Różnie może być - myślałem - kto wie- może znowu znajdę coś fascynującego? Tak jak to było ze znalezioną w „Jodle” starą kartą pocztową!
No więc przeglądałem książki i w ten sposób natrafiłem na „Starego człowieka...”.
„Nikt nie powinien być sam na starość”.
Nikt nie powinien, ale tyle i tylu jest! Jedni radzą sobie z tym i żyją, inni nie i umierają.
Mieszkać samemu, wracać do pustego mieszkania, budzić się w środku nocy w ciszy, kulić się w kącie na dziwne odgłosy dochodzące z zewnątrz czy z wewnątrz, samotne śniadania, oczekiwanie na telefon, który nigdy nie dzwoni...To jest samotność!
I nie tylko to! Samotność to pustka i beznadzieja. To jest upiór, z którym bardzo trudno walczyć.
Tak, wiem - są tacy, którzy mówią, że lubią być sami, że samotność im nie przeszkadza, że to i że tamto, ale to wszystko jest w większym lub mniejszym stopniu pokrywaniem cierpienia.
Mówię tu o prawdziwej samotności, która nie wynika z wyboru tylko po prostu jest i ciąży jak młyński kamień!
Zdarza się, że dalekobieżny kierowca trucka jest w trasie parę tygodni. Może nawet miesięcy. Zdarza się, że czekając na ładunek gryzie palce w jakimś obskurnym motelu, ale jednocześnie dobrze wie, że gdzieś tam czeka na niego żonka, dzieci, dom i że wcześniej czy później dojedzie do nich i będzie się cieszył rodziną i jej ciepłem.
Zdarza się, że ojciec rodziny jedzie gdzieś daleko na kontrakt, czasem do innego kraju, ale chociaż jest sam to nie jest samotny! Jest ze swoimi w kontakcie!
Jakiekolwiek by te samotności z wyboru nie były to wiadomo, że czemuś służą a potem skończą się i przywrócą dobro i miłość.
Z drugiej strony - walka z prawdziwą samotnością - jest bohaterstwem!
Stary Santiago z książki Hemingway’a wiedział co mówi.
Pamiętam takie zdarzenie:
Kilkanaście lat temu pojechaliśmy w okresie Bożego Narodzenia na Florydę. Do Naples. Piękne, południowe miasto pełne palm, eleganckich domów i jachtów.
W świąteczny wieczór poszliśmy z żoną i synami na spacer. Wzdłuż ulicy widać było szereg domów z wielkimi, odsłoniętymi oknami i widzieliśmy wnętrza elegancko urządzonych mieszkań. W miarę naszego spaceru przechodziliśmy obok nich i widzieliśmy - przez te odsłonięte okna - siedzących ludzi. W każdym domu jedno. Tu, w głębokim fotelu siedział jakiś mężczyzna, tu - na kanapie siedziała stara kobieta, dalej to samo i to samo i to samo. Samotni ludzie, którzy przyjechali tu na emeryturę. Całe życie oszczędzali, marzyli o tej chwili, zarzynali się w pracach i wreszcie doczekali się. Najgorsze to to, że bardzo rzadko doczekali się we dwoje! Teraz siedzieli w swoich wymarzonych, pięknych domach i trwali. Całe życie dążyli do tego!
„Jak pójdę na emeryturę to pojadę na Florydę i będę odpoczywał, pił piwo i spał do południa!”
Ileż takich rozmów odbywało się w stołówkach, na przerwach obiadowych, podczas napełniania kubka kawą, przy sobotnich pobytach w barach, przy okazji świąt...?
I potem, po latach wyrzeczeń, po latach niemiłosierniej harówy - jak mówiono w Chicago „siapa i kanapa” co znaczyło „shop i kanapa” czyli inaczej „warsztat i kanapa w domu” czyli jeszcze inaczej „robota - dom - robota -dom”, bez wytchnienia, dzień po dniu... ci wszyscy zużyci, wypracowani i wyżęci ludzie znaleźli się wreszcie na Florydzie! Na tej wymarzonej, wyśnionej Florydzie!
I co? Siedzą sami przez telewizorami połykając łzy żalu i osamotnienia.
To był smutny widok.
