farolwebad1

A+ A A-

Dyskretny „urok” starości (11)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Braniecki1918 01Chodziłem po okolicy i na skraju drogi co i rusz natykałem się na chorych. I wyobraź sobie, że przy tym wszystkim sam nigdy nie zachorowałem!

        Wtedy - w Chilmari - postanowiłem, że zawsze będę pracował z takimi, którzy są opuszczeni, biedni i najbardziej potrzebujący. I nie było w tym żadnej mojej zasługi! Po prostu dla mnie - to było to!

        -No, ale wróciłeś - wtrąciłem.

        -Tak. W Chilmari poznałem dziewczynę. Z Australii. Też była ochotnikiem i pracowaliśmy razem.

        Dwa lata. Potem wróciliśmy do Kanady przez Goa, Aden i Amsterdam. W Amsterdamie ślub i do Ontario.

        -No a co z chorymi, starymi i opuszczonymi?

        -Właśnie. Cały czas są. Od powrotu w 1966 cały czas mamy w domu kogoś. Cały czas kimś się opiekujemy.

        -Jak to - chorym?

        -Tak, zawsze mamy kogoś upośledzonego fizycznie albo umysłowo. Częściej umysłowo. Bywało też , że mieliśmy starego i niedołężnego...

        -Co ty mówisz - mieszkają z wami?

        -No tak. Normalnie mieszkają. Mamy przy naszym kościele organizację, która przydziela nam potrzebujących. Inni też tak robią.

        -Kościele? Katolickim?

        -Nie, nie. To jest kościół baptystów.

        -I co, przydzielają chorych prywatnym ludziom? Na jak długo?

        -Różnie. Czasem na pół roku, czasem na dwa lata. Wszystko zależy od programu.

        -I co - płacą wam za to?

        -Nie. To jest wolontariat.

        -I jak to wygląda? - dopytywałem.

        -Całkiem zwyczajnie. Są członkami rodziny.

        -Ale dlaczego wyjechaliście z Chilmari?

        -Molly - moja żona - zachorowała. Musieliśmy wyjechać. W Kanadzie wyszła z tego. Gdybyśmy zostali - umarła by.

        -Wiesz co Maarten - powiedziałem łykając łzy - mnie się wydaje , że ty jesteś prawdziwy święty!

        -Cha, cha cha - zaśmiał się wesoło - daleko mi, daleko!

        Wiele razy myślałem o tym czy mógłbym robić to co Maarten. Przyjąć do domu obcego, umysłowo upośledzonego człowieka, karmić go, przewijać, myć. A przyjąć dwóch?! To mnie przerastało.

        Maarten Osendarp! Prawdziwy chrześcijanin! Jakby wyglądał świat gdyby wszyscy byli tacy jak On?

        A może takich jak On jest wielu? Może więcej niż myślimy?

        Maarten na pewno nie jest wyjątkiem. Akurat zdarzyło się, że rozmawiałem z nim i opowiedział mi o swoim życiu, ale ilu jest takich, o których nie wiemy!

        Ile i ilu jest takich, którzy w ciszy mieszkania opiekują się kimś starym, kalekim, nieruchomym, nie mogącym powiedzieć słowa albo wydającym jakieś nieokreślone, agresywne krzyki?

        Ile i ilu jest takich, którzy karmią, wynoszą pełne pieluchy, zmieniają brudne prześcieradła, pędzą na zakupy i liczą na jak długo wystarczy im skromnej renty?

        Ile i ilu jest takich, którzy poświęcają całe lata swojego, czasem wcale niestarego, życia żeby być przy łóżku kogoś potrzebującego? Jasne, że każda sytuacja jest inna i nie ma podręcznika, który uczyłby jak postępować w takich chwilach.

        Ci starzy, skołatani życiem ludzie, którzy na naszych oczach tracą swoją sprawność i w konsekwencji wymagają opieki niosą jednak ze sobą wspaniały skarb. Czasem nie umieją go już użyć. Nie mogą. Ale nawet gdy nie mogą, zachowują jakieś okruchy, do których wracają. I jest im z tym dobrze.

        Tym skarbem jest ich pamięć i historia.

        Tylko człowiek tworzy historię. Zwierzęta też mają pamięć, ale nie tworzą historii. Człowiek buduje historię w ciągu swojego życia. I stąd wspomnienia, nawracanie do przeszłości, przypominanie tego co minęło.

        To jest świat, do którego tak często odnoszą się starsi. Baby-boomers mają dziś około siedemdziesiątki. I już wspominają. Cóż powiedzieć o tych, którzy przekroczyli dziewięćdziesiąt?

