Oferta z Polski
Dnia 9.05.1982 r. kilka minut po godz. 12 w południe zostałem zatrzymany w miejscu pracy w restauracji "Orbis-Continental" w Szczecinie przez sześciu funkcjonariuszy SB w cywilnych ubraniach i przewieziony na ulicę Małopolską 47.
Zaprowadzono mnie na drugie piętro i na dłuższą chwilę pozostawiono samego na korytarzu pod jakimiś drzwiami. Chyba po to, bym miał czas na zastanowienie się, gdyż po chwili z któregoś pokoju przesłuchań wyszli dwaj mężczyźni wyglądający na robotników. Jeden z nich miał nawet taki chlebaczek na ramieniu, zapewne z drugim śniadaniem. Pozornie nie zwracali na mnie uwagi, szepcząc coś nerwowo między sobą. Może nie zostaną zatrzymani jak ja i za chwilę znajdą się na ulicy za bramą, mam więc wyjątkową okazję przekazania przez nich ostatniej wiadomości, zawiadomienia o tym, co się stało, kogoś, kto teraz będzie musiał radzić sobie sam.
"Paula, lubimy cię," mówi mi pani, z którą pracuję, "rozumiesz koreańskie poglądy na edukację". Nie bardzo pewna, czy to prawda, odpowiadam coś o tym, że rodzice z Polski. "No ale chodziłaś do szkoły w soboty! To nie jest typowe zachowanie cudzoziemców."
Ma pani punkt.
Jest to dobrze znane na świecie, że studenci w Korei, i w sumie we wszystkich krajach azjatyckich, bardzo dużo uczą się i uzyskują wyjątkowo wysokie wyniki na egzaminach.
Nawet Obama zwrócił uwagę na to, że w Korei Południowej dzieci chodzą w ciągu roku o jeden pełny miesiąc dłużej do szkoły niż w Stanach i mają lepsze wyniki.
Na pierwszy rzut oka to rzeczywiście wydaje się prawdą, że dzieci bardzo dobrze się uczą, że to generalnie mądry kraj i że jakoś system edukacyjny działa lepiej niż nasz.
Większość moich uczniów wie dużo więcej o Ameryce niż moi znajomi w Kanadzie; dzieci w szóstej klasie już się uczą "quadratic equation," coś czego mnie uczono dopiero w szkole średniej, a kiedy poznaję nowych ludzi i wspominam coś o Polsce, od razu pytają, czy rodzina z Warszawy, czy z Krakowa, a może z Bydgoszczy?
Pierwszy raz znalazłem się w Karpaczu w lutym 1961 r., nie przeczuwając, że na kilka lat stanie się dla mnie najważniejszym miejscem na ziemi. Od tamtej pory upłynęło tyle lat, w ciągu których czas przysypywał popiołem zapomnienia wszystko, co tam przeżyłem. Aż nagle kolega w pracy dał mi zdjęcie – kościółek Wang w cudownej zimowej szacie. Wróciły wspomnienia…
Nieco poniżej tej 13-wiecznej norweskiej świątyni z modrzewiowego drewna sprowadzonej do Polski w 19. wieku główna ulica i budynek, na którego parterze mieści się restauracja "Góralka". Nad "Góralką" mieszkał Antek Rychel, ratownik Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, czyli GOPR-u. Poznałem go chyba w 1964 r., gdy pracowałem w Hotelu "Biały Jar". W recepcji hotelowej był telefon, z którego ratownicy GOPR-u wzywali karetkę pogotowia do zwiezionego z gór rannego narciarza. Potem gdy i ja odkryłem uroki narciarskich tras, wpadałem zawsze do stacji GOPR-u na Małej Kopie, by się nieco ogrzać i pogadać. Przeważnie gdy wieczorem zatrzymywano już wyciąg, by skrócić sobie drogę do domu, zjeżdżałem Śląską Drogą z Małej Kopy do Białego Jaru, w którego zakolu niezbyt trudny trawers na halę Złotówka u stóp Strzechy Akademickiej, a dalej zjazd w Dolinę Małego Stawu, by minąć Samotnię i obok schroniska Bronka Czecha dojechać do świątyni Wang – i już w domu.
Miało ebonitową obudowę i tylko dwa pokrętła, trzy zakresy radiowych fal: długie, średnie i krótkie. Lewe pokrętło regulowało siłę głosu, prawe odnajdywało stacje radiowe. Mieliśmy kontakt z całym światem, co było niepojęte i trochę niebezpieczne, szczególnie z powodu dwóch stacji: Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki. Radio "Pionier" było jednym z pierwszych odbiorników radiowych, wyprodukowanych w Polsce po wojnie i, pod względem czystości odbioru obu tych stacji, było znakomite. Następne po nim, wmontowane w drewnianą skrzynkę radio "Aga", takiej jakości odbioru już nie zapewniało. Słuchaniu audycji tych stacji towarzyszył warkot, szum, zgrzyty i co tam się jeszcze dało wypuścić w eter na tym samym paśmie fal radiowych. Ale w "Pionierze" wystarczyło ruszyć gałką, żeby od zagłuszeń odjechać.
