Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Dzień Dziecka, Dzień Sportu w parku Paderewskiego
Napisane przez akKtóż nie lubi Dnia Dziecka?! Team Canada Kielce 2013 zapraszał w minioną niedzielę do parku Paderewskiego na piknik pod hasłem Dzień Dziecka Dzień Sportu. Wystąpiły polonijne gwiazdy. Przybył też specjalny gość z Kielc, Grzegorz Kisiel, pani Ewa Kordalska z Glyfada Dress Design zorganizowała pokaz mody, a dzieci zabawiał iluzjonista MikeOn.
Nad wszystkim gospodarskim okiem czuwał komendant Krzysztof Tomczak – szef Placówki 114 SWAP, właściciela parku.
Słowem, bardzo udana impreza, której celem było zebranie środków na wyjazd do Polski Team Canada na tegoroczne igrzyska polonijne w Kielcach.
Mimo że rano spadł deszcz, później pogoda się poprawiła. Bardzo dobrym pomysłem było zaproszenie straży pożarnej i policji. Strażacy pozwalali zwiedzać wóz bojowy i rozdawali dzieciom plastykowe kaski, policjanci zaś pouczali ze sceny o zasadach telefonowania na numer 911. Na pytanie, czy ktoś dzwonił pod ten numer, okazało się, że jedna z dziewczynek wykręciła go pomyłkowo, co dało okazję panom z policji, by przestrzec rodziców przed tego rodzaju sytuacjami.
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7448#sigProId9a83a6ff4d
Przy dźwiękach zespołu Mr. System bawiono się szampańsko do samego wieczora.
Zainteresowaniem najmłodszych cieszył się nie tylko plac zabaw, ale również możliwość walenia w bębny i garnki. Każdy młody człowiek jest urodzonym perkusistą, więc utwory wykonywano w kilku aranżacjach.
Spiritus movens całego wydarzenia był koordynator igrzysk polonijnych w Kanadzie p. Jerzy Dąbrowa.
W 2013 roku odbędzie się w Kielcach w dniach od 3 do 10 sierpnia XVI już edycja Światowych Letnich Igrzysk Polonijnych.
Przewiduje się udział ponad 200 uczestników z Kanady, a ogółem przyjedzie do Kielc na XVI Igrzyska 1500 osób.
KOMUNIKAT o przyznaniu nagród Fundacji Turzańskich za lata 2011-2012
Napisane przez Ewa SzozdaDziałająca od 1988 roku w Toronto Fundacja Władysława i Nelli Turzańskich przyznała po raz dwudziesty nagrody za szczególne osiągnięcia w dziedzinie kultury polskiej. Laureatami za lata 2011–2012 zostali: Tomasz Burek (Polska), Artur Daniel Liskowacki (Polska), Andrzej Pityński (USA) i Ewa Stachniak (Kanada).
Tomasz Burek – krytyk literacki, historyk literatury i eseista, edytor pism m.in. Stanisława Brzozowskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Andrzeja Kijowskiego, Jana Lechonia, Stanisława Młodożeńca i Ryszarda Zengla. Pracownik naukowy Instytutu Badań Literackich PAN, członek redakcji wydawanego przez ten Instytut dwumiesięcznika "Teksty Drugie". Autor znaczących tomów szkiców, esejów, rozpraw krytycznoliterackich i recenzji, które w sposób istotny współkształtowały współczesną polską świadomość literacką: Zamiast powieści (1971), Dalej aktualne (1973), Jaka historia literatury jest nam potrzebna (1979), Żadnych marzeń (1987), Dzieło niczyje (2001), Dziennik kwarantanny (2011) i Niewybaczalne sentymenty (2011). Nagroda, przyznana twórcy za całokształt dorobku, pragnie podkreślić jego szczególną rangę intelektualną, maksymalizm poznawczy oraz niezwykłą wnikliwość rozpoznań i konsekwencję wyborów zmierzających do wyrażenia głębokiej prawdy o polskim pisarstwie XX i XXI wieku – szczególnie powieści – w jego wymiarze artystycznym, ale także w perspektywie historycznej i socjologicznej, uwzględniającej najwybitniejsze dokonania literatury europejskiej i światowej. W uzasadnieniu swego werdyktu Fundacja zwróciła uwagę na fakt, że dla krytycznoliterackiej i eseistycznej refleksji Tomasza Burka, obok autonomicznych wartości dzieła pisarza, niezmiernie ważnym punktem odniesienia jest realna, otaczająca go rzeczywistość z wpisanym w nią kodem aksjologicznych, światopoglądowych i ideowych znaczeń, a tym samym traktowanie literatury jako, jak napisał przed laty Stanisław Barańczak, "czułego sejsmografu społecznych wstrząsów, a jednocześnie – jako instrumentu kształtowania społecznej mentalności w danym okresie".
Artur Daniel Liskowacki – prozaik, eseista, poeta, krytyk teatralny. Na bogaty i zróżnicowany gatunkowo dorobek pisarza składają się również słuchowiska radiowe, książki i sztuki dla dzieci oraz publicystyka. Autor blisko trzydziestu książek. W ostatnim dwudziestoleciu opublikował wiele powieści, tomów opowiadań, zbiorów poezji i esejów, m.in. Ulice Szczecina (1995), Cukiernia pani Kirsch (1998), Eine kleine (2000), Pożegnanie miasta i inne szkice z pamięci (2002), To wszystko (2006), Mariasz (2007), Capcarap (2009), Murzynek B. (2011), Po sobie (2010), Skerco (2011), Kronika powrotu (2012). Jego powieść Eine kleine została finalistką literackiej Nagrody Nike (2001), a w 2009 roku tom opowiadań Capcarap znalazł się wśród pozycji nominowanych do tej nagrody. W tymże roku powieść Mariasz uzyskała nominację do Europejskiej Nagrody Literackiej. Doceniając wysoką rangę artystyczną całokształtu twórczych osiągnięć pisarza, Rada Fundacji pragnie szczególnie podkreślić jego osiągnięcia prozatorskie. Artur Daniel Liskowacki to autor powieści i esejów wyrafinowanych artystycznie, podejmujących śmiałe wyzwania i obalających utrwalone stereotypy myślenia. Bystry i wrażliwy obserwator ludzkich losów w najbardziej newralgicznych momentach ostatnich kilku dziesięcioleci, które zmieniły historię współczesnej Europy i kształt wielu państw, nie unika w swym pisarstwie problemów bolesnych i wątków drażliwych, przez oficjalny przekaz pomijanych, traktowanych powierzchownie lub wręcz przemilczanych. Jego pojemna artystycznie proza, ujmująca kunsztem kompozycji i wirtuozerią języka, przekazuje uniwersalną prawdę o ludzkiej kondycji i dążeniu człowieka do poznania tajników jego złożonej tożsamości.
