I w tym samym momencie poczułem z jednej strony silną rękę a z drugiej - drobniejszą - Asi.
-No, no - zdołałem jeszcze usłyszeć „władczy” głos - wy mi tu o płytach nie gadajcie! Bierzcie pijaka z ulicy, a jak nie to pójdzie do izby a potem na czterdzieści osiem żeby się nauczył chodzić!
-Już się robi panie władzo! No, dawaj Aśka - bierzemy go i chodu!
Zaciągnęli mnie do domu i położyli na krawieckim stole w zakładzie.
Policzek miałem obrzękły i czerwony jak burak, oko zapuchnięte a nos dziwnie zadarty. Spodnie podarte i pokrwawione bo upadając trafiłem na jakieś żelastwo, które rozcięło mi nogę pod kolanem. I to rozcięło głęboko. W boku czułem ból jak przy pękniętych żebrach.
No, nie wiem czy ja tu się jeszcze na Krochmalnej kiedyś pokażę - przemknęło mi przez głowę.
Ale wróciłem. Nie od razu, ale za parę dni.
Na drugi dzień po przygodzie na Krochmalnej spotkałem się z moim kumplem z Czerniakowa. Znaliśmy się od dawna, a naszą znajomość scementowały wspólne treningi w Polonii. Miał na imię Antek.
-Uuuu, a kto cię tak urządził?
-Chłopaki z Krochmalnej.
-A po kiego tam polazłeś?
-Dziewczynę odprowadzałem.
-No to będziesz sobie musiał znaleźć inną, bo widać, że tam się coś ludziom nie podobasz!
-Antek, a znasz tam kogoś?
-Ja nie znam, ale zapytam kogoś kto ci może coś pomoże. I zapytał. Pojechaliśmy z Antkiem na Chłodną i po wstępnych, wódczanych przywitaniach zostałem przedstawiony Morycowi. A Moryc był w tej okolicy kimś z kim się liczono. W ten sposób mogłem przyjeżdżać na Krochmalną. Niedługo to trwało - bardzo niedługo, bo Aśka znalazła sobie kogoś innego do chodzenia do kina. Przestałem więc tam jeździć.
Jadąc teraz i wspominając te odległe przygody próbowałem odtworzyć z pamięci miejsca i domy, ale nie mogłem. „Własnego” też już nie było. Ulica była inna a cała okolica żadną miarą nie przypominała tej z przed 50 lat. Wyglądało na to, że wszystko to wydarzyło się gdzieś indziej, w jakimś innym mieście, które już nie istnieje... Takie były moje myśli, gdy wczesnym wieczorem majowym 2017 roku wracałem z Cmentarza Powązkowskiego do domu w Wawrze. Wszystko to obudziło we mnie chęć odwiedzenia innych warszawskich miejsc i postanowiłem, że zaraz nazajutrz, po wizycie u mamy w „Jodle”, pojedziemy na bazar Różyckiego. A jeśli tam to także obowiązkowo na Ząbkowską!
Ale „nazajutrz” miało dopiero przyjść a tymczasem skręciłem w Jerozolimskie i dalej w kierunku Poniatowskiego. Budynek PAP-u, trochę dalej KC a w lewo Nowy Świat! Ileż razy jechałem tam autobusem 144 i wysiadałem przy Foksal?! Treningi w Polonii miałem trzy razy w tygodniu. Z mojej szkoły trenowało paru chłopaków, a wśród nich prawdziwy talent Marek R. - później znany chirurg.
