farolwebad1

A+ A A-

Dyskretny „urok” starości (12)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Braniecki1918 01Mariańcio pracował swego czasu w Paryżu - niedaleko wspaniałej Notre Dame. To było jeszcze w latach dwudziestych, w czasie jego dziesięcioletniej emigracji do Francji. Pracował tam wtedy jako masarz w paryskiej „charcuterie”. Został mu z tamtych lat zwyczaj nazywania różnych wędlin i przypraw po francusku. Moja Mama, zakochana we francuskiej kulturze i sama dobrze po francusku mówiąca lubiła te pogwarki w czasie peklowania szynek i robienia kiełbas. Wypijali sobie wtedy z Mariańciem po kieliszku jałowcówki albo dereniówki, które mój ojciec przyrządzał z owoców z naszego ogrodu.

        Co tu zresztą mówić o kufrach i laskach w przedpokoju czy kapuście w kuchni skoro cały dom przepełniały starocie - często gęsto nikomu do niczego nie potrzebne. Wszystko się oszczędzało, zabezpieczało, chowało i niczego nie wyrzucano. Krańcowym tego przykładem były odrutowane czarki i garnki. Rozbita na kawałki gliniana czy fajansowa micha oddawana była druciarzowi, który wszystkie kawałki składał i całość odrutowywał. Naczynie było „jak nowe”! Sam sprawdzałem. Nigdy nie ciekło! Takich odrutowanych czar, mis i garnków było w kuchni całkiem sporo. Na moje niewinne uwagi, że przecież rozbite naczynie powinno się wyrzucić i kupić nowe babcia dostawała palpitacji serca:

        - Czy ty wiesz fąflu jeden - mówiła z oburzeniem - że ta czarka ma przeszło sto lat i jeszcze moja świętej pamięci babka Salomea przywiozła ją razu jednego z Abacji? To ja miałabym ją teraz wyrzucić? Toż bym chyba Boga w sercu nie miała! Widzisz jak ładnie odrutowana? Posłuży jeszcze, posłuży!

        I głaskała odrutowane naczynie z miłością!

        Cudownym trafem nasz dom uniknął wojennych zniszczeń! Powstania, rabacje, wojny i rewolucje jakoś go omijały. Zdarzały się co prawda sporadyczne rabunki, drobne pożary, a czasem nawet małe trąby powietrzne, które w upalne, lipcowe dni formowały się nad rozgrzanym Sanem a potem uderzały w miasteczko, ale to wszystko żadną miarą nie naruszało sennego biegu życia, które rozwijało sie powoli, jak nitka z kołowrotka, który ciągle jeszcze - szczególnie w zimowe wieczory - był u nas w użyciu. „Bawiła się” nim stara Zosia, która była u nas od zawsze. Pracowała w kuchni, czasem w ogrodzie, ale z biegiem lat coraz mniej bo lata przygięły ją jak starą jabłoń, która dochodzi dni swoich. Zosia - jak cały dom - też była stara i była jego nierozerwalną częścią. Nikt nie mógłby sobie nawet wyobrazić domu bez Zosi!

        Zosia miała brata - zakonnika - który od wczesnych lat trzydziestych pracował w Japonii w grupie braci towarzyszących ojcu Maksymilianowi Kolbe. Brat Grzegorz Siry. Od czasu do czasu przysyłał listy opatrzone japońskimi znaczkami, które wypraszałem u Zosi. Zbierałem je wtedy namiętnie, odklejałem z kopert, suszyłem i układałem. Zosia nie tylko dawała mi je, ale nawet któregoś razu wspomniała w liście do brata o tym, że zbieram „marki”.

        W odpowiedzi, w parę miesięcy później przyszedł list, a w nim prawdziwy skarb - mała, celofanowa torebka wypełniona pięknymi znaczkami - i to nie tylko japońskimi!

        Moja kolekcja nabrała wspaniałego blasku a ja - ośmielony i naprawdę wdzięczny - napisałem starannym pismem list z podziękowaniami i od tego czasu pozostałem z bratem Grzegorzem w miłej, korespondencyjnej komitywie.

        Przedobry zakonnik był z nami w kontakcie niemal do końca swojego długiego, prawie stuletniego życia.

        No więc wyglądało na to, że nasz dom jest niezniszczalny. Wojny go oszczędzały, a różne zawirowania historii omijały. Ta cicha stałość i monotonia życia zamknęły go w czasie. Trwał tak jak wtedy gdy przed niepamiętnym czasem powstał. Z biegiem dziesięcioleci obrastał różnymi warstwami jak jakaś huba na drzewie. Widać to było po różnych sprzętach, obrazach i bibelotach.

