubią - oj nie lubią!

-A kto to była ta ciotka Alfonsyna? - pytałem.

-Ciotka Alfonsyna pytasz - mówiła babcia jakby w zamyśleniu - a to ta, co to „kluczami” rozdawała...

-Kluczami? Jakimi kluczami? -Klucz - moje dziecko - to było parę folwarków... -To jakżeż to - to ciotka Alfonsyna rozdawała tyle folwarków?

-A rozdawała, rozdawała - zresztą kto ją tam wie - pański gest miała - to rozdawała - mówiła babcia z półuśmiechem.

-Inna rzecz - dodawała po chwili - że z tego rozdawania zostało w końcu tylko paręset włók całej parady... Wielka pani była, szeroko żyła...Chyba za szeroko ... ale, ale nie zawracaj mi już głowy, nie mam czasu...

I tak się czasem kończyło, ale zwykle nie miałem kłopotów z dowiedzeniem się u dziadków czy rodziców tego co mnie akurat interesowało.

Inna rzecz, że wiele z tych opowiadań o przeszłości kotłowało się potem w mojej młodej głowie, kłębiło jak jakiś wir i nie dawało spać. Kiedy indziej przeciwnie - tworzyło niesamowite sny pełne dziwacznych postaci. Słynna ciotka Alfonsyna przybierała w nich najróżniejsze formy - prawie zawsze z „kluczami”! Nie umiem już dziś powiedzieć jak te „klucze” w moich snach wyglądały i czy miały postać pszenicznych, ukrainnych folwarków czy też jakąś inną, ale z całą pewnością wiedziałem o co chodzi...

Pan Kucharski znał te nasze obrazy doskonale. W czasie swoich zimowych wizyt studiował je skrupulatnie. Na sztuce znał się wybornie. Jego wspaniała, przedwojenna kolekcja przepadła z dymem pożarów, a może została wywieziona przez nienasyconych hitlerowców, ale jego wnikliwa znajomość malarstwa i jakiś szósty zmysł zbieracza pozwalał bezbłędnie odróżnić kopię od oryginału, określić wiek, technikę i tak dalej. Mój dziadzio a także rodzice bardzo się w tym względzie z opinią pana Kucharskiego liczyli. I trzeba powiedzieć, że stary znawca nie pomylił się ani raz. W późniejszych latach bywali u nas inni, tak zwani eksperci i zawsze potwierdzali jego zdanie.

Czas był poświąteczny i miało się ku wieczorowi. W tak zwanym salonie stała jeszcze choinka i zgodnie z tradycją miała stać aż do Gromnicznej. Siedzieliśmy w jadalnym i czekali na wyłączenie prądu. Szło na śnieżną zamieć a wtedy było pewne, że prąd zostanie wyłączony. Wielka lampa naftowa, której podstawą był mosiężny chłopak trzymający na ramionach czaszę z naftą, stała w pogotowiu. Niby wszystko było przygotowane, zapałki pod ręką, ale zawsze gdy światło gasło było z tym trochę zamieszania.

-Matko Przenajświętsza - światło zgasło!

Była to najoczywistsza oczywistość, ale babcia nie mogła się od tego okrzyku powstrzymać.

I zaraz potem:

-Zapal lampę! Gdzież są te zapałki na miłość Boską?!?

Tak było za każdym razem.

Kiedyś próbowałem powiedzieć, że może lepiej by było zapalać lampę trochę wcześniej i nie wpadać w panikę już po wyłączeniu prądu, ale natychmiast runęła na mnie lawina upomnień, że nafta droga, i że tylko utracjusze wyrzucaliby pieniądze na palenie lampy wtedy gdy jest elektryczność i tak dalej.

-Pamiętaj smarkaczu, że ciężko dzisiaj o pieniądz! Ucz się oszczędzać, bo czego się mały Jaś nie nauczy to stary Jan nie będzie umiał i tak dalej i temu podobne.
Akurat to, że „ciężko dziś o pieniądz” to wiedziałem aż nadto dobrze! Słyszałem to nie raz i nie dwa.

Miało się więc ku wieczorowi a za oknem słychać było dujawicę, oblepiającą śniegiem okna i huczącą w lipach koło domu. W taki właśnie czas pan Kucharski zaczął swoje opowiadanie.

Pani Kucharska drzemała w fotelu koło pieca, babcia wyszywała jakąś makatkę, mama cerowała pończochy a dziadzio czyścił swoją fajkę. Ktoś tam - zdaje się ciocia Ela - kładła pasjansa i cisza była, tylko zamieć tłukła się potępieńczo i wyła w piecach.

Rozmowa obracała się wokół naszych obrazów i ich historii. Babcia sporo wiedziała, ale prawdziwą kopalnią wiadomości był mój ojciec. Z zamiłowania historyk a także genealog miał zadziwiającą pamięć i umiejętność kojarzenia faktów. Prawie o każdym obrazie umiał coś powiedzieć, skąd się u nas znalazł, gdzie był kupiony, czy może przez kogoś podarowany, oddziedziczony i tak dalej.

