Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Obywatel – nowy kryminał antykomunistyczny
Napisane przez Jan BodakowskiWydany przez Zysk "Obywatel" autorstwa Wojciecha Kwiatka to bardzo zręcznie napisany antykomunistyczny kryminał. Książka ukazująca środowisko zdemoralizowanych postkomunistycznych bandziorów z kręgu byłych funkcjonariuszy SB. Powieść z wartką akcją, dobrymi dialogami, ciekawym pomysłem i wartościowym przekazem edukacyjnym przybliżającym w atrakcyjnej formie wiedzę o czasach PRL.
Na kartach powieści, w III RP, bezkarni dzięki polskim sądom oprawcy z Służby Bezpieczeństwa nagle stają się zwierzyną łowną. Poluje na nich tytułowy Obywatel. Mściciel stawia przed śmiercią esbekom ultimatum, albo przyznają się publicznie do swoich zbrodni, albo zamorduje ich w ten sam sposób, w jaki oni mordowali swoje ofiary z antykomunistycznej opozycji.
Akcja mściciela spotyka się z histeryczną reakcją mediów kreujących mit transformacji ustrojowej i grubej kreski. Medialną nagonką kierują właściciele mediów prywatnych wywodzący się ze środowiska bezpieczniaków. Histerię mediów podkręcają sfilmowane przez mściciela tortury, zeznania i egzekucje byłych funkcjonariuszy.
Mściciela tropią i esbecy, i służby III RP. Barwne opisy wciągają czytelnika w akcję. A zaskakujący finał dopełnia przepisu na idealny kryminał.
Jan Bodakowski
Ontario Trillium Foundation Helps Preserve Ethnic Archives and Polish-Canadian Identity
Napisane przez Camilla Szczesniak
The Canadian Polish Research Institute, a small not-for-profit organization dedicated to research on Poles in Canada, was formed in Toronto in 1956. Since this time, the Institute has expanded both its vast collections of archival materials and its membership. Through its operations, the Institute has made significant contributions to the study of the Polish community in Canada. It has provided academics and researchers with the materials they need to study the Polish ethnic group in Canada and has published works that contribute to our understanding of Poles in Canada. In order to ensure that it remains a valuable resource in the future, the Institute has recently begun digitizing its archives.
Enabled by a grant from the Ontario Trillium Foundation, the Institute is in the process of making digital copies of its archival materials to ensure that they are preserved and made available to a vast audience. The Ontario Trillium Foundation, who is one of Canada’s leading foundations and non-profit and charitable organizations’ benefactor, awarded the Canadian Polish Research Institute with an equipment grant of $13,500. Owing to this funding, the Institute has bought a digital microfilm scanner and computer hardware and software that are necessary for scanning the archives that the Institute possesses. There are microfilms of Polish-language newspapers and rare sociological and historical books that are as old as hundred years old.
Some publications, for instance, "W sprawie wychodźstwa do Kanady" [Immigration to Canada Matters], a book originally published in 1913, "Kanada – kraj przyszłości" [Canada – a country of the future] from 1925, and "Czas" [The Times] from 1923-1928 have already been scanned. In the future, the Institute is going to give online access to these invaluable archival materials and develop closer relations with universities and Canadian archives. Since there are almost a hundred microfilms, the project of scanning, indexing and publishing the files will take some time. Without the Ontario Trillium Foundation’s support, this initiative would not be possible at all. Therefore, I am glad I have been given the chance to be a part of it.
When I first got involved with the Institute this summer, I did not know much about its operations. I had just graduated from the University of Toronto with a degree in Anthropology and Polish Studies and was looking for a volunteer position that catered to my interests. My father had read an article in a Polish newspaper about the Institute and informed me of its existence. This prompted me to do a Google search which led me to the Institute’s website. I sent an e-mail to the address provided on the website and shortly thereafter, I met with Joanna Lustanski, the Institute’s president. I soon discovered that the Institute had a number of opportunities to offer me and I, likewise, had skills that I believed could help with the projects.
Since this first meeting, I have had the opportunity to get involved in a number of ways. The tasks that I have helped with have varied from very practical jobs, such as scanning microfilms of pre-war Polish-Canadian newspapers, to more challenging and intellectually stimulating jobs, such as translating memoirs from Polish to English. Within the Institute, I have been entrusted with tasks that are challenging and important to the operations of the Institute. The members of the Institute have shown great faith in my abilities and this has inspired me to accept the many opportunities that the Institute has offered me.
In addition, my relationship to the Institute has also helped me to continue to think about my identity as a Polish-Canadian. Since I was born in Canada, there have been times in my life when my identity as a Polish-Canadian was only tied to the fact that my family descends from Poland. When I entered the department of Polish Language and Literature at the University of Toronto, I quickly developed a passion for Polish literature and film. My interest in Polish culture became very closely tied with my identity and I began to realize that, for me, being Polish goes beyond just having roots in Poland. Now that I have become involved in the Canadian Polish Research Institute, I am beginning to realize that being active in the Polish community in Toronto is also an important part of my identity as a Polish–Canadian.
Camilla Szczesniak
"Goniec" dziekuje wydawnictwu "Czas" z Litwy
Wydawnictwo „Czas”, Wilno 2008.
Smutny był dla Tadeusza powrót do Łohojska. Wóz drabiniasty trząsł po grudzie niemiłosiernie. Drugi wóz za myśliwymi szedł pusty. A jakby pięknie było, gdyby na tym drugim wozie leżało bure cielsko łosia ze zwisającą w dół głową z rosochami. Jak na obrazku... (Nie – pomyślał Tadeusz – na obrazku łeb łosia zwisa z sanek, a nie z wozu).
Obiad po łowach był smutny. Humorów nie było, choć przy stole krążyły kielichy z tak cenną w epoce prohibicji "młodą starką". ("Młoda starka" nie jest pojęciem sprzecznym z logiką, lecz oznacza po prostu siedmio- lub dziesięcioletnią starkę). Wprawdzie większość gości udobruchała się nieco po piątej czy szóstej kolejce – zwłaszcza zacny amfitrion pan Cybulski spoglądał na Tadeusza z życzliwym współczuciem – lecz okrutny i sangwiniczny pan Staroniewicz nie uspokajał się. Z peror jego wynikało, że wyprawa Tadeusza na łosia była w samym zarodku skazana na niepowodzenie. Że musiał mieć sztucer (sam pan Staroniewicz miał dubeltówkę). Że w ostateczności wziąwszy dubeltówkę, należało wziąć nie "żakany", które są do niczego, lecz "breneki". Że nie wolno było w ogóle strzelać na sztych, lecz poczekać, aż łoś będzie mijał stanowisko, i wtedy strzelać na komorę. Że w ostateczności, skoro się zdecydowało strzelać na sztych, trzeba było mierzyć w pierś, bo kula z gładkiej lufy często od łba odskakuje. Że...
Po dalszej kolejce pan Cybulski rozkrochmalił się ostatecznie i w porę przypomniał sobie, że wszak dnia tego nie jeden Tadeusz spudłował:
– Napadacie wszyscy na pana Tadeusza, a przecie to młody myśliwy. Po raz pierwszy w życiu strzelał do łosia i miał prawo pogorączkować się. Ale pan, panie Kandyba, stary myśliwy i żeby tak haniebnie spudłować...
Pan Kandyba mruknął coś niewyraźnie i milczkiem wychylił kieliszek. Tadeusz mógł więc przestać być figurą centralną i kozłem ofiarnym, mógł zupełnie uniknąć drwin i peror, gdyby nie palnął głupstwa, pytając ni z tego, ni z owego:
– Łoś szedł wprost na mnie. A co by się stało, gdybym nie strzelił? Czy w ogóle łoś rzuca się na ludzi?
– Łoś nigdy nie rzuca się na ludzi, lecz nigdy nie zbacza z drogi: zdeptałby pana jak amen w pacierzu.
Tadeusz spojrzał niedowierzająco na obecnych. Odpowiedział mu grzmot śmiechu. Najgłośniej śmiał się pan Kandyba. Na razie Tadeusz nie rozumiał, o co chodzi. Wyjaśnił mu to pan Staroniewicz, mówiąc tonem znaczącym:
– Ach, więc to dlatego pan spudłowałeś...
Była to w tym dniu chwila może straszniejsza niż pudło do łosia. Tadeusz zrozumiał, że prócz opinii pudlarza doczepiono mu opinię tchórza. Łoś spudłowany przez Tadeusza był w światku mińskim tematem rozmów i plotek w ciągu pół roku. Krążyły najrozmaitsze wersje. Najbardziej rozpowszechniona z nich brzmiała: "Zobaczył łosia po raz pierwszy w życiu, przeraził się i spudłował, choć strzelał jak do kopy siana". Potem jednak potoczyły się zdarzenia wielkiej i ogólnej wagi. Zdarzenia te sprawiły, że o łosiu zapomniano.