        Powroty do młodych lat, do fragmentów chwil, momentów, które z jakiegoś - czasem zupełnie błahego powodu - zapadły głęboko w serce. I w wielu przypadkach nie są to jakieś wielkie zdarzenia, ale wtedy gdy nas dotknęły wyryły w naszym sercu i pamięci znak, który pamiętamy.

        Łapię się na tym, że moje wspomnienia, prawie zawsze - przyporządkowuję do miejsc i zdarzeń historycznych. Na przykład widzę siebie idącego do pierwszej klasy szkoły podstawowej w kontekście wydarzeń w Poznaniu a potem rewolucji węgierskiej. Widzę moją pierwszą klasę licealną i jednocześnie słyszę słowa radiowego spikera, który mówi, że dziś w Dallas dokonano zamachu na prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. I to „Fitzgeralda” tętni mi w głowie. Dlaczego akurat to - nie wiem! Wspominam mój pierwszy rok studiów i czuję zapach gazu rzucanego przez milicję w Alejach Jerozolimskich w Marcu 68-go roku.

        Wszystko to banał i jestem pewny, że wielu z mojego pokolenia czuje podobnie, ale chcę powiedzieć, że mamy już własną historię! Zaczynamy odnosić się do naszej przeszłości w wymiarze dziesięcioleci. Na przykład mówimy tak:

        „Moją żonę poznałem 50 lat temu!”

albo:

        „Tak, byłem tam chyba 45 lat temu...”.

        O ile bogatszą jest historia starców, którzy dobijają do setki? Tych, którzy pamiętają na przykład przewrót majowy, wielką depresję, albo śmierć Piłsudskiego?

        Rozmawiając z nimi widzimy jak ich to trzyma, pomaga, cieszy, rozczula i umacnia a jednocześnie dziwimy się szczegółowości ich pamięci i dziwnych jej zakamarków.

        Mój wuj, który za parę miesięcy kończy 94 lata opowiadał mi taką historię: „Przeżyłem wojnę i wiele strasznych zdarzeń - wspominał - ale jedno zdarzenie pozostawiło w mojej pamięci dziwnie wyraźne piętno. Nie umiem tego wytłumaczyć - chociaż z drugiej strony... Posłuchaj:

        Dom, w którym się urodziłem stał nad samym Zbruczem - rzeką stanowiącą granicę pomiędzy Polską i Sowiecką Rosją. 17 września 1939 roku ten dom był jednym z pierwszych, przez który przetoczyła się bolszewicka nawała. Czerwonoarmiejcy zniszczyli, popalili, wybili co było do wybicia, a w końcu aresztowali i wywieźli w głąb Rosji mojego ojca.

        Wieczorem, gdy piekło trochę minęło, chociaż przemarsz sowieckich wojsk ciągle jeszcze trwał, błąkałem się po domu. W zdewastowanym salonie zobaczyłem nasz piękny koncertowy fortepian kompletnie połamany a w jego szczątkach, pomiędzy klawiszami ogromną, bolszewicką kupę!

        Patrzyłem na nią z przerażeniem.

        Ta bolszewicka kupa była azjatycką pogardą dla piękna, sztuki i wszystkiego co reprezentowało znienawidzony przez bolszewię świat.

        Wielkie azjatyckie łajno /bo nawet nie kupa/ było zapowiedzią tego co nas czeka!

        I tak jak powiedziałem - ciągnął mój wuj - potem nadeszły cięższe czasy - dużo cięższe niż te wrześniowe dni, ale wielka kupa w połamanym fortepianie utkwiła mi w pamięci. Była nie tylko pogardą, ale wyraźnie odcinała dwie epoki. Tamtą, która bezpowrotnie mijała od nowej - strasznej i nieznanej!”

        Takimi to dziwnymi meandrami krąży pamięć człowieka. Trzeba wielu lat, żeby wspomnienie wrosło w historię i stało się skarbem. O tym właśnie skarbie mówię. Skarbie starego człowieka.

        Pamięć starzejących się, albo wręcz starych ludzi jest, bez żadnych wątpliwości ich bronią, ostoją a może nawet receptą na kończące się życie. To jest ich najbardziej osobisty dorobek. I w naturalny sposób oczekują dla niego szacunku. Oczekują naszego zainteresowania. Odrobiny uwagi dla tego co jest im tak drogie. Nawet jeśli to wspomnienie będzie tak prozaiczne i „niecenzuralne” jak historia o bolszewickiej kupie na rozbitym fortepianie!

        Miałem wiele okazji żeby się o tym przekonać. Myślę, że tak jak większość. Ostatecznie wszyscy - w którymś momencie życia mieliśmy koło siebie kogoś starego.

        Moje dzieciństwo otoczone było takimi wspomnieniami odchodzących pokoleń.