        Oto stary grottgerowski rysunek przedstawiający kucie krzyża przez Sybiraków. Gehenna Polaków wywiezionych w czasie popowstaniowych represji. Trochę dalej „Dobosz” Juliusza Kossaka, a obok niego piękny obraz „Burzany” Józefa Chełmońskiego. Tuż obok „Odlot kaczek” - też Chełmońskiego, „Polowanie w Nieświeżu” Fałata, „Morskie Oko” Wyczółkowskiego, dwa portrety malowane przez Vlastimila Hoffmana, Rychter-Janowska... A z każdym wiązała się jakaś myśl, jakieś opowiadanie, historia czy wspomnienie. Nad wielkim, nigdy nie ruszanym kredensem wisiał ogromnych rozmiarów obraz Brandta „Tatarzy na stepie”. Niedokończony - mówiono. Zawsze to dodawano.

        -A ten obraz to czyj - pytał jakiś gość nieznający zbyt dobrze naszego domu.

        -To Tatarzy Brandta - odpowiadała babcia - niedokończony...

        Na kredensie stały dwie ogromne, mosiężne łuski z jakichś armatnich pocisków używane teraz jako wazony do kwiatów. Obok kredensu, na ścianie, wisiała pięknie oprawiona, pożókła fotografia słynnego wuja majora - weterana spod Sadowej 1866 roku, w której to bitwie - pomimo przegranej - odznaczył się - jak mówiono - lwią walecznością za co dostał cesarsko-królewski złoty medal za odwagę. Na fotografii widać było jego popiersie z bokobrodami, w mundurze i przy orderach.

        Jak sobie teraz przypominam wszędzie stało i leżało mnóstwo bibelotów i nikomu niepotrzebnych drobiazgów. Różne przyciski do papierów, uchwyty niewiadomego przeznaczenia, noże do rozcinania kartek, fotografie, pamiątki z jakichś dawnych, zapomnianych podróży... Abacja, Ostenda, Truskawiec, Karlsbad, Capri. Wśród nich przepiękny profil Leona XIII rzeźbiony w kości słoniowej i osadzony w oprawionym w srebro mahoniu, mały obraz Lina przedstawiający Grotta Azzurra, do którego strzeliłem kiedyś z łuku i zrobiłem dziurę, ale do czego nigdy się nie przyznałem i nieprzeliczone mnóstwo innych

        W latach mojego dzieciństwa odwiedzało nas wielu znajomych rodziny, dawnych przyjaciół, którzy w tamtych trudnych, powojennych czasach szukali jakiegoś ciepłego miejsca, które pozwoliłoby im odetchnąć przeszłością i jak to jeden z nich mawiał - „dobrym, przedwojennym powietrzem”. Jedni z nich potracili majątki na Wschodzie, inni wrócili z robót, obozów, wygnania, emigracji - kto to zresztą wie skąd - a jeszcze inni przychodzili po prostu w odwiedziny. Wszędzie było biednie, rozpaczliwie, tęskno a czasem nawet głodno więc ludzie garnęli się do ludzi, bo wiadomo - w kupie raźniej.

        Przychodziła - jak pamiętam - panna Plater - wyprostowana staruszka, prawie zawsze w rękawiczkach przywożąc ze sobą francuskiego buldożka, którego nazywała raz Tupi a raz Lupi. Zebrałem się kiedyś na odwagę i grzecznie zapytałem jak się ten piesek tak naprawdę nazywa - Tupi czy Lupi. Najpierw panna Plater nie dosłyszała, ale po chwili ogarnęła dłonią ucho i zapytała grubym głosem:

        -Co ty mówisz moje dziecko?

        -Pytałem o imię pieska, proszę pani.

        -Pieska? Ależ to jest Tupi!

        -No to dlaczego czasami woła go pani Lupi?

        -No tak tak - to jest Lupi!

        -To Tupi czy Lupi, proszę pani - pytałem już z pewnym zniecierpliwieniem.

        -Co ty mi tu chłopcze mówisz? Czy ty sobie tu jakieś kpinki urządzasz? Mnie się wydaje, że od takich chłopców jak ty to można już wymagać pewnej kinderstube, czyż nie?

        Czerwony jak burak przepraszałem i wycofywałem się z „pola bitwy”. Do dziś jednak nie wiem jak to z tym Tupim-Lupim było!

        Oprócz panny Plater przyjeżdżał czasami pan Uddeholm - były przemysłowiec z Kurlandii, który stracił tam jakieś wielkie fabryki konserw rybnych czy czegoś podobnego, a który po wojnie przesiedział parę lat w kazamatach Urzędu Bezpieczeństwa. Wyszedł stamtąd z odbitymi nerkami, siusiał krwią, blady był jak ściana i rzadko kiedy włączał się do rozmów przy stole. Świetnie za to grał w bridża i przy karcianym stoliku czuł się najlepiej.