Był też Darek Gabler - mój serdeczny przyjaciel, z którym łączy mnie wiele wspaniałych wspomnień. Dziś Darek jest unieruchomiony na zawsze. Po makabrycznym wypadku samochodowym nigdy nie doszedł do siebie. Miał większe zdolności do boksu niż ja. Bez żadnego porównania! Niski, ale zbudowany jak czołg, silnie bijące ręce, mocne nogi. Pamiętam go dobrze i myśląc teraz o nim nie mogę powstrzymać łez. Brak kontaktu, pieluchy, przymknięte oczy... Gdy wspominam naszą szkołę, kolegów i w ogóle tamte lata - Darek stoi w pierwszym rzędzie. Do domu dotarłem dość późno. Moja żona przygotowała stos ubrań do popakowania w worki i zawiezienia do pojemników z używaną odzieżą, więc na drugi dzień to była nasza pierwsza „robota”. Potem naturalnie wizyta w „Jodle”. Pogoda był piękna i przed wejściem do Domu znowu spotkałem mojego znajomego buchaltera, który siedział na swoim chodziku i wygrzewał się do słońca.
-Hej, miał pan przyjść obejrzeć moje zdjęcia - zaczął.
-Święta racja. Pamiętałem, pamiętam i z przyjemnością wpadnę!
-No to chodź pan. Żona poszła do mamy a my na pierwsze piętro do siedemnastki gdzie rezydował pan buchalter. Chociaż pokój przeznaczony był dla dwóch to mieszkał sam. Dom zapełniał się powoli.
-Chętnie bym pana poczęstował wódeczką, ale widzę że pan jest autem to chyba nie - chyba, że pan ma życzenie... Ale, ale - pan pozwoli, że się przedstawię - Kozłowski jestem.
-Baraniecki. Marcin Baraniecki. Panie Kozłowski - to pozwalają tu mieć wódeczkę?
-A skąd - panie - tu jest reżim, ale ja - panie - zawsze coś sobie przemycę i widzi pan - o tu - w pudełku po ciasteczkach mam piersióweczkę - panie - na spirytusiku.
-Gdzież bym panu wypijał! A poza tym - faktycznie - ma pan rację - kierowca nie pije.
-Popatrz pan tu - panie... jak pan mówił? spytał wyciągając pudełko za zdjęciami.
-Baraniecki...
-No właśnie - patrz pan tu - to ja z Wilkiem. Wilk był u mnie w plutonie... A tu - to moja świętej pamięci mamusia, a to - czekaj pan - to już w Pruszkowie zaraz po Powstaniu... Nie, nie - to chyba przy kościele świętej Barbary, a tu - patrz pan - przepraszam szanownego pana - jak godność, bo coś mi umknęło? -Baraniecki. -Że jak? Aaa - Baranowski! No - patrz pan panie Baranowski - tu zaraz po tym jak wróciliśmy do Warszawy... Zeszła nam prawie godzina i żona zajrzała przez uchylone drzwi. Pożegnaliśmy się z panem Kozłowskim jak starzy przyjaciele.
-Pan wpadnie jeszcze któregoś dnia... -Dziękuję bardzo panie Kozłowski. Jasne, że wpadnę. Wyjechaliśmy około południa. Byliśmy głodni jak wilki, a że mieliśmy jechać na Różyckiego więc zaraz zaczęła się rozmowa o jedzeniu:
-Pamiętasz rosół z makaronem?
-A pamiętasz pyzy? Flaki?
-Pewnie! A że zawsze były gorące? Jak ona to robiła?
-Miała bańkę okręconą w kołdrę czy w jakiś koc... Czyściutka, w białym fartuchu.
-A do tego znalazła się czasem ćwiarteczka!
-Poczekaj Marcin, co ty wymyślasz - jaka ćwiarteczka - to chyba nie ze mną!
-Masz rację! Jakieś głupoty gadam! Kto by tam pił pod rosół?! Pod śledzika, albo wędzonego węgorzyka to co innego!