Andrzej Pityński – artysta zaliczany do najwybitniejszych rzeźbiarzy współczesnych, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (studia pod kierunkiem profesorów Mariana Koniecznego i Jerzego Bandury) i Arts Students League w Nowym Jorku. W latach 70. asystent nestora amerykańskiej rzeźby Alexandra Ettle'a. Dzięki jego rekomendacji podjął pracę w Johnson Atelier –Technical Institute of Sculpture w Mercerville, gdzie wkrótce został jednym z wykładowców i dyrektorem wydziałów modelowania artystycznego. Twórca licznych monumentalnych rzeźb usytuowanych w wielu miastach Stanów Zjednoczonych i Polski, m.in.: "Partyzanci I" w Bostonie, "Partyzanci II" w Hamilton, "Sarmata – Duch Wolności" w Hamilton, "Pomnik Błękitnej Armii" (znany także jako pomnik Czynu Zbrojnego Polonii Amerykańskiej) w Warszawie, "Mściciel" w Doylestown, "Katyń" w Jersey City, "Płomień Wolności – Katyń" w Baltimore, "Patriota" w Stalowej Woli, "Pomnik Książki" w Lesku, a także pomników Artura Rubinsteina, Marii Curie-Skłodowskiej, Jerzego Popiełuszki, Ignacego Paderewskiego i Jana Pawła II, licznych płaskorzeźb, kompozycji kameralnych i medali nawiązujących swą tematyką do wpisanych w polską historię wątków martyrologicznych i konsekwentnie podejmowanych wysiłków o odzyskanie wolności i suwerenności narodowej. Twórczość artysty, przesycona głęboką refleksją patriotyczną, pełni ważną funkcję ambasadora polskiej historii w świecie zachodnim i jednocześnie dzięki swemu mistrzostwu i wymowie wykraczającej poza los i ideały konkretnej społeczności, uzyskuje walor uniwersalny, komunikując swe przesłanie odbiorcy niezależnie od jego uwarunkowań kulturowych, politycznych i geograficznych.
Ewa Stachniak – pisarka, anglistka, wykładowczyni akademicka należy do nielicznych autorów urodzonych i wychowanych w Polsce, których anglojęzyczna twórczość zdobyła uznanie krytyki i podbiła publiczność czytelniczą wielu krajów świata. Po przyjeździe do Kanady w 1981 roku i obronie pracy doktorskiej poświęconej pisarstwu Stefana Themersona (na Uniwersytecie McGill w Montrealu), przez dziesięć lat (1988–2008) wykładała komunikację interkulturową w Sheridan College (Oakville, Ontario). To jednak nie praca naukowa, lecz literatura miała przynieść jej największe sukcesy. Już pierwsza powieść Necessary Lies (Konieczne kłamstwa), opowiadająca historię polskiej emigrantki znad Odry, uznana została za najlepszy debiut powieściowy Kanady roku 2000 i otrzymała prestiżową nagrodę Amazon.ca/Books in Canada First Novel Award. Entuzjastycznie przyjęte zostały także jej następne powieści: Garden of Venus (2005, Ogród Afrodyty), Dysonans (2009, wydana dotychczas tylko w wersji polskiej) i The Winter Palace (2012, Katarzyna Wielka. Gra o władzę). Przetłumaczone na kilkanaście języków (m.in. włoski, grecki, hiszpański, holenderski, niemiecki, turecki, ukraiński, rumuński i polski), znalazły się na listach bestsellerów wielu renomowanych pism w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych i Niemczech. Powieści Ewy Stachniak, oparte na motywach zaczerpniętych z historii Polski i Rosji, zdobywają czytelników nie tylko kunsztem formy, żywą narracją, plastycznym, wyczulonym na szczegół przedstawianej epoki językiem, ale także bogactwem wiedzy o mało znanych losach postaci i państw Europy, stając się tym samym zajmującą lekturą dla czytelników różnych tradycji, krajów i kultur.
Za Radę Dyrektorów Ewa Szozda
Prezes
Toronto, dnia 1 czerwca 2013 r.
Doroczna Carassauga dała nam w miniony weekend okazję zaprezentowania dorobku mieszkających w Mississaudze Polaków. Jak co roku duszą i sercem polskiego pawilonu była pani Janina Ruta.
W tym roku ceremonia otwarcia została przesunięta na sobotę i połączona z ceremonią wręczenia i podziękowania wolontariuszom polskiego pawilonu Carassaugi, począwszy od najstarszej, 93-letniej pani Wojciechowskiej, po najmłodszych w wieku szkolnym.
Na ceremonii otwarcia obecni byli burmistrz Hazel MacCallion, posłowie federalni Władysław Lizoń z małżonką, Brad Butt, Ted Opitz, MPP Dipika Damerla, która także wręczyła organizatorom certificate of recognition od rządu Ontario, ojciec proboszcz Janusz Błażejak z parafii św. Maksymiliana Kolbe, CEO Polish Parishes CU St. Stanislaus and St. Casimir pan Andrzej Pitek, wicekonsul RP Piotr Rogulski, Chair of Carassauga board of directors Jack Prazeres oraz vice chair Yuriy Pankiw.