A w dwadzieścia jeden lat później Tadeusz Ipohorski-Irteński pisał: "Wspomnienia myśliwskie są czyste, jak pierwsza porosza, mocne jak woń bahunu, słodkie jak leśne maliny. Nie są one ani złe, ani dobre, ani miłe. Są one tylko myśliwskie. I cóż że wtedy spudłowałem do łosia? Gdybym nie spudłował, dostałbym piękne rogi, które prawdopodobnie przepadłyby w latach 1917–1920 z tylu innymi rzeczami – cennymi i pamiątkowymi.
Dziś zamiast martwego trofeum na ścianie mam w duszy jedno z najmilszych wspomnień myśliwskich. Dziś przymykam oczy i widzę ów »obrazek weyssenhoffowski« – łosia migającego białymi nogami ku stanowisku pana Kandyby. Mój łoś żyje. I może żyje nie tylko we wspomnieniu. Bo – kto wie – co się później stało z jego fizyczną powłoką? Może ustrzelił go kłusownik. Może niezwykle śnieżną i ostrą zimą 1916–1917 otoczyły go i pożarły wilki. Może w okresie »swobody« padł pod ciosami chłopskich wideł. Może zginął w czasie rykowiska w pojedynku z silniejszym rywalem. Może żyje jednak – sędziwy i groźny samotnik –- i nosząc na łbie potwornym jakiejś potwornej wielkości łopaty snuje się po dziś dzień po borach łohojskich – kto wie...".
Rozdział III
DRUĆ
Na parę lat przed wybuchem wojny tygodnik petersburski "Nowyj satirikon", zasilany najtęższymi piórami satyrycznymi ówczesnej Rosji z Teffi i Awierczenką na czele, wydał numer poświęcony wojnie przyszłości. "Wojna trwała jedną godzinę, trzydzieści sześć minut i jedenaście sekund" – tak mniej więcej zaczynał się jeden z artykułów w tym numerze. Wojna japońska wyjawiła bowiem niesłychane a mrożące krew w żyłach środki zniszczenia współczesnej wojny: karabiny maszynowe zwane z rosyjska kulomiotami, daleko i szybkostrzelne działa, olbrzymie pociski naładowane jakimiś "szimozami". Bąkano też, choć nieśmiało, o łodziach podwodnych a nawet o przyszłości wojennej aparatów latających – zarówno cięższych od powietrza, jak i zeppelinów (które chyba nie wszystkie rozbiły się nad Jeziorem Bodeńskim?). Pytano więc: czy wojna – jeżeli w ogóle wybuchnie – prowadzona przy pomocy tak okropnych broni, może potrwać długo?
A jednak wojna trwała. Trwała już przeszło pół roku. I jak można było sądzić z samarytańskich wizyt w szpitalach wojennych, dokąd miłosierne panie nosiły żołnierzykom papierosy i słowa pociechy, bardzo duży procent rannych miał kłute rany od bagnetu, jak za czasów Suworowa.
Raz jeden Tadeusz asystował pani Irteńskiej przy wizycie w szpitalu etapowym na dworcu, gdzie leżeli ranni i chorzy mający być odesłani dalej w głąb Rosji. W dość dużej i jasnej sali damy rosyjskie opiekowały się rosyjskimi dziwo-bohaterami. Pani Irteńska wstąpiła do zatłoczonej łóżkami salki, do której nie zaglądały samarytanki rosyjskie. Leżeli tam jeńcy austriaccy, przeważnie nie ranni, lecz chorzy na dyzenterię czy biegunkę. Zaduch był straszny. Chorzy gorączkujący wykrzykiwali słowa bez związku po niemiecku, węgiersku, polsku i czesku. Jakiś Węgier wrzeszczał co kilka sekund potężnym tenorem: "Sanitater, srać!". Ale ani sanitariuszy, ani sióstr miłosierdzia nie było. Pani Irteńska szybko rozdała papierosy, zamieniła kilka słów z pierwszym z brzegu Austriakiem i wyszła z zapowietrzonej sali. Gdy mijała grupę pań rosyjskich, jedna z nich zmrużyła oczy i powiedziała:
– A więc opiekuje się pani rannymi wrogami?
Trzeba było widzieć, co się stało z panią Irteńską. Kalecząc niemiłosiernie język rosyjski, zaczęła wymyślać Rosjance:
– Widzę, że pani miłosierdzie chrześcijańskie nie rozciąga się na cierpiących tylko dlatego, że noszą mundur nieprzyjacielski! Chyba jest pani poganką! Jestem pewna, że nawet Żydzi (Tadeusz pociągnął panią Irteńską za rękaw)... Jestem pewna, że nawet Turcy odnoszą się z miłosierdziem do rannych nieprzyjaciół. A zresztą wśród tych rannych, którym zaniosłam papierosy, jest dużo Słowian, dla których podobno prowadzicie tę wojnę...
Tadeusz mocniej pociągnął panią Irteńską za rękaw. Machnęła ręką i zamilkła zwłaszcza, że panie rosyjskie milczały ponuro. Wojny na godziny nikt nie obliczał. Ale obliczano na tygodnie, później na miesiące. Gdy generał brytyjski Earl Kitchener of Khartoum powiedział, że wojna może potrwać trzy lata, pomyślano, że dzielny staruszek w piętkę goni.
Pewne podniecenie wywołał pierwszy dzień wiosny, 9 marca starego stylu 1915, gdy przyszła wiadomość, że "nasze waleczne wojska zdobyły Przemyśl". Gazety podały niesłychane cyfry zdobytych armat, sprzętu wojennego, zapasów i jeńców z generałem o czeskim nazwisku na czele. Wojska rosyjskie biły się w Karpatach. Tylko na froncie niemieckim zwycięstw nie było. Warszawa była wprawdzie wciąż w ręku rosyjskim, ale Prusy Wschodnie zostały prawie całkowicie z Rosjan oczyszczone.
Optymizm nie gasł jednak. Gdyby nawet Warszawę ocalono ("ze względów strategicznych"), pozostaje linia trzech fortec: Iwangorod (Dęblin), Nowogieorgijewsk (Modlin) i Osowiec. Zdaniem strategów zajętych szpilkowaniem map twierdze te były "nowoczesne". A gdyby jakimś cudem ta linia została przełamana, pozostaje druga linia obronna: forteca Kowno, Grodno i Brześć Litewski.
Wojna trwała. Życie na tyłach biegło normalnie. Złote ruble znikły z obiegu zaraz po wybuchu wojny, ale rubel papierowy stał mocno. Ceny na produkty pierwszej potrzeby nie drgnęły. A kawior – ziarnisty i prasowany – spadł w cenie równo o połowę, gdyż przerwany został jego eksport za granicę. Przyszła wiosna. Tadeusz pojechał do Petersburga i zdał tam przepisową ilość egzaminów dla przejścia na trzeci rok prawa: z ekonomii politycznej i z historii prawa rzymskiego.
W środku maja coś się zaczęło psuć na froncie. Komunikaty kwatery głównej, czyli tzw. stawki (namiotu) wodza naczelnego w Baranowiczach, były po dawnemu pogodne i uspokajające. Ale poczta pantoflowa, lub raczej podziemna poczta iskrowa prowadzona od wieków przez Żydów miejskich i miasteczkowych, zaczęła szeptać o cofaniu się z Galicji, a później – latem – o oddaniu Niemcom Warszawy. Po kilku dniach przyszło oficjalne potwierdzenie tej wieści. Armia rosyjska cofała się na całym froncie. Jeszcze wcześniej oddano Przemyśl, którego zdobycie tak reklamowano przed kilku miesiącami. Oddano Lwów razem z "rewindykowanymi" unitami.
Nie oparła się też nowoczesna linia fortec: Iwangorod, Nowogieorgijewsk i Osowiec. Zresztą nikt tej linii bronić nie zamierzał. Żydowska poczta iskrowa coraz głośniej mówiła o braku broni i amunicji w wojsku rosyjskim. Brakło pocisków artyleryjskich i ładunków karabinowych. Brakło armat i karabinów. Po raz pierwszy przez całe społeczeństwo przebiegło syczące słowo "zdrada". Ktoś musiał zdradzić, bo jakże inaczej mogło zabraknąć amunicji dla krwawiącej się na froncie armii? Armia rosyjska cofała się jednak w porządku i bez popłochu. W porządku opuszczono linię Iwangorod-Nowogieorgijewsk-Osowiec. W porządku porzucono linię Brześć Litewski-Grodno-Kowno. Zresztą już w roku 1812 Rosjanie pokazali, że potrafią, gdy zechcą, cofać się w porządku.