Potem zaczęto mówić o zwyczaju stawiania w oknach „świętych” obrazów, które w czasie burz i nawałnic miały chronić dom i obejście. Babcia przytaczała cały szereg historii o cudownych wyzdrowieniach i ocaleniach. Rozmowa zeszła jakoś na to, że szczególnie „święte” obrazy mają bogatą historię - często gęsto starą, szacowną i ciekawą. Dziadzio wspomniał o historii obrazu Jasnogórskiego, o wykradzionym z Watykanu obrazie Matki Boskiej Kodeńskiej i o dziejach obrazu Ostrobramskiego. Wszyscy słuchali nabożnie i w skupieniu, gdy nagle pan Kucharski - swoim starym zwyczajem powiedział:

A wiecie - to mi przypomina pewną historię, która z całą pewnością potwierdza to co szanowni państwo raczą nam opowiadać, ale jest nieco inna, jakby z innego świata i innej rzeczywistości. I nie ukrywam, że znalazła ważne miejsce w moim życiu. Jeśli pozwolicie to opowiem.

-Ależ naturalnie, prosimy bardzo - babcia poprawiła się w swoim karle jakby przygotowując do oglądania ciekawego spektaklu.

Siedziałem cicho drżąc żeby komuś nie przyszło do głowy wysłać mnie do łóżka, ale na całe szczęście nikt nie zaprzątał sobie tym głowy!

Pan Kucharski zaczął opowiadać.

Muszę tu nadmienić, że wiele z tego co usłyszałem było dla mnie wtedy - dziesięcioletniego chłopca - w dużej mierze niezrozumiałe, ale mimo to słuchałem z wypiekami na twarzy. Później, już dużo później zacząłem - przy wydatnej pomocy mojego ojca - rekonstruować usłyszaną wtedy historię. Nie raz i nie dwa wracałem w naszych rozmowach do tego starego opowiadania i prosiłem ojca o wyjaśnienia a on nigdy nie odmawiał i dzięki jego fenomenalnej pamięci mogłem je dość szczególowo odtworzyć.

Oto co - w czasie tamtego zimowego wieczoru usłyszałem:

Bolszewicka wojna domowa 1919 roku - zaczął pan Kucharski - zastała mnie rozbitym, zagubionym i niezdecydowanym. Inna rzecz, że nie miałem zbyt wielkiego wyboru. Musiałem się poddać dziejowej fali, która niosła same niewiadome, bo wszystko co mnie otaczało ogarnięte było pożogą, zlane krwią i zatrute morderczym powietrzem.

W Rosji praktykowałem od paru lat. Co prawda byłem poddanym austriackim, ale medyczne studia kończyłem w Dorpacie, bo rodzina mojej nieodżałowanej pamięci matki pochodziła z Kurlandii, miała się tam bardzo dobrze i w czasie jakiejś rodzinnej konferencji ustalono, że studia w Dorpacie będą dla mnie najlepszą drogą. Słynny uniwersytet miał doskonałą reputację. Studiujący tam Niemcy, Rosjanie, Polacy - traktowani byli tak samo, bez żadnych różnic.

Po złożeniu końcowych egzaminów i uzyskaniu dyplomu dostałem propozycję objęcia stanowiska drugiego lekarza garnizonowego w Galicyjskim Pułku Piechoty.

Nie miałem doświadczenia, ale na tej placówce zdobywałem je w błyskawicznym tempie. Trudno tu o tym opowiadać, bo czasy i warunki były inne. Potem wybuchła rewolucja, przy której zbladły okropności wojny. Wydarzenia w Piotrogradzie okazały się wybuchem jakby monstrualnej bomby, której odłamki uderzały we wszystkie strony i dosięgały najdalszych zakątków tego ogromnego kraju. Trucizna bolszewizmu szła do nas z szybkością stepowego pożaru. Ludzie zmieniali się w oka mgnieniu. Z grzecznych, usłużnych i uśmiechniętych przeistaczali się w bestie, które z czerwoną gwiazdą na czapce dopuszczali się najdzikszych ekscesów. Rewolucja! Dużo by o niej mówić!

Drogę do Europy miałem już odciętą i wyglądało na to, że moim jedynym ratunkiem jest trwanie przy formowanej Dywizji Strzelców Polskich, która miała ochraniać tyły wycofującej się armii admirała Kołczaka.

Dowódca - pułkownik Rumsza - przyjął mnie z otwartymi rękami, bo służba sanitarna Dywizji była uboga, lekarzy jak na lekarstwo, a chirurgów - takich jak ja - z doświadczeniem - prawie w ogóle.

Uchodziliśmy na wschód, a po piętach deptały nam chmary czerwonoarmiejców.Wykrwawialiśmy się strasznie, ale potem gdy ogarnęliśmy parę wojskowych pociągów sprawy ruszyły trochę lepiej.

Nasze eszelony dojechały wreszcie do Krasnojarska, ale potem - już za Jenisejem - zostaliśmy otoczeni prze czerwone hordy i rozpoczęły się pertraktacje o złożeniu broni! Nie mogłem dać wiary! Inna rzecz, że mieliśmy ze sobą kobiety, dzieci, wielu uciekinierów i cały ich dobytek. Tak, to prawda, że przed nami szli kołczakowcy, ale nikt z nas nie wierzył, że wrócą i pomogą nam w walce. Pozostawiono nas swojemu losowi. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Dowództwo zaczęło pertraktacje a ja odchodziłem od zmysłów! Wierzyć bolszewikom?! Cóż to była za naiwność! Niesłychana naiwność i brak realizmu!

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.