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7448#sigProId749345647b
Prezentowały się stoiska Polskiej Credit Union, firmy EuroMax, można było zjeść zdrowe polskie dania, nie zauważyłem jednak wyszynku polskiego piwa. W tym roku wystąpiły następujące zespoły: Radość-Joy, Lechowia, Biały Orzeł, Cracovia, Śwarni, Źródło, Męski Chór, Rezonace Music Studio.
Głównym sponsorem polskiego pawilonu była Polish Credit Union, a głównym dostawcą polskich potraw był sklep EuroMax Hurontario.
Oczywiście zawsze jest to jakiś wyimek naszej aktywności w mieście i można mieć niedosyt, nie zaprezentowaliśmy tego czy tamtego.
Malkontenci powinni jednak byli obejrzeć pawilon jamajski (w tym samym budynku przy Mississauga Valley), który po prostu wyglądał jak bazar.
Wypada więc mieć nadzieję, że w przyszłym roku Pani Ruta zdoła zaangażować w projekt kolejnych sponsorów, dzięki którym stanie się możliwie podniesienie poziomu imprezy na jeszcze wyższy.
Powtarzam zawsze, że w Mississaudze jesteśmy wielką grupą etniczną, a nasz wpływ na decyzje w mieście jest nikły, pora zatem, byśmy zaczęli działać na wszystkich frontach – w trosce o dzieci i wnuki. Przecież to jest nasze "polskie" miasto!
na podstawie informacji organizatorów
Andrzej Kumor
Mississauga
Lubię auta kierowców, czyli takie, które prowadząc, człowiek czuje, że żyje.
Jest ich coraz mniej na rynku, bo główne wyznaczniki sprzedaży to jednak zużycie paliwa, bezpieczeństwo i automatyzacja samego jeżdżenia. Coraz mniej rzeczy pozostawianych jest decyzji kierowcy, a fakt, że nawet w samochodach sportowych zaczynają królować automatyczne skrzynie biegów, woła o pomstę do nieba.
Dlatego trzeba wyłapywać te rodzynki, gdzie jeszcze nie wszystko stracone i którymi może człowiek jednak z przyjemnością hulać po drodze. Dzisiaj napiszę więc o kolejnym scionie, czyli zamerykanizowanej marce Toyoty; tym razem pod postacią usportowionego sciona FR-S.
Podobnie jak jego subarowy bliźniak BRZ FR-S jest owocem partnerstwa Subaru z Toyotą, i to raczej z przewagą wpływu tej pierwszej marki (co samochodowi wychodzi tylko na dobre).
1250 kg auta wyposażone w moc 200 koni mechanicznych oraz sześciobiegową ręczną skrzynię o krótkich przełożeniach daje podstawę do dobrego sportowego coupe. Do tego można dodać całkiem nieźle wyważone zawieszenie, w którym uzyskano złoty środek między potrzebami codziennego życia a zapobieganiem pływaniu na zakrętach. Dodajmy do tego wnętrze przyjemne w dotyku i niesprawiające wra-żenia odlewu od jednej plastykowej formy oraz cenę 25 tys. dol., a otrzymamy jeden z lepszych modeli wypuszczonych w 2013 roku.
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7448#sigProId326c459481
Samochód trzyma się świetnie nawierzchni; nieco sztywniejsze sprężyny tylne sprawiają, że z zakrętów wychodzimy zwycięsko z miłym głębokim warkotem czterocylindrowego silnika. Tylne siedzenie mieści bez trudu osoby o amerykańskich gabarytach, a bagażnik zaskakuje pojemnością.
Podobnie jak subaru scion FR-S ma silnik typu boxer, który daje – jak już mówiliśmy – 200 koni mocy i 151 funto-stóp momentu obrotowego.
Większość ekspertów zgodnie twierdzi, że za taką cenę i z tymi bebechami jest to samochód wart płaconych pieniędzy.
Wszystkim, którzy lubią prowadzić, nie trzeba tłumaczyć, że sportowy charakter samochodu nie polega jedynie na liczbie koni mechanicznych czy przyspieszeniu, jakie można uzyskiwać na prostej. Scion do setki rozpędza się w 7,6 s, co może nie jest w zakresach ferrari, ale całkiem nieźle, zaś przyjemność zmiany biegów 6-biegowej skrzyni sprawia, że chce się nimi mieszać bez końca.
Przy 100 km/h scion FR-s ma 2750 obrotów, co też nie jest źle, zważywszy na ułożenie sportowych przełożeń. Przeciętne spalanie to ok. 8 litrów na setkę. Niestety, auto wymaga benzyny super.
Słowem, jakby tak stanąć z zewnątrz i popatrzeć, jest to bardzo udane dziecko Subaru i Toyoty, które z obydwu tych tradycji konstrukcyjnych dziedziczy najlepsze cechy.
O czym zapewnia wasz Sobiesław
Jak to jest z mandatami za parkowanie?
Wiele razy zachodziłem w głowę, czy policja może dać mandat na terenie prywatnym – w końcu parkingi przed galeriami handlowymi czy przy różnych instytucjach to jest teren prywatny. Co się dzieje, jeśli tam dostaniemy mandat? Kto może nam go wypisać? Co będzie, jeśli zatrzymamy się przy krawężniku na plazie przy znaku No parking Fire Route i wybiegniemy na chwilę do sklepu? Czy tego rodzaju zakazy parkowania są egzekwowalne?
Odpowiedź jest taka, że o ile nie zablokowaliśmy wozu strażackiego w trakcie gaszenia pożaru, to prawo prowincyjne, a takim są przepisy ruchu drogowego, do nas się nie stosuje – ale obejmują nas lokalne przepisy stanowione przez władze municypalne. Przepisy takie mają zazwyczaj zastosowanie do parkingów przy galeriach handlowych, ale w Ontario (i tylko w Ontario) przepisy prowincyjne takich parkingów nie dotyczą, nikt więc nie może nam dać mandatu za nieprzestrzeganie ograniczenia prędkości na parkingu, choć możemy dostać mandat miejski za naruszenie zakazu parkowania w danym miejscu. I tak, na przykład, w Toronto przepis zakazujący blokowania drogi strażackiej stosuje się tak do ulic miejskich, jak i terenów prywatnych – czyli parkingów na plazach.