W tym czasie w. ks. Mikołaj Mikołajewicz wydał rozkaz, który mu odebrał resztki sympatii u Polaków. Według tego rozkazu cofające się wojska miały niszczyć wszystko, co pozostawiały za sobą, i jednocześnie uprowadzać przymusowo całą ludność cywilną. Setki tysięcy wygnańców zwanych "bieżeńcami", Polaków, Litwinów i Białorusinów, ruszyło na wschód. Dziesiątki tysięcy grobów, przeważnie dziecięcych, wyrosło na zboczach szlaków wygnańczych. Gdy w rok później Tadeusz jechał traktem ihumeńskim, oglądał na własne oczy co pół wiorsty po kilka skromnych zarosłych trawą mogiłek z prymitywnymi krzyżami w cieniu starych brzóz, którymi trakt był wysadzony. Ponieważ był wtedy w trakcie pisania wierszy, więc napisał na temat tych skromnych krzyżyków elegię pt. "Wiosna 1916 roku". Elegię później wydrukowała jednodniówka mińska "Siew Bellony", ozdobioną rysunkami i winietkami Henryka Weyssenhoffa.
Rozkaz Mikołaja Mikołajewicza wprawił Polaków w stan niesłychanego oburzenia. Ponieważ zarówno w złej, jak dobrej godzinie psychika polska jest nastrojona według tonacji "Polska jest pępkiem świata", więc znalazło się wielu bardzo nawet poważnych Polaków, którzy twierdzili, że rozkaz wysiedlania ludności i palenia wsi i dworów był wydany rozmyślnie w celu biologicznego, jak byśmy dziś powiedzieli, wyniszczenia narodu polskiego. Rzecz jasna autorzy rozkazu nic podobnego nie mieli na myśli. Była to po prostu pierwsza próba zastosowania scorched-earth policy, tak konsekwentnie stosowanej w 26 lat później. Zresztą i w roku 1915 skutki tej polityki były opłakane: tysiące wsi i dworów poszło z dymem, a nawet jedno miasto, Brześć Litewski, zostało niemal doszczętnie "rozstrzelane", ogniem cofającej się artylerii rosyjskiej. Na to pocisków nie zabrakło.
Armie rosyjskie cofały się w porządku, ale nikt nie mógł zgadnąć, gdzie się zatrzymają. Kopano pośpiesznie okopy wzdłuż lewego brzegu Berezyny, co by oznaczało, że tamtędy przyszły front będzie przebiegał i że Baćków znajdzie się po stronie rosyjskiej i o trzy wiorsty od frontu. Mówiono jednak o jeszcze dalej na wschód położonej linii obronnej – o Dnieprze. Wilno zostało oddane Niemcom jakby bez boju, chociaż w trzy lata później Tadeusz spotykał w Mińsku oficerów niemieckich, którzy mówili, że dostali krzyże żelazne "fur die Schlacht von Wilno".
Wydano jeszcze jeden rozkaz barbarzyński – spalenia zapasów spirytusu w gorzelniach. Spirytus wylewano do stawów i na łąki i tam podpalano. Przed podpaleniem chłopi i chłopki starali się uratować trochę spirytusu i nabierali cennego płynu zmieszanego z mułem i błotem do czego się dało – do wiader, butelek, niecułek, nawet do czapek.
Na posiadaczy niebieskich i białych biletów padł blady strach. Niebieskie bilety, tj. jedynaków, zaczęto powoływać do wojska bez względu na to, że byli "jedynymi żywicielami rodziny", a białym biletom groziła ponowna i drobiazgowa rewizja lekarska. Pomysłowość ludzka nie zna jednak granic. Zanim nowe zarządzenia przybrały formę prawną, już tysiące niebieskich i białych biletów wstąpiło do pomocniczych "paramilitarnych" organizacji, w których udział zwalniał od obowiązku normalnej służby wojskowej.
Wśród Polaków najpopularniejsze były "Oddziały (czy też drużyny) drogowe". Z biegiem tygodni ilość tych organizacji rosła i stały się one wreszcie jakąś bachanalią. Mieliśmy więc "Organizację wielkiej księżny Marii Pawłówny" (organizację tę zwano żartobliwie gwardią sanitarną, gdyż jej członkowie nosili epolety niczym się nie różniące od epoletów oficerskich i mające nadto cyfrę "M.P." z mitrą wielkoksiążęcą); mieliśmy organizacje opieki nad tzw. hurtami, tj. stadami krów, które również były przymusowo ewakuowane razem z ludnością; mieliśmy Związek Miast i Związek Ziemstw (przetłumaczony przez Leo Belmonta w powieści Ałdanowa na "związek ziemian"!); mieliśmy wreszcie organizację rozciągającą pieczę nad wygnańcami, których nazywano "bieżeńcami", a po polsku "uciekinierami". Nazwa była błędna, drobna bowiem część tych ludzi uszła dobrowolnie: w istocie byli to wygnańcy a nie uchodźcy. Organizacja nosiła długą nazwę "Północo-pomoc dla organizacji uchodźców frontu zachodniego". Rosjanie, których zmysł humoru nie ustępował wtedy zmysłowi humoru u Polaków, przekręcili nazwę tej organizacji na "Północo-niemoc dla dezorganizacji uchodźców frontu zachodniego". Wyliczyłem tylko kilka typowych organizacji, naprawdę było ich znacznie więcej. Odnotuję jedno jeszcze curiosum. Ktoś wymyślił, że szlachta pracująca w jakiejkolwiek z owych organizacji ma prawo noszenia specjalnych złotoczerwonych naramienników. Trwały te mundury "szlacheckie" w Mińsku dość długo, zanim nie zjawił się groźny i krewki pułkownik, komendant placu miasta Mińska, który bezprawnie umundurowanych szlachciców zapraszał do bramy i tam bez ceremonii zdzierał z nich epolety.
Sierpień. Tadeusz Irteński przeżywał w Baćkowie chwile trwogi. Co będzie, jeżeli Niemcy zajmą Mińsk i Baćków? Może Tadeuszowi, jako będącemu w wieku poborowym, grozi internowanie przez Niemców? Wieści z zachodu były coraz groźniejsze. Żydzi w Sielibie wiedzieli o wzięciu Wilna na kilka dni przed oficjalną wiadomością i szeptem dawali do zrozumienia, że z dnia na dzień czekają oddania Niemcom Mińska. Przez Baćków, który przez rok cały leżał w strefie, gdzie o wojnie niemal zapomniano, nagle powiało groźnym "tchnieniem Bellony". Do wsi i dworu zajechał z ciężkimi wozami "park artyleryjski" Po drodze sunęły obozy. Poczciwa dobra "gruntowa" droga koło Małego Lasku, po której jechało się lekko a bez kamiennego stuku, teraz była przemielona kołami armat, jaszczów i ciężkich wozów, konie grzęzły w niej po kostki, a koła po osie. Oficerowie parku artyleryjskiego byli mili i kulturalni. Z jednym z nich, porucznikiem Pawłowem, zawarł Tadeusz krótką przyjaźń opartą na obustronnej pasji łowieckiej. Choć do sezonu jesiennego i brakowało paru tygodni, zaproponował nowemu przyjacielowi zapolować z gończymi. Gdy stali na wyschłej na pieprz, a zwykle błotnistej drodze przez Sterczynę - sierpień był suchy tego lata - i słuchali dalekiego gonu sześciu ogarów - nadciągnął mały oddział piechoty eskortującej jakieś wozy. Żołnierze wlekli się miętosząc ciężkimi buciskami rozmieloną drogę i z tępą ciekawością przyglądali się cywilowi i oficerowi z dubeltówkami w rękach. Jeden z żołnierzy spojrzał z ukosa na epolety Pawłowa i powiedział głośno patrząc w inną stronę:
– Panowie oficerowie z artylerii zabawiają się (batujutsa), a piechota za wszystko odpowiada.
Był to pierwszy zauważony przez Tadeusza przykład nie subordynacji. Rok temu podobne odezwanie się szeregowca wobec oficera było nie do pomyślenia.
"Tchnienie Bellony" miało również aspekt akustyczny. Wystarczyło zejść z alei z miejsca, gdzie był grób stryja Ludomira, i po przejściu dwustu kroków stanąć między drzewami lasu uroczyska Makowje, aby od czasu do czasu usłyszeć jak leciutki wietrzyk z zachodu przynosi wyraźny pomruk armat.
Gdy Tadeusz słuchał tej muzyki wojennej razem z Pawłowem, zauważył, że na twarzy artylerzysty odbił się niepokój.
– Jak daleko dochodzi odgłos strzałów armatnich? – spytał Tadeusz.