Niezmierzone rzesze samotnych ludzi są między nami, mieszkają z nami ściana w ścianę i w wielu przypadkach nawet o tym nie wiemy. Nie potrafimy wyczuć nutki zdesperowanego błagania w prośbie i wołaniu:
„Niech pan jeszcze nie idzie! Proszę!” albo: „Dlaczego nie zadzwonisz? Zostawiam wiadomość. Proszę cię - zadzwoń!” albo:
„Czy mógłby pan ze mną chwilę posiedzieć?” albo: „Jola, Jola, Jola...”.
„Nikt nie powinien być sam na starość!”. Czytałem to w ogródku domu w Marysinie Wawerskim po moim rannym spacerze w pięknym Rezerwacie Sobieskiego. Siedziałem pod jabłonką i miałem na podorędziu kubas kawy. Żonka jeszcze spała i czerwcowy poranek był piękniejszy niż mogłem to sobie wyobrazić. Było świeżo i cicho. Słońce świeciło z pomiędzy gałęzi drzew i ukośnie oświetlało dom i ogród. Było mi dobrze - prawie jak w raju, ale wiedziałem, że było mi dobrze tylko dlatego, że w domu była moja żona, a trochę dalej, w Kanadzie, nasi synowie i wnuczęta, do których mieliśmy niebawem wrócić. Tylko dlatego!
Bez bliskich, którzy dają nam swoje ciepło i potrzebują naszego jesteśmy skazani na zwiędnięcie jak roślina pozbawiona wody.
Ze wszystkich wielkich spraw, które na różnych etapach życia są dla nas ważne - najważniejsza jest rodzina! Nie kariera, nie wiedza, nie pieniądze tylko ktoś bliski, kto jest koło nas. Jeszcze lepiej gdy nas kocha!
Zaraz po śniadaniu pojechaliśmy do „Jodły”, bo właśnie tam był ktoś kto potrzebował naszego ciepła. Nawet wtedy gdy o tym nie mówił.
Tu muszę przerwać i dla uzupełnienia obrazu opowiedzieć o innej starości, innej samotności i innym niedołęstwie, bo każda prawda ma różne odcienie.
Opowiem o kimś, kto wszystkie te „życiowe niedogodności” przyjmował z uśmiechem, radością, a nawet czekał na nie.
Nazywał się Maarten Osendarp i w latach 80-tych pracował w Pennzoil Company jako kierowca. Przyjeżdżałem tam z chemikaliami i tam go spotykałem. Maarten też coś przywoził, albo czekał na załadunek. Był czas pogadać.
Któregoś dnia Maarten opowiadał o rybach. Akurat wrócił po tygodniu nad dalekim, północnym jeziorem.
-Sam byłeś?
-A skąd! Byliśmy we trzech. Karl, Art i ja. Spędziliśmy super tydzień.
-Dawno się znacie?
-Od zawsze! Ostatecznie objechaliśmy świat dookoła!
-Jak to?
-Jak chcesz posłuchać to ci opowiem.
-Mam czas - opowiadaj!
Do Kanady przyjechał z wymęczonej wojną Holandii jako dwuletni chłopak. Rodzice, rodzeństwo i on. Lata pięćdziesiąte nie był dla nich łatwe. Ale dla kogo były? Emigracja! Ojciec Maartena próbował kwietnego gospodarstwa. Przed wojną był farmerem w Kop van Noord w Holandii. Znał się na kwiatach, cebulkach i w ogóle ogrodnictwie, ale Kanada to nie Holandia - inne warunki, inny kraj. Interes kulał.
Maarten - już jako nastolatek - pomagał jak mógł, ale jednego roku, żeby zarobić trochę pieniędzy na samochód pojechał do pracy do Georgii - do zbierania orzeszków ziemnych. I od tego się zaczęło.
Właśnie wtedy - na południowych polach Georgii - zakiełkowała mu myśl wyjazdu w świat.
„Co ja się będę szarpał na tym ojcowskim spłachetku - myślał buntowniczo - nie wrócę do Ontario - pojadę w podróż dookoła świata!”.
Co prawda wrócił, ale raz powzięta myśl siedziała mu już w głowie.
Wyjechali wczesną wiosną 1962. Było ich trzech - wszyscy chłopcy z Holandii - z emigracyjnych rodzin.
Kupiony na spółkę stary Chevrolet i w drogę. Mieli ze sobą trochę przyoszczędzonych pieniędzy, ale starczyło im ich tylko do San Diego w Kalifornii.