        Dość regularnie przyjeżdżali także państwo Kucharscy, którzy po wojennym rozdzieleniu - dziwnym zbiegiem okoliczności spotkali się w dogorywających Niemczech na rozbitym alianckimi bombami autobahnie.

        Razem z Kucharskimi przyjeżdżał czasem pan Rost, który jak mówiono był księdzem, ale który po straszliwych przeżyciach w Dachau nie mógł do siebie dojść i nigdy, przenigdy nie przyznawał się do swojego duchownego stanu.

        Wizytowała nas też stareńka, stetryczała pani Romodanowska, do której zwracano się per „księżna pani” i wielu innych.

        Dziwadła. Biedne, poniszczone wojną cienie.

Wspomniany Rost był tego najwyraźniejszym dowodem. Siadywał - pamiętam - na ławeczce w naszym ogrodzie, wołał mnie ruchem ręki, a gdy się zbliżałem szeptał mi konspiracyjnie do ucha żebym mu przyniósł z kuchni kawałek chleba, ale tak żeby nikt nie widział bo „kapo się rozgniewa”! Nie mogłem zrozumieć co to znaczy ten „kapo” i zapewniałem biednego Rosta że nikogo takiego nie ma, a babcia z największą przyjemnością da chleb z masłem, ale pan Rost drżał cały i kładł palec na ustach jakby chodziło o największą tajemnicę. Mówiłem o tym babci, ale ta nic nie mówiła tylko wyciągała chusteczkę i wycierała oczy. Sama straciła swojego najmłodszego syna w Auschwitz. Niemcy wywieźli go pierwszym transportem do obozu. Mój stryj - Stanisław Baraniecki - miał numer 208 i zginął w styczniu 41-ego.

        Prawie każdy przynosił ze sobą bagaż wspomnień, przeżyć i historii. W czasie takich wizyt ciągnęły się zatem opowiadania. Czasem smutne, czasem straszne, dziwne i jakby nie z tego świata. Telewizji naturalnie nie było, stare radio Blaupunkt włączano raczej rzadko, a już na pewno nie wtedy gdy był jakiś gość. Najczęściej bywało tak, że już po kolacji, gdy Zosia przyniosła herbatę a babcia oczyściła knot masywnej, naftowej lampy, zupełnie naturalnie, jakby od niechcenia zaczynała się jakaś opowieść. Siadywałem wtedy z boku, coś tam rysowałem i cały zamieniałem się w słuch. Moja wyobraźnia grała wówczas jak cięciwa dobrze naciągniętego łuku. Po takich wieczorach, długo w noc nie mogłem ochłonąć i zasnąć.

        Jaki to wszystko miało na mnie wpływ - nie trudno się domyśleć. Z przeszłością byłem „za pan brat”, znałem ją i kochałem, ale moja kochana Mama - w swojej mądrości czuła - że młody chłopak nie może tkwić w takim „mchem obrosłym, zmurszałym i starczym” otoczeniu i doczekać się nie mogła chwili gdy skończę szkołę podstawową i będzie mnie mogła wysłać „między ludzi” do Krakowa czy Warszawy.

        Co by jednak nie powiedzieć wzrastanie w takiej właśnie rzeczywistości miało swoje zalety. Przede wszystkim uczyło patriotyzmu, szacunku dla historii i ludzkiego trudu. A na dodatek dawało całkiem niezłe rozrywki. Jedną z nich były te wspomniane opowiadania.

        Niektóre z nich pamiętam całkiem dobrze, inne zamazał y się w pamięci - może dlatego, że nie były wystarczająco ciekawie opowiadane. A to było ważne. To tak jak z dobrze i słabo granym filmem.

        Jednym z najbardziej oczekiwanych narratorów był pan Kucharski - właśnie ten, który idąc w maju 45-go autobahnem koło Frankfurtu spotkał ku swojemu nieopisanemu szczęściu własną, ślubną żonę, z którą rozdzielono go trzy lata wcześniej w czasie łapanki na ulicach Krakowa.

        Państwo Kucharscy przyjeżdżali do nas zimową porą, bo w ich małym mieszkanku w Krakowie było tak zimno, że woda zamarzała w garnkach. Stara kamienica, z poniszczonymi instalacjami dobra była w lecie, ale nie w czasie styczniowo-lutowych mrozów. Przyjeżdżali więc do nas na zimę ogrzać się nieco i odetchnąć wiejskim powietrzem. Ciągle jeszcze tkwiły w nich wspomnienia obozu, wywózki, wojennej tułaczki i w ogóle nędzy i poniewierki. Przed wojną pan Kucharski był wziętym lekarzem w Krakowie. Piękne mieszkanie na św. Jana - tuż koło Rynku - pełne było dzieł sztuki i wspaniałych mebli. Wszystko to w ciągu jednej nocy zabrała SD - ponurej sławy hitlerowska policja bezpieczeństwa. 

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.