– Strzałów najcięższej artylerii przy najbardziej sprzyjacych warunkach atmosferycznych nie słychać dalej niż 30-40 wiorst – odparł rzeczoznawca.
(Jak się później okazało, rzeczoznawca się mylił i Tadeusz był świadkiem niezwykłego fenomenu akustycznego: strzały grzmiały gdzieś pod Baranowiczami, czyli w linii powietrznej o jakieś 200 wiorst od Baćkowa).
Tymczasem z Mińska przyjechał pan Irteński. Przyniósł groźną wiadomość o załamaniu się frontu pod Nowo-Święcianami i ukazaniu się oddziałów niemieckich na wschód od Mińska, bo aż pod Borysowem. Dopiero później się dowiedziano, że nie było to przerwanie frontu, a tylko słynny "nowoswiencianskij proryw" - raid kawalerii dokonanej przez niemieckich "huzarów śmierci". Husarzy ci narobili porządnego popłochu zjawiając się istotnie w okolicach Borysowa, po czym wycofali się z powrotem na zachód.
Na ranie jednak rodzina Irteńskich była mocno zaalarmowana. Po naradzie familijnej, w której uprzejmi oficerowie parku artyleryjskiego brali udział z głosem doradczym, postanowiono zaopatrzyć Tadeusza w odpowiedni zapas gotówki - na wypadek dłuższego odcięcia od ogniska rodzinnego - i wysłać go końmi na wschód do stacji Stary Bychów (100 wiorst!), aby stamtąd koleją jechał do Petersburga. Wybrano taką niezwy-kłą marszrutę, gdyż koleje na Mińsk były zatłoczone.
Życie gospodarcze i towarzyskie Baćkowa ciążyło ku zachodowi, północy i południowi. Wschód był stroną świata, gdzie słońce wschodziło - i niczym więcej. Z czasów najwcześniejszego dzieciństwa i pierwszej młodości Tadeusza utrwaliło się w nim przekonanie, że na wschodzie - za ciemnosinym pasem starzyn i borów - nic już nie ma i że się tam świat kończy. Los zrządził, że teraz miał poznać ten "koniec świata".
Droga, przeważnie leśna, biegła przez Kliczew, Olsę, Czeczewicze i Horodziec. W Horodźcu był nocleg w jakimś starym zajeździe. Były prześliczne dni babiego lata. Bory, nagrzane za dnia, pachniały wieczorem żywicą, grzybami i nieuchwytnym aromatem wczesnej jesieni. Po niebie bez chmurki ciągnęły na południo-zachód, ozłocone skośnymi promieniami słońca, kliny żurawi. Ich klangor podobny do jękliwych kurantów biegł przez czyste powietrze to zamierając, to dźwięcząc na nowo jak mickiewiczowska harmoniki sfera. A "południując" w cieniu sosen rosochatych na mchu i wrzosach przysłuchiwano się głuchym, jakby podziemnym pomrukom dalekich armat. Ten odgłos nieprzyjemny przypominał, że jest wojna i że podróż przez te bory prześliczne odbywa się nie w celach krajoznawczych, a dlatego że "wojenka" (co za pieszczotliwy eufemizm!) wypruwa ludzi z nagrzanych, pachnących myszką i suszonymi jabłkami kątów.
A las dokoła żył własnym życiem. "Obojętna przyroda jaśniała wiecznym pięknem". Telegrafista boru dzięcioł wystukiwał w próchnie osiny odwieczny, niosący dobre nowiny alfabet leśny. Jękliwie skarżył się krążący nad borem koniuch myszołów. Gdzieś bardzo daleko dźwięczał jak dzwonek gon ogarów goniących lisa czy zająca. Późnym popołudniem pierwszego dnia podróży odbyła się przeprawa przez rzekę Druć.
Rzeka Druć... Dla dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu Polaków "Druć" zabrzmi tylko, jak nic nie mówiąca nazwa geograficzna. A szkoda. Druć jest właśnie dla Polaków rzeką godną zapamiętania. Linią bowiem tej rzeki biegła granica pierwszego rozbioru (1772). Dalej na zachód nie śmiały jeszcze wedrzeć się szpony Katarzyny II. Zabrała tylko spory szmat tych ziem między Drucią i Dnieprem. Zabrała oczywiście nie w celach imperialistycznych, lecz dla oswobodzenia ludności nękanej przez "jarzmo polskie", no i dla celów strategicznych. Była więc Druć pierwszym cofnięciem się Rzeczypospolitej Obojga Narodów z reduty dnieprowskiej na zachód. I była Druć pierwszą w dziejach Polski - osiemnastowieczną - "linią Curzona".
Wszyscy nienawidzimy podatków. Jednymi z podatków, który każdy właściciel nieruchomości musi płacić, są podatki miejskie, czyli "property tax". Wyjaśnij krótko, w jaki sposób są one ustalane.
Podatki od nieruchomości w Ontario zawsze bazowały na ich wartości. Obowiązujący w przeszłości system wyceny nieruchomości nie był jednak jednorodny. Bazował on na różnorodnych metodach wyceny w poszczególnych miastach. Przed wprowadzeniem obecnego systemu poprzednie oszacowanie niektórych nieruchomości miało miejsce nawet 60 lat wcześniej. Nieaktualne oszacowanie powodowało, że płacone podatki od poszczególnych nieruchomości, nawet zbliżonych wielkością i lokalizacją, różniły się w zasadniczy sposób. Różnice te potrafiły wynosić kilka tysięcy dolarów w skali roku. W tym samym czasie właściciele obu nieruchomości korzystali z serwisów zapewnianych przez miasto w takim samym stopniu. Było to oczywiście niesprawiedliwe i powodowało wiele rozgoryczeń i problemów.
W 1997 roku został wprowadzony w Ontario jednolity Fair Assessment System. Ten system określania wartości nieruchomości (assessment) umożliwił sprawiedliwe wyznaczanie podatków od nieruchomości w obrębie prowincji. System ten opiera się na kilku podstawowych zasadach:
– nowe oszacowanie wartości wszystkich nieruchomości w Ontario bazuje na ich wartości rynkowej ustalonej w dniu 30 czerwca 1996,
– by zapewnić aktualność systemu, wszystkie nieruchomości były ponownie wycenione w 2001, bazując na ich wartości rynkowej z czerwca 1999. Obecnie wyceny są uaktualniane corocznie. Zajmuje się tym specjalna firma MPAC (Municipal Property Assessment Corporation). Od tej firmy otrzymujemy uaktualnianą wycenę raz w roku (current value assessment). Niestety, co roku coraz wyższą!
System ten daje również kilka możliwości:
– osobom o niskim dochodzie (emeryci i osoby niepełnosprawne) pozwala ubiegać się o obniżenie lub rozłożenie należnych podatków w czasie (niestety nie jest to takie proste),
– łatwiejszy proces odwołań w sprawie określania wartości nieruchomości,
– poszczególne miasta mają większy wpływ na ustalanie wysokości podatków płaconych przez właścicieli nieruchomości w zależności od ich lokalnego budżetu.
Władze miejskie mogą obecnie wyznaczyć podatki, bazując na uaktualnionych wskaźnikach. Wskaźnikiem, w oparciu o który wyznaczana jest wysokość płaconego podatku, jest current value assessment. Termin ten określa, za jaką sumę dana nieruchomość mogłaby być sprzedana na wolnym rynku. Dzięki nowym oszacowaniom od podobnych nieruchomości w obrębie tego samego miasta płaci się (w teorii) podobne podatki. Dlatego nowy sposób ustalania podatków nazywany jest fair assessment system.
Warto wiedzieć, jak wyliczane są podatki w oparciu o current value assessment. Otóż każdy region (np. Peel) opracowuje swój doroczny budżet na przewidywane wydatki związane z utrzymaniem służb miejskich i usług, takich jak: policja, straż pożarna, wywożenie śmieci, odśnieżanie dróg, szkolnictwo i wiele innych elementów. Suma wszystkich wydatków rozłożona jest następnie na wszystkie nieruchomości w obrębie miasta proporcjonalnie do ich aktualnej wyceny. Oprócz władz miejskich również władze prowincyjne mają swój budżet (w tym przypadku głównie związany ze szkolnictwem), który również rozłożony jest proporcjonalnie na wszystkie nieruchomości w obrębie prowincji. Część podatku pobierana przez miasto i część pobierana przez prowincję składają się na Państwa całkowity podatek od nieruchomości. Zrozumiałe jest, że im wyższy current value assessment danej nieruchomości, tym płacimy wyższy podatek. W obrębie każdego miasta są tereny, których ceny szybciej poszły w górę niż inne. W tych okolicach wzrost podatków może być bardziej odczuwalny.
