Mój powrót do domu zwykle był bardziej skomplikowany. Rozdarte portki, guz na czole i rozcięty palec to tylko część spraw, które trzeba było zatuszować albo takich użyć wyjaśnień, żeby wzbudziły litość. Rzadko to się udawało, ale próbować warto. Drugi problem polegał na tym, że nie udało się przyjść na kolację natychmiast. Zawsze jeszcze było coś do załatwienia i następowało opóźnienie powrotu. I tu jest fajne, uważajcie!
Wchodzi człowiek do domu, zmęczony, z głową pełną problemów, a w dodatku nieco obtłuczoną, w strachu, że zaraz się ujawnią podarte portki, szybko zasiada do stołu, żeby przeżyć radosne spotkanie z rodziną, a tu z naprzeciwka wprost z tej grzecznej minki słyszy: "A ręce umyłeś?". Nie mama tylko ona.
Dzieciństwo miałem trudne. Ciężko się to wspomina. Szczególnie ten czas, gdy wzorem radzieckich szkół wprowadzono u nas tytuł "Przodownika Nauki". Jak bardzo ten tytuł był zaszczytny, odczułem to na własnej skórze, ponieważ, jak się domyślacie, tytuł ten należał zawsze do mojej siostry, a ja brałem w skórę od starszych chłopaków, jej kolegów z klasy. Zbierałem od nauczycieli, bo nie byłem jak moja siostra. Lali mnie starsi, bo byłem jej bratem. Mama się denerwowała, gdy znowu wołali ją do szkoły. Wszyscy się na mnie uwzięli. Ojciec w tym czasie bujał po świecie i przynajmniej stąd nie było prześladowań.
Aż doszło do dramatu. Był to czas, kiedy do szkoły chodziło się w czerwonych chustach. Wszyscy bez wyjątku. Czerwone chusty, wzorem radzieckich pionierów, musiały być wyprasowane i zawiązane pod szyją. Tak wystrojeni meldowaliśmy się na apelu porannym, który poprzedzał lekcje o piętnaście minut. Ustawialiśmy się klasami po trzech stronach sporego holu, a na środku stawało tak zwane ciało pedagogiczne oraz najlepszy aktualnie uczeń lub uczennica, która poranny apel prowadziła, co znaczyło, że był/była naszą reprezentantką wobec "ciała". Padała komenda "Szkoła baczność, sztandarowi cześć!" (a jak! tak samo jak w każdej porządnej szkole w Związku Radzieckim), po czym w rytmie werbla wchodził do holu poczet sztandarowy, do którego nigdy mnie nie przydzielono (zgadnijcie z jakich powodów) i padała kolejna komenda "Spocznij". Wówczas pani kierowniczka szkoły coś tam mówiła, ale zabijcie, nie pamiętam o czym. Żartuję. Czasami mówiła o brzydkich, niegrzecznych, przynoszących szkole wstyd, niedobrych uczniach, którzy powinni wyjść teraz na środek i dokonać samokrytyki (nie bujam, tak było). No i zawsze ktoś tam musiał wyjść. Bywało, że ja też, jeśli się nie spóźniłem na apel. (Za to też mamę wołali do szkoły.)
W czasie, gdy nasza wychowawczyni była na urlopie macierzyńskim, zastępowała ją pani Wleklik, kierowniczka szkoły, którą zapamiętałem bardziej niż jakiegokolwiek innego nauczyciela. Na lekcjach wychowawczych pani Wleklik czytała nam książki. Pamiętam trzy spośród nich, zrobiły na mnie ogromne wrażenie (możliwe, że tylko te trzy nam przeczytała). Były to: "Witia Malejew w szkole i w domu", "Wasia Trubaczow i jego koledzy" i, jakby z innego rozdzielnika, "Serce" Amicisa. Dwie pierwsze należały wówczas do obowiązującej nas lektury, trzecią pani Wleklik przeczytała nam chyba z własnej inicjatywy, nie bardzo do tych dwóch pasowała. Witia Malejew i Wasia Trubaczow byli przykładami, wzorcami socjalistycznego wychowania młodzieży radzieckiej. Najlepszej, pod każdym względem.
Był taki fragment, w którejś z tych książek, kiedy to bohater, wszystko jedno Witia czy Wasia, kiedyś coś tam zbroił i miał ogromne wyrzuty sumienia. Nazajutrz poszedł do szkoły bez czerwonej chusty. Uważał, że nie zasługiwał na jej noszenie. Oczywiście, przyznał się do zbrodni, którą popełnił. Było to podczas lekcji wychowawczej i tak się zasłuchałem w tej historii, że posłuszny własnym wyrzutom sumienia – zdjąłem spod szyi czerwoną chustę i wpakowałem ją pod ławkę. Podniosłem rękę i dopuszczony do samokrytyki, przyznałem się, że te trociny to ja wysypałem na głowy siedzącym, podczas dużej przerwy pod oknem szkoły, dziewczynom. Przyznałem się, mimo że nikt o to nie pytał i nikt o tym nie wiedział, bo one się w ogóle nie poskarżyły. Zbrodnia miała charakter doskonałej, ale znalazł się winny. Nazajutrz na apelu porannym zostałem wezwany na środek przed forum całej szkoły. Domyśliliście się już pewnie, kto mnie wezwał na ten szafot. Znaczy – wezwała. Zgadza się. Najlepsza uczennica naszej szkoły, która nigdy by czegoś takiego nie zrobiła! (Ten ostatni fragment należy czytać podniesionym głosem.) Musiałem jeszcze raz się przyznać, powiedzieć dokładnie, co zbroiłem, i zapewnić, że jako niegodny czerwonej chusty, nie będę jej nosił. Moja siostra załapała pierwsza. Stała blisko mnie i wyszeptała: "Teraz już wiem, że to nie ty wysypałeś te trociny". Następni chwycili w lot, co się stało – moi koledzy: po ich minach widziałem, że jutro rano przyznają się do wszystkiego, co dzisiaj nabroją. Nauczyciele trochę później pojęli, co się stało, i natychmiast kazali klasom odmaszerować.
Ale od tej chwili przyznawałem się zawsze i do wszystkiego, cokolwiek zbroiłem, ja czy ktokolwiek inny, kto nie miał odwagi się przyznać. Czułem się znakomicie w tej postawie szlachetności i cywilnej odwagi.
Nawet moja siostra nabrała do mnie, powiedzmy, umiarkowanego szacunku.
Potem już chodziliśmy do innych szkół, a ja przyznaję się nadal i wierzcie mi, że to – robi!
Pan Z.
Kolejna pogawędka niebawem