Czy jest jakaś różnica między mandatem drogowym a mandatem za parkowanie?
Jedynie taka, że mandaty za parkowanie nie są wliczane do naszego dossier drogowego, a więc w żaden sposób nie wpływają na wysokość składek ubezpieczeniowych.
Jeśli nie zapłacimy mandatu drogowego – Ministerstwo Komunikacji może nam zawiesić prawo jazdy; jeśli nie zapłacimy mandatów miejskich za niewłaściwe parkowanie – nie przedłużymy rejestracji, choć nasze prawo jazdy w żaden sposób nie będzie przez tę sytuację zagrożone.
Właściciele prywatnej posesji mogą informować policję o naruszeniu przepisów parkingowych, albo – co jest częstszym przypadkiem, zatrudniać firmy ochroniarskie, które mogą wystawiać oficjalne mandaty miejskie. Jeśli firma chce, by jej pracownicy mieli do tego uprawnienia, musi najpierw przeprowadzić szkolenie, a jej ochroniarze uzyskać świadectwo Municipal Law Enforcement Officers. Wówczas nabywają oni prawo do wystawiania mandatów.
I tu jest pewien kruczek działający na naszą, niesfornych kierowców, korzyść – niektóre firmy prywatne nie są autoryzowane do wystawiania mandatów municypalnych, wówczas wystawiają własne mandaty (łudząco podobne do miejskich), na których każą sobie płacić karę na własne konta. Tego rodzaju prywatne mandaty nie mają wpływu ani na odnawianie prawa jazdy, ani tablic rejestracyjnych... (sk)
Sandacz na Rice Lake
Sandacz na Rice Lake
Marian Mulas z Toronto wygrał ostatnie zawody Polsko-Kanadyjskiego Związku Wędkarskiego w łowieniu sandaczy, które odbyły się w sobotę, 25 2013 r., na Rice Lake w okolicach Bewdley.
Zwycięca złowił jako jedyny limit (4 szt.) sandaczy o wadze 1,98 kg. W zawodach sandaczowych na Rice Lake startowało 11 wędkarzy.
Zawody na sandacze na Rice Lake były dziesiątymi z kolei w sezonie 2013.
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7448#sigProId00226159b6
Do zakończenia rywalizacji o tytuł najlepszego wędkarza roku PKZW pozostało sześć zawodów. Po 10 turach w klasyfikacji generalnej PKZW prowadzi Roman Runo, który odskoczył aż o 48 pkt od drugiego w tabeli Janusza Kawalca.
W tym sezonie, na 10 zawodów, Roman Runo złowił 3 razy największe ryby, tym samym zdobywając 9 dodatkowych punktów do klasyfikacji generalnej.
Udany sezon miał Roman Runo:
2. miejsce na sandaczu, na Rice Lake – 23 + 3* pkt.
2. miejsce na crappie w Binbrook – 23 pkt.
1. miejsce na zawodach w Dunnville na sumy – 25 pkt.
4. miejsce na pstrągu w Port Dalhousie – 19 pkt.
9. miejsce zimą na Ice Polonica – 14 pkt.
1. miejsce na zimowych zawodach na sieje i palie jeziorowe na Lake Simcoe – 25 + 3* pkt.
3. miejsce na zimowych zawodach na okonie na Lake Simcoe – 21 + 3* pkt.
1. miejsce na zimowych zawodach na crappie na MacLean Lake – 25 pkt.
6. miejsce na szczupaku, na St John Lake – 17 pkt.
*dodatkowe punkty za największą rybę
W sumie 206 pkt. Do tego można by dodać zdobycie pierwszego miejsca wraz z Januszem Kawalcem w zimowych zawodach Perchin for MS na Lake Simcoe w marcu br.
Kolejne zawody PKZW odbędą się na Little Lake w Barrie, w sobotę, 8 czerwca. Będą to zawody z łodzi w łowieniu szczupaków. Zbiórka przed zawodami o godz. 6.00 w Cedar Park, 10 Little Lake Rd. Zjazd z hwy 400 na Duckworth St., tel. 705-721-4691. Prosimy o wcześniejszą rezerwację łodzi (75 dol. za dzień) lub pontonów (105 dol. za dzień). Ważne przy rezerwacji – prosimy poinformować właściciela łódek o przynależności do Polish Fishing Club. Sklep z żywcami w marinie otwarty będzie od godz. 5.00. Po więcej informacji można dzwonić do Wojtka, tel. 416-529-2413. Mapka dojazdowa znajduje się na stronie internetowej PKZW: www.pkzw.org w zakładce Mapy.
Klasyfikacja generalna PKZW po zawodach na Rice Lake. Pierwsza 20-stka:
Miejsce Zawodnik Pkt
1. Roman Runo 206
2. Janusz Kawalec 158
3. Waldemar Weselak 152
4. Marian Mulas 143
5. Wojciech Bak 119
6. Mirosław Arsiuta 100
7. Mariusz Robak 98
8. Roman Mikucewicz 97
9. Grzegorz Krupa 96
10. Krzysztof Arsiuta 82
11. Zdzisław Calik 72
12. Stanisław Zapała 72
13. Adam Czyż 65
14. Wojciech Chańko 57
15. Damian Zielonka 56
16. Zbigniew Gabrel 54
17. Michał Nimcz 53
18. Jerzy Nimcz 52
19. Stanisław Tupta 44
20. Henryk Wywiał 32
Lake Run Fishing
Zdobywca głównej nagrody w Great Ontario Salmon Derby w 2010 roku, Simon Barth z Toronto, uzyskał licencję przewodnika wędkarskiego w Ontario.