Czy obecny system jest sprawiedliwy? Osobiście uważam, że nie! Podatek ten jest naliczany liniowo – czyli ktoś, kto mieszka w w małym domu, ale ma na przykład pięcioro dzieci w szkole, płaci mały podatek. Ktoś, kto mieszka w drogim domu i może nawet nie mieć dzieci w wieku szkolnym, płaci zdecydowanie wyższy podatek – korzystając ze znacznie mniejszej ilości serwisów! Podatek powinien być paraboliczny.
Czy jak kupujemy nieruchomość, nasze podatki wzrosną?
Najczęściej jest taka możliwość. Załóżmy, że nieruchomość była wyceniona przez MPAC na 400.000 dol. – ale została sprzedana na przykład za 500.000 dol. W takiej sytuacji należy spodziewać się wzrostu podatków. Tak jak wspomniałem w pierwszej części – podatki bazują na wartości nieruchomości – w związku z tym, jak ktoś zapłaci za dom 500.000 dol., to MPAC będzie bazował następną jego wycenę na tej wartości. Trudno będzie w takim przypadku odwoływać się i twierdzić, że dom jest wart tylko 400.000 dol., skoro zapłaciliśmy za niego 500.000 dol. Spotkałem się z takimi przypadkami wielokrotnie i jeśli podwyżka nie następuje natychmiast – to nastąpi w miarę szybko. Tak więc nie należy się za bardzo sugerować podatkiem pokazywanym na wydruku MLS – gdyż i tak zostanie on "skorygowany" przez miasto. Jeszcze kilka uwag na zakończenie.
1. Jak być może Państwo wiedzą – różne miasta mają różne "mill rate". W Mississaudze podatki są zbliżone do 1 proc. wartości rynkowej nieruchomości. Natomiast w Durham mill rate jest znacznie wyższy – około 1,7 proc. Oznacza to, że w różnych miejscach Ontario za nieruchomość wycenioną na taką samą sumę podatki mogą być znacznie wyższe.
2. Płacenie "property tax" jest niestety obowiązkowe i jeśli zaczynamy z nimi zalegać, to po upływie 3 lat miasto ma prawo wystąpić o przejęcie nieruchomości i sprzedaż jej za zaległe podatki. To jest bolesne.
3. Istnieje wiele firm, które pomagają w walczeniu i odwoływaniu się od wyceny nieruchomości przez MPAC. Nie zawsze jest to skuteczne, ale zawsze warto spróbować. Dobrą rzeczą jest to, że najczęściej takie firmy są płacone, tylko jeśli wygrają naszą sprawę, i jest to zwykle połowa zaoszczędzonych pieniędzy. Zawsze to coś. Firmą, z której usług czasem korzystam, jest firma prowadzona przez dwóch panów – Roberta Baranowskiego i Romana Andrzejewskiego o nazwie "After Tax". Mieści się ona w centrum Mississaugi, a telefon do niej to 905-273-4855.
Maciek Czapliński
Mississauga
905-278-0007
Koncert patriotyczny "Niepodległość i pamięć"
Napisane przez Barbara RodeW niedzielę, 11 listopada, w dniu Święta Niepodległości zespół "Radość – Joy" oraz Związek Harcerstwa Polskiego wspólnie zorganizowały piękny, patriotyczny koncert pt. "Niepodległość i pamięć", który odbył się w kościele św. Maksymiliana Kolbe w Mississaudze.
Występ rozpoczął się wstępnym słowem dyrektor zespołu "Radość – Joy" Anny Piwowarczyk. Kolejno głos zabrał Henryk Gadomski ze Związku Harcerstwa Polskiego, który powitał gości honorowych oraz wszystkich zgromadzonych. Na przedstawienie przybyli między innymi: proboszcz parafii św. Maksymiliana Kolbe ojciec Janusz Błażejak, ojciec Wojciech, ojciec Paweł, prezes Zarządu Głównego Kongresu Polonii Kanadyjskiej Teresa Berezowska z mężem Zbigniewem Berezowskim, działaczem Fundacji Millenium, prezes Fundacji Millenium mec. Marek Malicki oraz prezes Zarządu KPK, Okręg Mississauga Stanisław Reitmeier.
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8008#sigProIdaa92ca0015
Druh Staszek przybliżył zebranym historię odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 roku. "Po długiej nocy niewoli, która trwała ponad 120 lat, Polacy nie przestawali myśleć o wolności i kontynuowali działania mające przywrócić ojczyźnie niepodległy byt" – powiedział druh. Podkreślał rolę konspiracyjnych organizacji w kształtowaniu patriotyzmu i przygotowywaniu formacji do podejmowania walk o wolność. Wszystkie te działania umożliwiły Polsce odzyskanie niepodległości. Było to niewątpliwie okupione wielkim wysiłkiem i wielkimi stratami. Polacy jednak nigdy nie tracili nadziei.
Druh Staszek nawiązał również do Dnia Pamięci obchodzonego w Kanadzie w tym samym dniu co Święto Niepodległości w Polsce, 11 listopada. Podkreślał rolę żołnierzy kanadyjskich walczących na różnych frontach świata. Aby upamiętnić tych wszystkich, którzy polegli w walkach, Kanadyjczycy przypinają do płaszczy czerwone maki. Ponad półtora miliona kanadyjskich żołnierzy walczyło dla swojej ojczyzny, a ponad sto tysięcy poległo w walce. "They gave their lives and their futures so that we may live in peace" – zakończył swoje przemówienie druh Staszek, po czym wyrecytował wiersz.
Następnie młodzież z zespołu "Radość – Joy" oraz harcerze z ZHP zaprezentowali wzruszający występ składający się z patriotycznych piosenek w języku polskim i angielskim, pięknych, żywych tańców w kolorowych strojach, pieśni poważnych ściskających za serce, wierszy, dramy oraz prozy.
To był już kolejny wspólny występ zespołu "Radość – Joy" i harcerzy z ZHP. I tak jak zawsze był bardzo udany. Młodzież bawiła, nauczała i wzruszała. Piękne jest też to, że to już kolejne pokolenie, urodzone tu w Kanadzie, które chce uczyć się języka polskiego i historii Polski, i tak poprawnie po polsku mówi. Jeżeli tak będziemy kształcić i wychowywać naszą polonijną młodzież, to polska kultura, historia i język długo jeszcze będą trwać w Kanadzie. Wielkie dzięki Wam za to, bo "takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie".
Barbara Rode
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8008#sigProId5229e53e3f
Myślałam, że nie będzie bisu. Publiczność zgromadzona w Centrum Jana Pawła II w Mississaudze 18 listopada 2012 roku dość długo biła brawo. Ale Bracia Cugowscy z zespołem nie zawiedli – wyszli i zaśpiewali jeszcze dwie piosenki. Na koniec podziękowali wszystkim, bez których trasa koncertowa, w ramach której przyjechali do Mississaugi, nie mogłaby się odbyć. Widzowie żegnali wykonawców na stojąco.
Koncert rozpoczął się o 18, my z mężem byliśmy na miejscu może 10 minut wcześniej. I wciąż jeszcze sporo miejsc pozostawało wolnych. Aż upewniłam się, jaka była cena biletów. Muszę przyznać, że niemała, bo 50 dolarów. I nie było żadnych zniżek. Ale sala jednak się wypełniła. Zdecydowanie zaniżaliśmy średnią wieku, która wynosiła jakieś 45 – 50 lat. No cóż, dla osób w naszym wieku, które dopiero się urządzają, 50 dolarów za bilet to spory wydatek. Nie mówiąc już o młodzieży uczącej się, dla której jest to cena skutecznie zniechęcająca do zapoznania się z piosenkami z lat młodości ich rodziców.
Podczas koncertu piosenki Czesława Niemena grał zespół Braci Cugowskich. Śpiewali właśnie Piotr i Wojciech Cugowscy oraz Janusz Radek, Paweł Kukiz, Ania Wyszkoni i Zbigniew Zamachowski. Ten ostatni akurat piosenek Niemena nie śpiewał, ale rozpoczął koncert, czytając wiersz jego autorstwa. W drugiej części przypomniał, co inni mówili i pisali o Niemenie.
Każdy z wokalistów miał okazję zaśpiewać zarówno w pierwszej, jak i w drugiej części koncertu. Oprócz 2 – 3 piosenek Czesława Niemena wykonali po jednym swoim utworze.
Podejrzewam, że wielu oczekiwało na występ Pawła Kukiza, zwłaszcza że po jego ostatniej płycie i zaangażowaniu w sprawy społeczno-polityczne zrobiło się o nim znowu głośno. Tutaj sprawdziło się, że Kukiz to przede wszystkim osoba, muzyk wyrosły z kapeli rockowej, którego głos może nie powala, ale potrafi porwać publiczność i rozkręcić koncert. Dwa utwory Niemena wykonał jak trzeba, zostały też po prostu dobrane do jego możliwości.