Brałem udział w tej konspiracji: musiałem wychodzić przed dom i sprawdzać, czy ktoś nie zatrzymuje się pod naszym oknem. Obaj, mój ojciec i pan Sokołowski, pochylali się nad radiem i słuchali je na wyciszeniu. Wpadałem na chwilę do nich, pytałem, czy jeszcze mam pilnować okna, i zanim odesłali mnie z powrotem na czaty, łapałem fragmenty audycji. Znałem ten sygnał, do dziś mam go w pamięci: "Tu Radio Wolna Europa – Głos Wolnej Polski".
– Jesteś Rosjanką?
– Nie, z Kanady.
– Myślę, że jesteś Rosjanką.
– Mogę pana zapewnić, nie jestem Rosjanką.
– Ale ja dobrze płacę...
Dzięki Bogu, winda stanęła już na moim piętrze. Wybiegam jak najszybciej. Upewniam się, że faceta za mną nie ma. Jest bezpiecznie. Idę do mieszkania, zamykam drzwi na klucz. Niestety, to nie pierwszy raz, i pewnie nie ostatni.
Jako biała dziewczyna w Korei przyzwyczaiłam się, że starsi mężczyźni będą zawsze myśleli, że jestem rosyjską prostytutką. Nieważne, że od lat już raczej tu nie przyjeżdżają, jakoś tego mężczyźni nie zauważyli...
A inni? Parę słów po rosyjsku znam i uczę amerykańskiego angielskiego, ale mimo to nie jestem ani Rosjanką, ani Amerykanką, żeby tylko ktoś to chciał zauważyć.
Od początku była pod każdym względem lepsza. Wyprzedziła mnie już na samym początku: wcześniej się urodziła i kiedy ja się pojawiłem, była ode mnie sporo mądrzejsza. W związku z tym wcześniej ode mnie poszła do szkoły i od początku była celującą uczennicą, co było zmorą mojego dzieciństwa: "A twoja siostra zawsze jest przygotowana do lekcji." "Twoja siostra nigdy nie dostała dwói." "Twoja siostra zawsze była grzeczna." "Twoja siostra..." Tak przez całą podstawówkę. Siedem gorzkich lat.
Popatrzcie na to zdjęcie. Dziewczynka, jak dziewczynka. Od razu widać, że grzeczna, rączki ładnie opuszczone. A ja? Też przecież niczego sobie chłopak, ramiona szerokie, ręce do przodu – jakby co, gotowy naprać każdego. Fakt, że byłem troszkę za bardzo porywczy, był doceniany przez moich kolegów z podwórka. Przez innych – trochę mniej. No, ale popatrzcie na tę klatę. Coś z tą energią trzeba było zrobić. I tu czasami pojawiał się problem: zdarzali się bardziej porywczy ode mnie.
Dlatego ten garniturek był tylko na niedzielę, i to tylko do kościoła. Pod bacznym okiem mamy udawało się go uratować, ale bywało, że zaraz po kościele miałem sprawę do załatwienia i na chwilę ginąłem z oczu. To wystarczyło. Garnitur trudniej było cerować niż zwykłe portki. Nie było sprawiedliwe, że za jedno i drugie obrywałem równo. Tak jakby nie mogło się zdarzyć, że niechcący o coś tam zahaczyłem. Miałem pecha.
A moja siostra... Jej się nigdy to nie zdarzyło. Czyściutki fartuszek, uprasowany kołnierzyk, starannie zaplecione warkocze, żadnych kleksów w zeszytach. O właśnie, byście widzieli, jak ona pisała w zeszycie: każda litera była nie tylko napisana, ale w dodatku tej samej wielkości co poprzednia i wszystkie równo układały się w jednej linijce. Taka była. I miałem przez nią zszarganą opinię. Ciągle mi wytykali. Ja nie miałem tyle czasu na odrabianie lekcji co ona, ale kto to rozumiał? Po powrocie ze szkoły musiałem natychmiast wyjść. Miałem sprawy. A ona co miała do roboty? Wracała ze szkoły i (jak Boga kocham!) natychmiast siadała do odrabiania lekcji (!). I dotąd siedziała, aż odrobiła. Wtedy dopiero wychodziła na podwórko. Ale już wtedy nie było po co.
Co można było robić na podwórku wieczorem, w dodatku jak się jest dziewczyną i wszystkie koleżanki już rozbiegły się za chłopakami. Bardzo nam przeszkadzały w naszych sprawach. Latały za nami i piszczały. A moja siostra nie! Spacerowała sobie pod domem, nigdzie daleko nie odchodziła i jak mama wołała na kolację, grzecznie wracała natychmiast do domu. Nawet rąk nie musiała myć.