Aby legalnie zabierać klientów na wyprawy wędkarskie w Ontario i innych prowincjach, wymagana jest licencja, tzw. captain licence. Simon Barth zamierza organizować wyprawy przede wszystkim na muskie na jeziorach Kawarthas i na jeziorze St. Clair oraz na łososie na jeziorze Ontario. W ubiegłym roku, jesienią, Simon złowił 94 muskie w ciągu 7 dni. Oficjalna strona Simona Bartha – Lake Run Fishing: www.lakerunfishing.com.
Wyprawy wędkarskie z zawodowym przewodnikiem nie są nigdzie tanie. Średni koszt jednodniowego łowienia wynosi 350-400 dol. od osoby.
Mniej kosztuje łowienie w grupie, 2-3 osoby, ok. 150 dol. od osoby. W tym biznesie tylko nielegalni przewodnicy zaniżają stawki i podobno nie narzekają na brak klientów ze względu na niższe ceny.
Proceder jest trudny do udowodnienia, jednak przewodnicy bez wymaganych licencji coraz częściej zaliczają wpadki na gorącym uczynku, zabierając na wyprawy podstawionych inspektorów Ministerstwa Transportu albo policjantów.
Sezon na muskie
Na pierwszą sobotę czerwca przypada otwarcie sezonu na muskie w dystrykcie nr 17 – Kawarthas Lakes, czyli Balsa Lake, Canal Lake, Scugog Lake, Rice Lake czy też Pigeon Lake. Wymiar ochronny w 17-stce – 112 cm (44 cale).
Od soboty muskie wolno też łowić w dystrykcie nr 16, gdzie wymiar ochronny ustalony jest na – 91 cm (36 cali).
Należy pamiętać, że na jeziorze Simcoe, które należy do dystryktu 16., obowiązuje całkowity zakaz połowu muskie.
Na wodach Georgian Bay, dystrykt nr 14, muskie wolno łowić od trzeciej soboty w czerwcu. Wymiar ochronny na Georgian Bay – 102 cm (40 cali).
Leżała odwrócona do ściany z rozrzuconą fryzurą puszysto-hebanowych włosów na poduszce.
Zsunięta kołdra odsłaniała gładkie jak kość słoniowa ramię z jaśniejszą plamką szczepienia ospy. Spała cicho jak dziecko. Ileż to lat właściwie?... Zaczął przypominać.
Poznał ją w Witebsku w roku 1915, gdy wracał z Sokorowa do Mińska. Miała tę samą co dziś hebanowo-puszystą fryzurę i – cztery lata. Miała niezwykle poważne oczy i trochę krępujący zwyczaj długiego, badawczego przyglądania się gościom. Nie uśmiechnęła się ani razu. Może instynktem dziecinnym coś przeczuła? Może po prostu zauważyła, że gdy wbiegła do pokoju, gość zbyt pośpiesznie odsunął się od jej matki. A wyszła bez słowa i widocznie obrażona, gdy matka poskarżyła mu się z uśmiechem, że ma z nią kłopot, bo wszystkim lalkom powyrywała zęby, bawiąc się w dentystę.
Byłby zapomniał o tym spotkaniu, gdyby nie ta zabawa w dentystę.
Przypominał o niej nieraz z uśmiechem: i w Petersburgu, i w Baćkowie, i na wygnaniu w Warszawie. Potem drogi ich rozeszły się na długo, choć żyli "obok", bo należeli do jednego – klanu. Spotkał ją po raz drugi, gdy miała już lat siedemnaście.
Nie poznałby ani jej, ani matki. Matka była starszą panią ze smutnym uśmiechem czarnych oczu w siatce drobnych zmarszczek. Ona... O tym drugim spotkaniu pamiętał lepiej i dłużej. Nieraz później budziło w nim skomplikowaną refleksję: od mimowolnego uczucia zadowolenia do uczucia wstydu. I chociaż właściwie nic między nimi wtedy nie "zaszło", wspomnienie tego wieczoru sierpniowego miało się utrwalić w pamięci jak ostre zdjęcie fotograficzne.
Prześliczny front pałacyku barokowego. Front ten był już zresztą tylko dekoracją, bo za złudną fasadą kryła się bieda, czy może indolencja – "kresowa". Pokoje ze zbieraniną starych mebli i pokoje zupełnie puste z zabitymi na głucho oknami. Dziurawe podłogi i gołe ściany. W wielkiej sali z chórami, z których według legendy po raz ostatni za życia kompozytora rozbrzmiewał jękliwie minorowy polonez, pachniało suszącym się majerankiem. Na werandzie brakowało kilku desek i poręczy.
Ale park był prześliczny. Może dlatego prześliczny, że zupełnie dziki i zapuszczony. Otulone dżunglą podszycia i paproci olbrzymie klomby starych
sosen, jaworów i lip rosły na łagodnej pochyłości nad wilgotnym parowem rzeczki Naroczy. W głuchą noc sierpniową, gdy przez potężne łapy starej sosny przeświecało siedem srebrnych gwoździ Wielkiej Niedźwiedzicy, nawet ludzie najbardziej dalecy od romantycznych nastrojów chętnie dawali wiarę mętnym legendom, że z parkiem tym związana jest jakaś ponura tajemnica.
Nie pamiętał dobrze, w jaki sposób znaleźli się sami na werandzie. Czarna głąb parku tchnęła wilgotnym zapachem traw po przedwieczornym deszczu. Bliżej przeświecały kwiaty lewkonii. Bez słowa przycisnął jej ramię do piersi, a usta zanurzył w puszystą strzechę włosów. Potem prześlizgnąwszy się przez gorące ucho i gładki policzek zatrzymał się dłużej na rozchylonych, trochę chłodnych wargach. Ręką przez cienką tkaninę bluzki pieścił okrągłą, dobrze rozwiniętą pierś. Było coś rozbrajającego w tym, że nie czuł zapachu ani perfum, ani szminki, ani pudru. Nic – tylko jakby idącą z tego parku woń świeżych jabłek.
Nie zamienili ani słowa. Wkrótce potem z domu dobiegły głosy i wrócili do towarzystwa. Nic więcej się nie stało. Potem drogi ich znów się rozeszły.