-A wiesz, że to też można było dostać... I tak rozmawiając znaleźliśmy się na Targowej. Skręciłem w Ząbkowską a potem w Brzeską. Weszliśmy. Na początku myślałem, że coś pomyliłem. Uderzył mnie spokój i cisza. Przetarłem oczy bo nie wiedziałem czy coś mi się wydaje! Moja żona szła obok mnie w milczeniu. Bazar - słynny bazar Różyckiego - wyglądał jak trup! Pozamykane budki, walające się śmieci, jakieś kłódki, szlabany, pozabijane dyktą okna! Ani śladu przekupek z jajami, serem, grzybami! Gdzie kokoniaste baby, ubrane w grube chusty siedzące nad swoim interesem? Gdzie??? Gdzie pełne zakamarków, naładowane towarem budki??? Gdzie przewalający się tłum kupujących, sprzedających, oglądających? Gdzie??? Była cisza! Nie było słychać „Pyzy gorące! Pyzy!”. Nie było! Nie było słychać muzyki, gwaru, targowania się, przekrzykiwania... nic - cisza!
Szliśmy przez tą trupiarnię jak oczadziali. Dopiero przy samej Targowej zobaczyliśmy parę otwartych budek. Podszedłem.
-Przepraszam panią - niech mi pani powie - co się stało z bazarem???
-A co się miało stać? Chce pan kupić buciki?
-Ale dlaczego tyle interesów pozamykanych??? Nie byłem tu wiele lat, co się stało?
-To dlaczego pan nie był?
-Wyjechałem proszę pani, wyjechałem.
-Ano to sam pan widzisz! To przez takich jak pan! Wszyscy wyjechali to kto ma kupować?
-Ktoś przecież został.
-A tak - ci co zostali poszli do tych nowych galerii czy innego dziadostwa - to jak my się mamy utrzymać?
I to była prawda! „Przez takich jak pan!” dźwięczało mi w uszach jak najsurowsze oskarżenie! To przez takich jak ja ginie jeden z ostatnich reliktów dawnej Warszawy! Mojej Warszawy!
I znowu - tak jak na Powązkach - targnął mną żal, ale nie tak silny - coś jakby muśnięcie żalu. W innej sytuacji trzeba by to było zapić, ale przypomniało mi się powiedzenie mojej siostry, która w takich i podobnych przypadkach, połykając łzy, mawiała: „Tylko się za bardzo nie rozczulajmy! Tylko się za bardzo nie roztkliwiajmy!”. Wyszliśmy na Targową i ciągle byliśmy głodni. Wstąpiliśmy więc do muzeum Pragi gdzie w małym barze dostaliśmy pyzy „od pani Hanki z Różyca” a do tego kompot z rabarbaru. Pyzy z mięsem podawane w słoikach. Gorące. Czy „za moich czasów” ktoś mówił „Różyc”? Nie pamiętam, ale coś mi w tym zazgrzytało. W każdym razie pyzy były pycha! Z pełnymi żołądkami zabraliśmy się za zwiedzanie kapitalnego muzeum. I nie żałowaliśmy. Potem spacer Targową, przeszliśmy na drugą stronę. Weszliśmy we Floriańską i znowu poczułem się głodny. No więc wizytka w Praskim Bistro koło katedry i wielki, przewalający się przez talerz schabowy. Z kartoflami i zasmażaną kapustą a do tego surówka z marchewki i jabłka! Szczerze powiem, że jak to zobaczyłem to zapomniałem o zjedzonych pyzach i poczułem się taki czczy jakbym od tygodni nic nie brał do ust!
-Wcale mi nie wygląda na to, że chcesz zgubić swoje brzuszysko - usłyszałem. Żona patrzyła na mój kotlet z dezaprobatą. Floriańska! Ulica szczególnie znana mojej żonie. Tu właśnie - prawie na przeciwko Bistro - mieszkała jej najlepsza przyjaciółka. Wtedy - przed wielu laty - stara, czynszowa kamienica - dziś pachnący nowością, kompletnie odrestaurowany budynek! Inna Warszawa! Łapałem się na swojej własnej starości, bo czymże innym jak nie starością jest stałe wspominanie, porównywanie do tego co było kiedyś , mówienie o tym co było „za moich lat”, narzekanie a jednocześnie rozkoszowanie się jedzeniem? Tłumaczyłem sobie jednak, że dlaczego nie? Dlaczego nie porównywać - na swój własny użytek - tych dwóch, tak różnych światów? Dlaczego nie?