Dowodem na to, że nie można oceniać człowieka po wyglądzie i pierwszym wrażeniu, jest Janusz Radek. Gdy wyszedł na scenę i zaczął wydawać z siebie rozmaite dźwięki, mój mąż stwierdził, że Steczkowska to była ponad trzy tygodnie temu. Do tego zaprezentował się w nowoczesnym garniturze, którego spodnie były uszyte tak, że krok wypadał w połowie ud. Poruszał się przy tym jak jakiś porażony neurotyk i w jednej chwili stał się dla mnie kwintesencją muzyka jazzowego. Ale z każdą zwrotką przekonywałam się do tego wokalisty. Jeśli chodzi o potencjał głosowy, to podejrzewam, że Radek dysponuje największym wśród wykonawców, którzy zaprezentowali się tego wieczoru. Więc do słuchania – jak najbardziej, do oglądania – zależy, co kto lubi.
Wydaje mi się, że nie kojarzę żadnej piosenki z repertuaru Braci Cugowskich. Możliwe, że jakąś słyszałam, ale nie byłam świadoma, że to ich. Dlatego tutaj nie wiedziałam, czego się po nich spodziewać. W 6-osobowym zespole Piotr Cugowski śpiewa, a jego brat Wojtek gra na gitarze, czasem też włącza się do śpiewu, ale zdolności wokalne po ojcu odziedziczył chyba jednak ten pierwszy. Z repertuarem Niemena, uznawanym w końcu za wymagający, Piotr Cugowski poradził sobie znakomicie, co było dla mnie pewnym zaskoczeniem, jakkolwiek bardzo pozytywnym.
Na tle tych wszystkich mężczyzn Ania Wyszkoni wypadła jakby nieco blado, może po prostu miała małą siłę przebicia i została niedoceniona. Trochę szkoda, bo ma ładny głos i zaśpiewała dobrze.
Około 19 ogłoszono 20 minut przerwy. Wtedy panie tradycyjnie utworzyły długą kolejkę do toalety, a panowie w większości udali się do bufetu. Dużą popularnością cieszyło się polskie piwo, ale były też drożdżówki i rurki z kremem – aż pożałowałam, że przyzwyczailiśmy się płacić za wszystko kartą. Pod ścianami sali stały grupki widzów, panie ubrane elegancko z butelką Żywca w ręku – pewnie wspominały czasy studenckie.
Podczas drugiej części koncertu publiczność zachowywała się bardziej swobodnie. Częściej wstawała, klaskała w rytm piosenek. Gdy Paweł Kukiz wykonywał "Bo tutaj jest jak jest", chyba wszyscy na sali stali i śpiewali razem z nim. Nie mogło oczywiście zabraknąć przeboju Niemena "Dziwny jest ten świat". Zmierzył się z nim Piotr Cugowski i wyszedł z tego zwycięsko. Następnie podczas ostatniej piosenki na scenie pojawili się wszyscy wykonawcy i każdy zaśpiewał jeden fragment. Zebrali zasłużone oklaski.
W Kanadzie jestem od niedawna. I chyba jeszcze tkwią we mnie stereotypy, że artyści występujący dla Polonii najczęściej chałturzą, grają pieśni patriotyczne albo tani folklor, stąd i publiczność ten typ występów preferuje. Tymczasem w ostatnią niedzielę bawiliśmy się na porządnym koncercie rockowym. Wszyscy się bawili. Jest duch w narodzie.
Tekst i zdjęcia
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Listy z nr. 47
"Dobry zwyczaj – nie pożyczaj" – mawiał mój ojciec-finansista. Zapamiętałem jego radę dokładnie, ale jakże tu stosować się do niej, skoro cały system ekonomiczno-finansowy kraju, w którym przyszło mi żyć, oparty jest na kredycie, pożyczaniu pieniędzy, wydawaniu ich, zanim jeszcze je zarobimy?
Przeciętny Kanadyjczyk jest dziś zadłużony po uszy. Ja może nieco mniej, ale też różne tzw. okoliczności życiowe sprawiają, że suma długów rośnie, zamiast maleć.
A jednak – w zgodnej opinii specjalistów, którzy potwierdzają ją swoim przykładem – trzeba zadbać o redukcję zadłużenia, zanim będzie za późno. Zanim długi "zjedzą" praktycznie całe nasze oszczędności, które miały zapewnić dostatnią (w miarę) emeryturę.
Każdy z nas obarczony jest różnego rodzaju długami. Od pożyczki hipotecznej na kupno domu czy "condo" po niespłaconą resztówkę z kolejnego rachunku karty kredytowej. A jeszcze jakaś pożyczka samochodowa, jakieś zadłużenie na linii kredytowej. Niespłacone "winien" z jakiejś transakcji, która miała przynieść zysk, lecz nie udało się….
Tu powinien wkroczyć fachowy, wyspecjalizowany w tego rodzaju sprawach doradca finansowy. Samemu trudno się zorientować we właściwej kolejności radzenia sobie z próbkami. Wszak w grę wchodzi nie tylko mało lubiany "procent składany", który tyle kłopotów przysporzył jeszcze w szkole. Jak stwierdzono drogą sondażu, ponad połowa kanadyjskich respondentów nie potrafi udzielić prawidłowej odpowiedzi na niezbyt nawet podchwytliwe pytania, jeśli w treść problemu włączyć procent składany lub rozłożenie zadłużenia na lata.
Dla przykładu: która pożyczka hipoteczna będzie droższa: rozłożona na 20 czy na 25 lat? Jeśli zastrzeżemy, że oprocentowanie obu ma tę samą wysokość, ponad połowa respondentów udzieli błędnej odpowiedzi.
Scotiabank stwierdził, że niemal 70 procent Kanadyjczyków nie spłaci swoich pożyczek hipotecznych do chwili przejścia na emeryturę. W istotny sposób zagraża to ich dochodom emerytalnym, ale większość nie docenia zagrożenia, rozumując, że "jakoś to będzie". A doświadczenie doradców finansowych uczy, że – nie będzie. Ani jakoś, ani w ogóle. Co czwarty właściciel domu w Kanadzie straci go, w następstwie zajęcia przez bank lub sprzedaży pod przymusem bankructwa.
Jeśli zabrać się do tego właściwie, nawet z dość wysokimi długami można sobie poradzić. 46 proc. respondentów sondażu w wieku powyżej 55 lat nie musi zmagać się z żadnymi problemami zadłużenia. Przyczyna okazała się prosta: skorzystali z porad fachowców. Doradca finansowy może pomóc: wie, jak ograniczyć ból spłaty hipoteki, wie, jak skomasować długi i którymi zająć się w pierwszym rzędzie, by ostateczny efekt był jak najmniej bolesny. Jego zadaniem jest wybrać takie rozwiązania, które sprawią, że operacja będzie jak najmniej kosztowna.
Cudów nie ma: pożyczki trzeba będzie uregulować, skoro nie stosowaliśmy się do ultrakonserwatywnej rady mojego ojca. Może to jednak być procesem znacznie mniej bolesnym, jeśli skorzystać z rady fachowca, a nie polegać na własnym rozeznaniu. Wszak i każdy z nas na czymś zna się lepiej niż inni. Dlaczego więc nie zaufać ludziom, którzy żyją z rozwiązywania problemów finansowych?
Już 94 lata minęły od sławetnej obrony polskiego Lwowa przed obcymi najeźdźcami. W listopadzie 1918 r. bowiem, dzięki heroicznemu wysiłkowi mieszkańców tego "zawsze wiernego miasta", kiedy to nawet dzieci – niezapomniane Orlęta Lwowskie – stanęły w pierwszym szeregu jego obrońców, zachowana została tożsamość narodowa tamtych ziem i udokumentowana dobitnie ich przynależność państwowa. znamienny to fakt, którego nie jest w stanie zatrzeć ani czas, ani żadna propaganda antypolska.
Niestety, zmowa niemiecko-sowiecka zakończyła we wrześniu 1939 r. wolność tego miasta i państwową przynależność do Polski.