Na bardzo długo. Dowiedział się po paru latach, że wychodzi za mąż i nawet posłał telegram. Potem powiedziano mu, już tu w Anglii, że mąż jej zginął w Katyniu, a ją z córeczką wywieziono do Rosji.
Wcześnie było jeszcze, ale nie mógł zasnąć. Ona wciąż spała cicho jak dziecko. Więc dalej rozmyślał o mechanice losów ludzkich i mechanice miłości. Nić myśli rwała się, a chciało mu się połączyć wszystko w jakiś związek logiczny. Wydawało mu się – zapewne pod wpływem porannego ataku neurastenii – że całe przyszłe szczęście zależy od "prawidłowego" rozwiązania tej zagadki.
Kiedy się zaczęło? Wtedy, kiedy miała cztery lata i bawiła się z lalką w dentystę? Czy w tamtą noc sierpniową w pięknym i ponurym parku nad wąwozem Naroczy? Czy może wprost – wczoraj? I co zdecydowało, że cykl rozpoczęty trzydzieści lat temu w "bieżeńskim" mieszkaniu w Witebsku zamknął się tej nocy w brudnym pokoiku w pobliżu Russell Square w Londynie?
Różowa plama stanika na zielonym tle battle-dressu wciąż mimo woli przyciągała wzrok. Była w tym widoku i odrobina komizmu, i coś bardzo smutnego – jakby jakiś symbol, którego znaczenie starał się na próżno rozwiązać.
W pokoju było coraz widniej. Obrócił się ostrożnie, aby jej nie zbudzić, i oparty na łokciu przyglądał się. Przeszła Rosję, Buzułuk, Teheran, śmierć córeczki, śmierć męża. I ani jednego siwego włosa w puszystej fryzurze, ani jednej skazy na kości słoniowej ramienia. Uśmiechnął się z pewnym rozczuleniem. (Uczucie dobrze znane mężczyznom w wiadomych okolicznościach).
Zagadka mechaniki miłosnej wciąż go dręczyła. Przypadek? Był już za stary, aby wierzyć w przypadek. Może wspomnienie lepszych czasów? Zwykła ciekawość seksualna? Czy może jedna więcej kolejka whisky w Monico na Piccadilly? Czy może ów tajemniczy zew krwi – ów trudno uchwytny, trudny do zdefiniowania, niemniej zawsze obecny – instynkt klanu?
Wybiegliśmy jednak zbyt daleko w przyszłość. Skręćmy więc kierownicę maszyny czasu o 180 stopni i wracajmy do Warszawy roku 1924.
Dwa lata pobytu Tadeusza w Warszawie po jednorocznym poście w Brześciu były bardzo bogate w przejścia zarówno osobiste, jak ogólnokrajowe.
Skończył, jak wiemy, studia prawnicze i pożegnał się z pierwszą młodością. Ze studiów tych miał na całe życie zapamiętać: cętki na twarzy profesora Koschembar-Łyskowskiego; co to jest negotiorum gestio (bo na ten temat egzaminował go profesor Lutostański) oraz – z dziejów doktryn ekonomicznych – że Malthus ze swoją teorią grożącej światu katastrofy przeludnienia był starym durniem.
Sprawy de publicis mniej go przejmowały, ale pod wpływem mieszczańskiej atmosfery warszawskiej zatrutej miazmami endecji zaczął chwiać się i w swych sympatiach politycznych skłaniać – o zgrozo! – ku endecji.
Te fatalne tendencje podtrzymał w nim dwumiesięczny pobyt w Kielecczyźnie, której ziemiaństwo, choć może ściśle mówiąc nieendeckie, nie lubiło Piłsudskiego. Dopiero pobyt w Wilnie i zetknięcie się ze światem ludzi rozumnych w rodzaju Czesława Jankowskiego, Kazimierza Okulicza, Stanisława Mackiewicza, Michała Obiezierskiego wyleczyło go ostatecznie ze skłonności endeckich.
Dopiero w Wilnie osiągnął pełną dojrzałość umysłową i zrozumiał, że endecja to nie program polityczny, a pewien uraz mózgowy.
Podkreślam jednak, że sprawy publiczne nigdy – ani wtenczas, ani potem – nie wzruszały głębiej Tadeusza. Dwuletni pobyt w Warszawie był pasmem zabaw, miłostek i przygód z krótkimi przerwami na studia przed egzaminami. Były pijaństwa, były dancingi. A gdy nadeszły dni ciepłe, zaczęło się plażowanie przy szkole pływackiej Kozłowskiego za mostem Kierbedzia. Moda plażowania zakwitła nagle latem 1923 roku i odtąd rozpoczął się jej zwycięski pochód po piaskach nadwiślańskich, nadniemeńskich i nadwilejskich. Znikły prawie zupełnie pełne męskie kostiumy kąpielowe: zjawiły się spodenki. Panie i panienki, których matki i babki plażowały po Ostendach w bufiastych bluzkach z rękawami i bufiastych majtkach przewiązanych w kostce, dziś opalały się na miedziany brąz lub na różowy bąbel, pieszcząc wzrok krągłością gołych ramion, łagodnym wzniesieniem gołych łydek i półkulami pośladków obciągniętych cienką tkaniną. A obok zgrabnych warszawianek opalał grzeszne cielsko Melchior Wańkowicz, wonczas naczelnik wydziału prasowego w ministerium spraw wewnętrznych.
Tadeusz leczył zęby u pana Przybylskiego na Wareckiej. Pan Przybylski był dla szczęk utytułowanej szlachty tym, czym dla jej klejnotów rodowych
jest pan Szymon Konarski. Pan Przybylski leczył szlachtę nieutytułowaną lub nieszlachtę tylko z łaski, zawsze podkreślając, że właśnie przed chwilą
siedział u niego w gabinecie na fotelu Sobański, Grocholski, Potocki, Czetwertyński.
Tadeusz zapamiętał pana Przybylskiego dzięki małej rozmowie na temat literacki. Był to okres wielkiego powodzenia "Na ustach grzechu" Magdaleny Samozwaniec. Tadeusz zapytał dentystę, czy czytał tę książkę.