        Wszystko co mnie wówczas otaczało było stare. Cały nasz dom i to czym był wypełniony było stare, archaiczne i „przedpotopowe”! „Przedpotopowe” i niezmienne. Inna rzecz, że nikt się tym specjalnie nie przejmował ani nawet tego nie zauważał. Jakiekolwiek zmiany przyjmowano ze strasznym oporem, wyrzekaniami i przestrogami, że „to nikomu nie wyjdzie na zdrowie”, że „po co zmieniać, skoro to co jest zawsze było dobre” i tak dalej.

        W konsekwencji cały dom, zwyczaje, rytuały i jak to się teraz mówi „techniki gospodarcze” były niezmienne i tkwiły gdzieś w połowie XIX wieku! Tak, tak - XIX stulecia! Moje dzieciństwo „dotykało” tamtych zamierzchłych czasów. Mało tego - ja sam „dotykałem” epoki dobrotliwego cesarza Franciszka Józefa i to tak wyraźnie, że wtedy - jako mały chłopak - uważałem go poniekąd za członka rodziny i ogarniającej mnie rzeczywistości.

        Wszystko było stare. Wielkie kufry podróżne stojące w przedpokoju wyklejone były od wewnątrz starymi gazetami, z których spoglądały na mnie ilustracje panów w cylindrach i pań w krynolinach i tiurniurach. Wieka tych kufrów były ciężkie, zamki i pasy masywne. Zachodziłem w głowę kto kiedy jeździł z takimi bagażami? Jakiego wysiłku wymagało samo tylko podniesienie tych kolosów nie mówiąc już o ich przeniesieniu i ulokowaniu w dyliżansie czy pociągu! Z końcem zimy chowano do nich futra i ciężkie zimowe płaszcze przysypując od moli naftaliną. Tuż obok stał stojak z całym pękiem lasek. Laski z bambusa, wiśniowego drewna, okute srebrem i miedzią. Stały ciche, nieużywane i czekały na kogoś kto weźmie je wreszcie na spacer. Przedpokój pachniał naftaliną, piżmem, skórą i tytoniem. Mój dziadzio palił starym zwyczajem fajkę i zapach tytoniu czy raczej - jak mówiono - tytuniu - błąkał się tu i tam.

        Z całą pewnością nie było go w kuchni, bo dziadzio bardzo rzadko tam zaglądał a poza tym w kuchni panowały całkiem inne zapachy. Wielka beczka z kiszoną kapustą przygniecioną ciężkim kamieniem stała obok drugiej z wodą. Wody bieżącej nie było. Była za to studnia głębinowa wykopana do głębokości czterdziestu czy pięćdziesięciu metrów, dająca świetną, prawie mineralną wodę. Wodę nosiło się w wiadrach, wlewało do tej beki i potem czerpało cały dzień. Osobno noszono wodę do pralni, która jednocześnie była łazienką. Stała tam kaflowa kuchnia z wbudowanym w nią olbrzymim kotłem z gorącą wodą. Jak pamiętam - woda zawsze była gorąca czy nawet wrząca - bo ognia pod kotłem nigdy nie wygaszano. Palił się tam dzień i noc. Raz słabszy, raz silniejszy, ale nieustanny.

        Stała tam też ogromnych rozmiarów emaliowana wanna. Do jej boku, tuż pod wywiniętym obrzeżem przymocowana była sporych rozmiarów porcelanowa tabliczka z napisem „J.M.Kohler”. Pewnie dlatego tak o niej mówiono. Nie mówiono wanna tylko „kohler”.

        Dzieci nigdy się tam nie kąpały. Dla nas była niewielka blaszana. Prymityw to był, że trudno o większy, ale tak było i już!

        W kuchni też panowały zwyczaje z przed stu a może i więcej lat. Przede wszystkim prawie niczego nie kupowano. No może z wyjątkiem soli. Wszystko inne robiono domowym przemysłem. Słychać było miarowe mlaskanie drewnianej masielnicy, w której ubijano masło. Na wielkiej, pobielanej kuchni, w dużej kamionce, dojrzewał zgliwiały ser z kminkiem. Obok suszyły się pokrojone jabłka i gruszki, które dla dzieci były żarliwie pożądanym przysmakiem.Wielką, długaśną kociubą wyciągano z pieca rumiane bochny chleba, a w Wielkanoc wysokie baby.Robiono konfitury, dżemy i kompoty.Coś tam kiszono, solono, suszono, drylowano i bez końca przygotowywano zapasy na zimę!

W dzień dziadzia imienin - w specjalnej maszynce - kręcono lody, a w świąteczny czas nasz kochany Mariańcio - rzeźnik i masarz w jednej osobie - zabijał wieprzka i robił kiełbasy, salcesony i szynki.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.