Tam zostali do lata. Pracowali gdzie się dało, spali w aucie, albo na plaży, jedli kraft, hot-dogi i ciułali cent do centa.
W lipcu wypłynęli frachtowcem na Hawaje. Na statku też pracowali - z tym, że już bez miłosierdzia i bez przerw. Do Honolulu dopłynęli zmordowani jak psy, ale szczęśliwi bo za podróż i jedzenie zapłacili pracą. I tak było dalej. Pracowali, oszczędzali i dalej, dalej, dalej!
Maarten opowiadał, że zawiązali ze sobą „pakt”:
Żeby nie wiadomo co, to prędko nie wracają! Kanada nie ucieknie. Harówka na farmie nie ucieknie, a taka możliwość podróży jak ta już się nie powtórzy! To akurat wiedzieli na pewno! Mieli po 18-20 lat.
Przez Fidżi, Samoa, Nową Zelandię i Australię, gdzie siedzieli prawie pół roku dobili się via Singapour i Bangkok do Wschodniego Pakistanu. Była druga połowa 1963-go.
Spłukani z pieniędzy do suchej nitki, na krawędzi głodu przeszli pierwszy kryzys. Karl i Art chcieli wracać, ale Maarten postawił stanowcze veto! Nie i nie. Powrót nie ucieknie. Zresztą i tak nie mieli za co wracać.
Wschodni Pakistan - dziś Bangladesh - należał tak jak Kanada do Brytyjskiej Wspólnoty i na to liczyli.
Jak dotąd cały czas na tym bazowali. W krajach Commonwealthu nie wymagano od nich jakichś specjalnych pozwoleń na pracę. Ostatecznie byli poddanymi tej samej monarchini! Jako obywatele Kanady wszędzie „byli u siebie”!
Ale jeść trzeba było a pracy ani na lekarstwo. W tym stanie rzeczy zatrudnili się w szpitalu chorych na cholerę w Mohakhali. To było podówczas nowo otwarte centrum medyczne dla zarażonych cholerą. Głównie dla dzieci.
Przyjęto ich z otwartymi rękami bo ochotnicy byli rzadkością. Nikt się do takiej pracy nie garnął. Mieli dostawać jedzenie, miejsce do spania i jakieś niewielkie wynagrodzenie. Marne to było, ale zawsze coś. Coś na przetrzymanie.
Jednak ku ich ogromnemu rozczarowaniu dowiedzieli się, że nie będą zatrudnieni w Mohakhali, które znajdowało się tuż koło Dhaki, bądź co bądź stolicy, ale zostaną wysłani do Chilmari na północy kraju. Dwa dni jazdy ciężarówką wiozącą wyposażenie dla medycznego punktu, który dopiero tam powstawał. Wszystko to było pod parasolem szpitala w Mohakhali, ale było nowe, tworzące się, budowane od zera a przede wszystkim odległe! Cholera była w pełnym rozkwicie i cięła ludzi jak kosą!
Karl i Art zgodnie oświadczyli, że nie jadą.
„Koniec z tym - oświadczyli - jutro idziemy do Kanadyjskiej ambasady i zobaczymy czy nam coś pomogą. W przeciwnym razie jak pojedziemy do tego zapowietrzonego Chilmari to zachorujemy i nie wrócimy już nigdy. Jak mamy umierać to między swoimi a nie gdzieś tu - na końcu świata”.
-Maarten - przerwałem mu - jak ty to wszystko pamiętasz? Tyle lat minęło a ty pamiętasz nazwy, rozmowy...
-A jak ja to mogę zapomnieć? Tam stałem się innym człowiekiem!
W Chilmari było strasznie - mówił dalej - ludzie marli na ulicach. Rynsztoki pełne nieczystości, higiena żadna. Ale jakoś zaraz zaczęło mnie to wciągać. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale opieka nad tymi skręcanymi z bólu, krwawo wymiotującymi nieszczęśnikami obudziła we mnie kogoś kogo nie znałem.
Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale ja to lubiłem. Żyłem i pracowałem jak w transie. Poznawałem tych ludzi, myłem ich, karmiłem, potem - niestety dość często - zamykałem oczy i żegnałem na zawsze. Miej na uwadze - ciągnął - że to wszystko była straszna, niewyobrażalna nędza.