Pan Przybylski skrzywił się:
– Czytałem... I uważam, że ta powieść nie bardzo się udała autorce. Gdzie ona widziała taką arystokrację?! I sytuacje zupełnie nieprawdo-
podobne.
Uwaga ciekawa w ustach człowieka, który wiercił w zębach autentycznym ordynatom Michorowskim.
Tadeusz utrzymywał stały i ścisły kontakt z Sewerynowem. Zaprzyjaźnił się tam z panem Zygmuntem Goldwasserem – kto wie: może krewnym
kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych pana Barry Goldwatera?
Pan Zygmunt był dość rzadkim przykładem Żyda pechowca. Żaden interes mu się nie udawał. Z pozycji właściciela dochodowej kamieniczki spadł do funkcji skromnego faktora. Poza tym był uczciwy, sumienny i bardzo do swych przyjaciół na Sewerynowie przywiązany. Raz tylko poskarżył się Tadeuszowi na Rudego, któremu pożyczył jakąś drobną sumę. Rudy nie tylko długo mu nie oddawał, ale na błagalne przypomnienia pana Goldwassera odpowiadał dwuwierszem:
Panie Zygmuncie,
Na tę sprawę pluńcie!
Od czasu do czasu Tadeusz bywał na seansach spirytystycznych z udziałem pana Guzika. Guzik był w latach 1919–1924 najpopularniejszą postacią
w stolicy. Salony, saloniki i po prostu domy wyrywały go sobie. Miał ściśle wypełnione godziny wieczorne na kilka tygodni z góry. Trudniej było o seans z Guzikiem, niż o wizytę u dentysty Przybylskiego. Tadeusz trafił na swój pierwszy seans z Guzikiem dość późno, gdy gwiazda słynnego medium zaczęła zachodzić i gdy coraz częściej przebąkiwano o jego zdemaskowaniu. Tadeusza, jako "niedowiarka", posadzono tuż obok Guzika.
Zgaszono światła i zamknięto łańcuch polegający, jak wiadomo, na tym, że ręce trzyma się na stole i że są one połączone przez zaczepienie małych palców o małe palce sąsiada. Mały palec prawej ręki Tadeusza ściskał mały palec lewej ręki Guzika. Od razu zastanowiło Tadeusza, że Guzik, który
przepisowo winien był zapaść w sen kataleptyczny, ciągle kręcił się w fotelu i że jego mały palec bez przerwy miętosił i ciągnął mały palec Tadeusza.
Ten starał się trzymać dłoń mocno na stole i nie ulegać ruchom palca Guzika. Ale w pewnej chwili Guzik szepnął: – Niech pan nie ściska tak mocno...
Tadeusz uległ przez grzeczność i czuł, jak jego ręka powoli ślizga się po stole w kierunku medium... Wkrótce zaczęły się "cuda". Przez atmosferę nagrzanego salonu raz i drugi przeszedł powiew. A potem Tadeusz ujrzał przed oczami coś, co wyobraźnia spirytystyczna nazwałaby zapewne twarzą jakiejś zjawy. Były to dwie kulki zielonkawo-fosforyzujące.
– Oho – powiedział półgłosem bez specjalnej ironii, ale i bez trwogi.
Został natychmiast ukarany, gdyż jedna z zielonkawych kulek puknęła go dość mocno w czoło. Siedział dalej cicho, czekając następnych wydarzeń.
Zielone kulki oraz jakieś niewyraźne mgławice tegoż koloru wędrowały sobie nad stołem w prawo i lewo. Raz po raz przechodził powiew.
A w pewnej chwili coś mokrego musnęło Tadeusza po twarzy. Wreszcie Guzik oznajmił, że jest zmęczony. Seans zakończył się.
Nieraz Tadeusz zastanawiał się, czym były owe kulki zielonkawe? Czy był naprawdę świadkiem materializacji ducha, czy też po prostu jakiegoś krętactwa? Intrygowały go dwie rzeczy. Jak każdy normalny człowiek odczuwa respekt, gdy chodzi o zjawiska "nadprzyrodzone". Boi się cmentarzy w nocy, nie lubi ciemnego pokoju i – luster.
A więc dlaczego nie odczuł żadnego lęku na widok zielonkawych kulek? Dlaczego puknięcie "ręki ducha" pobudziło go raczej do śmiechu? Druga wątpliwość była poważniejsza: dlaczego Guzik tak niemiłosiernie miętosił mu palce i wyraźnie pociągał dłoń jego ku sobie?
Po długich rozmyślaniach stworzył swą własną "teorię" i postanowił wypróbować ją w praktyce. Daleki był od zamiaru demaskowania Guzika: a niech sobie buja tych, co chcą być bujani!
Szukał innej okazji i znalazł ją niebawem. Szał spirytyzmu trwał i obok "fachowych" seansów z Guzikiem odbywały się seanse amatorskie. Na jednym z takich seansów u państwa Węgłowskich na Starym Mieście posadzono Tadeusza między dwiema paniami.
Co należy wiedzieć, jeśli myślimy o zrobieniu pieniędzy na "flipach" – czyli szybkich renowacjach?
Zacznę od tego, że chciałbym zaprosić licznych polskich kontraktorów do współpracy. Często jest tak, że borykacie się panowie z wycenami prac dla klientów, a tak naprawdę moglibyście robić coś "dla siebie" i być za to dobrze wynagrodzeni. Jest wiele sposobów, by to zrobić, ale to wymaga prywatnych konsultacji, na które zapraszam. Bardzo lubię taką formę współpracy i zwykle pomagam zainteresowanym od początku do końca. Czyli od zakupu poprzez pomoc projektową do pomocy w czasie budowy i sprzedaży.