W. Dziemiańczuk
Związek Ziem Wschodnich RP
Kazanie wygłoszone w Święto Niepodległości
przez ks. Józefa Wąsika z kościoła Chrystusa Króla w Toronto
Dziś my, Polacy, obchodzimy Święto Niepodległości Polski. W tym szczególnym dniu posłuchajmy dialogu, jaki faryzeusze i uczniowie prowadzą na kartach Ewangelii. Dialog ten kończy się stwierdzeniem Chrystusa: "Oto królestwo Boże jest pośród was". Słyszymy te słowa 11 listopada, w dziewięćdziesiątą czwartą rocznicę – dnia, w którym nasza Ojczyzna odzyskała niepodległość po 123 latach niewoli. Jako Polacy z wielu osiągnięć możemy być dumni, wiemy jednak, jak wiele jeszcze trzeba, aby zapanował wśród nas prawdziwy Boży ład i autentyczna jedność. Jezus zachęca nas dziś, abyśmy potrafili zobaczyć każde dobro, które jest znakiem Jego działania w naszym życiu osobistym i społecznym, abyśmy przychodzili do niego z wiarą, że ma On również moc zwyciężyć wszelkie zło popełniane w wymiarze indywidualnym i społecznym, i abyśmy chcieli z Nim współpracować dla dobra naszej Ojczyzny. To także od naszej wiary i od naszych wysiłków zależy, kiedy przyjdzie królestwo Boże.
Najmilsi! Jedenasty listopada A.D. 2010 roku był bodaj najsmutniejszym świętem od czasu odzyskania przez Polskę wolności w 1989 roku. Podstawowy powód jest oczywisty i nie wolno go w żaden sposób pomniejszać. Ponieśliśmy wtedy ogromną stratę: w kwietniu tamtego roku pod Smoleńskiem zginął Prezydent i elita polityczna naszego państwa. Musimy o tym pamiętać, gdyż czyni się wszystko, aby zaprzeczyć temu oczywistemu faktowi, że stała się tragedia, która dotyczy całego państwa, całej naszej wspólnoty. Ci, którzy tego nie rozumieją – czy to próbują podważyć – wykluczają się w jakimś sensie z tej wspólnoty. Śp. Prezydent Lech Kaczyński, niezależnie od tego, czy ktoś na niego głosował, czy nie, był Prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej i ta Rzeczpospolita została osierocona.
Zapytajcie: czy mamy zatem pogrążyć się w smutku i pesymizmie? Bynajmniej!!! Poddanie się okolicznościom zewnętrznym i kapitulacja jest obca naszej tradycji niepodległościowej, którą przywołujemy 11 listopada. Przecież w naszej historii byliśmy niejednokrotnie w trudnych sytuacjach, wręcz beznadziejnych. Warto sobie uświadomić, że droga do niepodległości Polski zaczęła się od jej odebrania, czyli podpisania konwencji rozbiorowej w Petersburgu w styczniu 1787 roku. Ledwie kilka miesięcy później pojawiła się we Włoszech pieśń zaczynająca się od słów: "Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy". Było to w tym samym roku, kiedy Polska zginęła z map Europy i wydawało się – że Polski już nie będzie. A jednak znaleźli się jacyś "szaleńcy" – w najlepszym tego słowa znaczeniu – którzy postanowili się z tym wyrokiem historii, wyrokiem silniejszych od Polski, nie pogodzić i nadal pracować dla niej. – Dziękujemy dziś Panu Bogu za dar wolnej Ojczyzny i prośmy, by już więcej nikt i nic nie zagroziło jej suwerennemu bytowi.
Wolna Ojczyzna wymaga jednak wolności ducha. Pomyślność Polski wolnej budują ludzie wolni. Wolni od nienawiści, wolni od kłamstwa i manipulacji, wolni od nienawiści i pragnienia zemsty. Tylko ludzie wolni wychowują ludzi wolnych. – W dziewięćdziesiątą czwartą rocznicę odzyskania wolności prosimy Cię, Panie, pozwól nam wyzwolić się z niewoli własnych ułomności i wad narodowych, byśmy i tutaj na obczyźnie pomagali budować Polskę wolną. Bo wolność nie jest dana raz na zawsze. Wolności należy bronić, zarówno tej zewnętrznej, narodowej, jak i wewnętrznej, mojej, osobistej. Czy grozi zatem Polsce ktoś lub coś? Przecież Polska należy do struktur europejskich. Należy do NATO. Ma zapewnioną obronę granic.
Grozi jej – Najmilsi – choroba niekończących się podziałów. Skala tych podziałów, ich eskalacja jest porażająca. Co nasze pokolenie Polaków zostawia w testamencie młodym ludziom? Zostawia im w testamencie chorobę podziałów. Pozostawia ducha walki nie o coś, ale z kimś. Pozostawia walkę dla walki, niezgodę dla niezgody, kłótnię dla kłótni. Pozostawia zgorszenie! Co swoim dzieciom zaprezentują współcześni ojcowie? Czego ich nauczą? Chyba przekażą im ducha podziałów, nienawiści, niesnasek, oczerniania. Bo wykreśliliśmy z życiowego słownika takie słowa, jak zgoda, porozumienie, dialog, współpraca. Jesteśmy, Najmilsi, jak przedstawiciele wspólnot chrześcijańskich na spotkaniu ekumenicznym, którzy powiedzieli: "Wiemy, że jesteśmy podzieleni, ale już nie wiemy, dlaczego". A może my tutaj na obczyźnie nie myślimy już o Ojczyźnie, o niepodległości, ale o własnych interesach?
Tymczasem ona – Ojczyzna, Niepodległa – woła dziś o jedność, o zjednoczenie, o przejście ponad ambicjami i podziałami. Ona – nasza wspólna matka – mówi do nas dzisiaj: jesteście chorzy, macie serca i umysły zniewolone podziałami. – Czy nie popadliśmy – Drodzy Rodacy – w nową o wiele groźniejszą niewolę? Może należy rozpocząć błagania: Ojczyznę wolną od bezsensownych podziałów, Ojczyznę wolną od chorych ambicji, Ojczyznę wolną od zniewolonych polityką umysłów – racz nam wrócić, Panie!!! W Święto Niepodległości Polski – Drodzy Rodacy, módlmy się razem do Bożej Opatrzności o trud budowania więzów wspólnoty i jedności społecznej. Tylko bowiem w więzach wspólnoty i jedności jesteśmy w stanie budować i rozwijać niepodległość. Jednoczy nas w tej godzinie stół Eucharystyczny. W tej więzi modlitewnej wspólnoty dziękujemy Ci, Panie, za dar wolności. Dziś również przywołujemy w pamięci tych, którzy za wolność przelali krew. Listopadowy czas – to czas wspomnień szczególnie tych, co oddali życie za wolność i za Ojczyznę.
Dziękujemy Ci, Panie, za niepodległość. I prosimy, by ustała niewola ducha Polaków. Błagamy, Panie, ulecz nas z choroby wieży Babel. Błagamy o to w dniu Święta Niepodległości.
ks. Józef Wąsik
Opowieści z aresztu imigracyjnego: Marny los
Napisane przez Aleksander ŁośByli mniej więcej w tym samym wieku: około 40 lat. Obaj, po wielu latach pobytu w Kanadzie, wylądowali w tym samym czasie w areszcie imigracyjnym. Co tych obywateli dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów przygnało do Kanady i dlaczego tak marnie kończyli tutaj swój pobyt?
Krzysztof pochodził z Krakowa – Nowej Huty, gdzie mieszkała od "po wojnie" cała jego najbliższa rodzina. Wcześniej korzenie tej rodziny były gdzieś "za Bugiem". Ojciec jego był budowniczym symbolu socjalizmu, czyli Huty im. Lenina (później nazwę tę zmieniono). Matka pracowała fizycznie aż do emerytury. Ambicją ich było, aby dzieci (dwoje) uzyskały wyższe wykształcenie. Krzysztof ukończył Akademię Górniczo-Hutniczą i chciał zastąpić ojca w hucie, choć liczył na to, że na dużo wyższym stanowisku. A tu nadeszły zmiany ustrojowe, redukcja zatrudnienia i Krzysztof w zasadzie nie wykorzystał swojego wykształcenia. Błąkał się po jakichś małych firmach, częściej był bezrobotny niż zatrudniony. W końcu postanowił zmienić swój los.
Pedrakis pochodził z Wilna, gdzie rodzina jego, pochodząca z jakiegoś małego miasteczka litewskiego, osiedliła się po wypędzeniu stamtąd Polaków, w okresie trwania drugiej wojny światowej. Ojciec jego był nacjonalistą litewskim, ale w okresie stalinizmu poszedł na współpracę z komunizmem. Syn ukończył studia, odsłużył wojsko, uzyskując stopień porucznika (rezerwy), i podjął pracę w swoim zawodzie. Aż tu następują zmiany ustrojowe i możliwość wybicia się na niepodległość tego małego nadbałtyckiego narodu. Dla ojca Pedrakisa jest to jednocześnie okres radości (z uzyskiwanej niepodległości), a jednocześnie tragedii, bo jako komunista współpracujący z reżimem sowieckim, stał się osobą potępianą przez własnych rodaków. To szarpanie się, konflikty, niepewność jutra spowodowały, że popełnił samobójstwo.
Pedrakis został sam z matką. Mimo swego patriotyzmu, czuł żal do swoich rodaków o doprowadzenie jego ukochanego ojca do ostateczności. Postanowił wyemigrować. Wybrał Kanadę. Przybył tu czternaście lat temu. Znajomi pomogli mu się urządzić. Nie miał co liczyć na coś lepszego poza ciężką pracą na budowach.
Kiedy skończyła mu się wiza, nie ujawniał się przed władzami imigracyjnymi. Zrobił to dopiero po kilku latach pobytu w Kanadzie. Potraktowano go pobłażliwie. Otrzymał zezwolenie na pracę i naukę. Wykorzystał to skrupulatnie, ucząc się intensywnie angielskiego, i doszedł do płynności w posługiwaniu się tym językiem. Oprócz tego mówił płynnie po litewsku i rosyjsku i trochę po polsku.
Ten wysoki, przystojny mężczyzna nie potrafił jednak urządzić sobie życia osobistego. Jakieś przelotne związki z kobietami szybko się rozlatywały. Zarabiał dość dobrze, a więc mógłby zapewnić wybrance dość dobre warunki życia. Nic jednak z tego nie wychodziło. Kiedy władze imigracyjne, w miarę poprawiania się sytuacji politycznej na Litwie, zaczęły coraz natarczywiej domagać się od Pedrakisa, aby wrócił do swojego rodzinnego kraju, w końcu grożąc mu deportacją, przeszedł do podziemia.
Stało się to w czasie, gdy do Kanady przybyła jego matka, zaproszona przez kolegę jej syna. Ona z miejsca wszczęła postępowanie imigracyjne i po kilku latach starań uzyskała status stałego rezydenta Kanady. Syn jej, który przybył do Kanady dziewięć lat wcześniej, był tu nielegalnie.
Krzysztof przybył do Kanady z wizą studencką. Mimo ukończonych trzydziestu lat uzyskał zgodę władz kanadyjskich na studiowanie tutaj języka angielskiego. Przyleciał do Vancouveru. Ale, nie mając tam nikogo znajomego, przyleciał po kilku tygodniach do Ontario, a konkretnie do Peterborough, gdzie mieszkali jego znajomi. Liczył na to, że mu pomogą. Ale spotkał się z zimnym przyjęciem. Po kilku godzinach pobytu u nich został prawie wyproszony za drzwi. Przyjechał do Toronto, gdzie nie znał kompletnie nikogo. Wysiadł z autobusu, nie znając języka, nie znając miasta i nie wiedząc, w którym kierunku się udać.
Początki były bardzo trudne. Pomogli trochę rodacy. Wynajął pokój w suterenie w dzielnicy polskiej i dzięki nawiązanym kontaktom zaczął pracę przy pracach rozbiórkowo-budowlanych. Z jednym pracodawcą był związany przez dziewięć lat pobytu w Kanadzie. Praca, setki wypitych butelek wódki i innych alkoholi zniszczyły wygląd tego stosunkowo jeszcze młodego człowieka. Głównie w czasie przestoju w pracy, czyli zimą, czas był mierzony od jednego upicia się do drugiego.
Pewnego dnia, w godzinach popołudniowych, udał się z kolegą do taniej jadłodajni w południowo-zachodniej dzielnicy Toronto. Zamówili jakiś posiłek i po setce, ale tego nie skonsumowali. Wie tylko, że w pewnym momencie upadł i oprzytomniał w szpitalu. Mocno krwawił. Przez górną część głowy przebiegała długa rana, którą zszyto kilkunastoma szwami. We włosach utworzył się obfity strup, z ciągle broczącą lekko krwią.
Policjanci, którzy przybyli na wezwanie właściciela jadłodajni, szybko ustalili dane rannego, eskortowali go do szpitala, a w końcu przekazali go w ręce oficerów imigracyjnych po ustaleniu, że mają do czynienia z nielegalnym imigrantem. Przybyły do aresztu Krzysztof wyglądał nie najlepiej. Położył się na łóżku, nie miał chęci nic jeść. Z rana sprzątaczka stwierdziła, że nie tylko powleczka, ale również poduszka, na której spał, była zbroczona krwią. Widocznie w szpitalu nie potraktowano Krzysztofa najlepiej, zszywając po partacku ranę.
Krzysztof przebywał przez kilka dni w areszcie. Kiedy dostarczono jego paszport, oficer imigracyjny zaproponował mu wyjście na wolność, jeśli ktoś posiadający status stałego rezydenta Kanady wpłaci dwutysięczną kaucję. Na drugi dzień zostało wszystko zaaranżowane i Krzysztof został zwolniony z aresztu z poleceniem zgłaszania się co dwa tygodnie do biura imigracyjnego, aż do momentu, gdy otrzyma ostateczne polecenie wyjazdu z Kanady.
Pedrakis przebywał w areszcie dużo dłużej, bo przez trzy tygodnie. Trafił tu prosto z budowy, w roboczym ubraniu, będąc aresztowany na skutek jakiegoś donosu. Na drugi dzień koledzy dostarczyli mu ubranie. Kiedy je zmieniał, to widoczne były na jego rękach duże żylaki. Na pytanie, skąd się nabawił tych problemów, odpowiedział, że od ciężkiej pracy. Odwiedzała go systematycznie matka. Kiedy dostarczono jego paszport oficerowi imigracyjnemu, ten zaaranżował wyjazd Pedrakisa na Litwę.
Przed tym jednak wydarzyło się coś, co nieomal zakończyło się wysłaniem Pedrakisa do więzienia. Otóż był on nałogowym palaczem. A w areszcie imigracyjnym obowiązuje zakaz palenia. Już w izbie przyjęć pozbawiony został jedynej paczki papierosów i zapalniczki. Czuł głód nikotynowy. Skarżył się na tę niedogodność kolegom. Po kilku dniach postanowili oni mu pomóc. Ale zacznijmy od końca.
Na oddziale Pedrakisa dwaj strażnicy przeprowadzali rutynowe przeszukanie jego pokoju i znaleźli w kieszeni skórzanej kurtki siedemnaście papierosów w małej, plastikowej torebeczce. Zapytali zatrzymanych, czyja to kurtka. Pedrakis oświadczył, że jego. Przyznał też, że papierosy też są jego, i wyjaśnił, że przyniósł je ze sobą, kiedy przybył do aresztu. Wydawało się to nieprawdopodobne, bo w czasie przyjmowania do aresztu zatrzymany jest dokładnie przeszukiwany. Strażnicy poszukiwali zapałek lub zapalniczki, bo na cóż komu papierosy bez ognia. I znaleźli. Zapalniczkę w kieszeni spodni Pedrakisa, które miał na sobie.
Wzięty na spytki opowiedział w końcu, w jaki sposób wszedł w posiadanie tej kontrabandy. Dzień wcześniej podczas lunchu, kiedy zadzwonił do kolegi, ten mu powiedział, aby poszukał małej paczuszki koło drzewa na placu, na którym zatrzymani spacerują i grają w piłkę. Kiedy zatrzymani wyszli na plac, Pedrakis szybko podszedł do wskazanego mu miejsca i faktycznie znalazł zawiniątko, które schował do kieszeni. Strażnicy tego nie widzieli. Poszedł w kąt placu i stwierdził, że w plastikowej paczuszce są papierosy, zapalniczka i kamień, który posłużył do obciążenia tej paczuszki. Wyrzucił ten kamień, a papierosy i zapalniczkę zabrał do pokoju.
Stosując różne sztuczki, wypalił trzy papierosy. Chodziło o to, aby strażnicy nie poczuli dymu, jak również aby nie zadziałał alarm, czuły na wszelki dym. Udało mu się to, bo nikt nie poczuł dymu. Wyrzucał sobie głupotę, że nie zabrał małej paczuszki z papierosami przed wyjściem z pokoju, a przed jego przeszukiwaniem. Po tym zdarzeniu już nie próbował pozyskać nielegalnie papierosów. Ten nałogowy palacz cierpiał jeszcze przez dwa tygodnie, aż do wyjazdu z aresztu. Już na terenie lotniska, ale jeszcze przed wejściem do terminalu, wypalił swojego pierwszego papierosa po trzech tygodniach przerwy. Miał szczęście, bo odwoził go strażnik, też palacz, który na prośbę Pedrakisa zgodził się na to, aby ten wypalił papierosa przed wejściem do środka terminalu. Bo w czasie kilkugodzinnego lotu też nie miał szans na zaciągnięcie się. Cierpienie związane z niepaleniem było prawie równe temu związanemu z koniecznością pożegnania się z Kanadą po czternastoletnim tutaj pobycie.
Aleksander Łoś
Toronto