* Zacznijmy od najważniejszej decyzji. Jest to lokalizacja! Tu nie wolno popełnić błędu. To zawsze jest i będzie najważniejszy element we wszystkich zakupach nieruchomości. Powinniśmy wybierać możliwie najlepszą dzielnicę i nie warto tu oszczędzać. Ale kupując nawet w dobrej dzielnicy, możemy popełnić błąd, kupując nieruchomość na przykład wychodzącą na tory kolejowe, czy linię wysokiego napięcia, czy autostradę. Proszę pamiętać, że dziś pożyczanie pieniędzy jest relatywnie tanie i lepiej wziąć ekstra 100.000 dol. pożyczki na rok, co wyniesie w oprocentowaniu tylko około 3000 dol., niż ryzykować słabą lokalizację bez potencjału.
* Druga ważna sprawa to typ domu, który kupujemy na "flip". Zdecydowanie domy wolno stojące są lepszą inwestycją niż semi, townhousy czy condo. Powinniśmy skoncentrować się na remontach domów wolno stojących, bo możemy mieć na nich najlepszy zwrot nakładów. Remonty na przykład condominium – mają zwykle najmniejszą szansę powodzenia. Wybierając domy wolno stojące na "flip", też należy zwracać uwagę na wiele rzeczy. Jeśli planujemy dodanie drugiego piętra, to oczywiście domy parterowe są najlepszą alternatywą. Jeśli nie planujemy dobudowy – to należy wybierać dom, który jest wystarczająco obszerny, by można było w nim coś zrobić. Małe i ciasne domy – zwykle są trudne do odsprzedaży z dużym zyskiem.
* Cena zakupu versus cena sprzedaży – należy dokładnie wiedzieć, jaki maksymalnie zakres finansowy zrobionego domu będzie można uzyskać, dlatego szukamy domów, których nikt "nie chce", bo są "kosmetycznie zaniedbane" – i przeciętna osoba ich nie kupi. Często są to domy sprzedawane przez ludzi starszych czy przez rodzinę zmarłej osoby.
* Domy naznaczone (stigma) – domów, w których na przykład uprawiano marihuanę – pomimo że można je dostać taniej – raczej bym nie polecał. To samo dotyczy domów po pożarze czy domów, gdzie popełnione brutalne morderstwo.
* Budżet – wynika z prostej kalkulacji. Przewidywana cena sprzedaży minus zakładany profit, minus koszty sprzedaży, koszt projektu i budowy, koszt utrzymania domu w czasie renowacji. Mylnie przygotowany budżet – powoduje fiasko całej operacji. Cena przewidywanej sprzedaży powinna być realistyczna.
* Zakres prac – oczywiście wynika z budżetu – ale takie elementy domu, jak kuchnie i łazienki, zwykle się w tym muszą znaleźć. Dobra łazienka czy ciekawa kuchnia nie muszą kosztować fortuny. Proszę pamiętać, że pierwsze wrażenie się liczy najbardziej i często ludzie podejmują decyzję o zakupie domu w ciągu pierwszych 10 minut.
* Czas – zła organizacja, która powoduje, że czekamy na materiały czy podwykonawców, kosztuje i często prowadzi do przekroczenia budżetu.
* Dobór materiałów – poświęcenie czasu na szukanie dobrych materiałów po jeszcze lepszych cenach, to jeden z najlepszych sposobów zarabiania. Można kupić ładne płytki ceramiczne za 500 dol. za stopę, ale jeśli kupimy podobne za 100 dol., to już mamy profit! Każdy zaoszczędzony dolar pozostaje natychmiast w naszej kieszeni
* Koncepcja całej renowacji – niestety tu powstają największe problemy. Wiele osób, które zaczyna "flipy", oszczędza na pomocy profesjonalistów od projektowania i myśli, że dom wystarczy pomalować i powiesić nowe szafki w kuchni, by zarobić pieniądze. Niestety, często jest to zrobione niezbyt gustownie. Klienci szukają czegoś bardzo unikalnego i dobrze zaplanowanego.
I tu pomoc specjalistów jest bardzo przydatna.
* Zakres wykonanych prac – często obcinając koszty – wymieniamy pewne elementy, oszczędzając błędnie na innych. Na przykład ostatnio widziałem renowację w kuchni, w której owszem, zmieniono szafki i blaty ale pozostawiono stare ohydne płytki podłogowe. Wyglądało to bardzo śle!
* Dekoracja (staging) - coraz częściej pojawia się tendencja do urządzania domu wystawionego do sprzedaży specjalnie dobranymi meblami i dodatkami, by stworzyć wrażenie przytulności. Urządzony dom (ale nie zagracony) – prezentuje się znacznie lepiej niż pusty. Potencjalni kupujący widzą siebie w takim domu i dużo szybciej podejmują decyzję. Warto wydać na "staging" pieniądze, bo zwykle takie domy sprzedają się szybciej i drożej. Nie oznacza to, co często widziałem, że wstawimy stare meble pozbierane z różnych miejsc i to uznamy za "urządzony dom". W takim przypadku lepiej tego nawet nie robić.
Jak zawsze zapraszam do współpracy. Proszę korzystać z mojego doświadczenia w tej dziedzinie. Konsultacje są bezpłatne, a często mogą Państwu pomóc.
Maciek Czapliński
Polska Szkoła przy St. Pio of Pietrelcina znajdująca się w pobliżu skrzyżowania Hurontario i Eglinton Ave. East w Mississaudze uczy rodzinnego języka 550 dziewcząt i chłopców.
W sobotę, 25 maja 2013 roku, odbyły się uroczyste obchody "International Day". Na tydzień przed zakończeniem roku szkolnego dyrekcja, nauczyciele oraz uczniowie urządzili wielkie kolorowe widowisko.
Motywem przewodnim był cytat z wiersza "Wieś" Stanisława Jachowicza "Cudze chwalicie swego nie znacie – sami nie wiecie, co posiadacie". Z uwagi na wielką liczbę dzieci widowisko prezentowała tylko połowa z 18 klas. Pieczę nad imprezą sprawowały panie – Ewa Woźniak i Anna Stecka oraz uczniowie klas siódmych i ósmych. Zebranych gości, rodziców i sympatyków szkoły, uczniów, nauczycieli powitała pani dyrektor- Elżbieta Bejaoui.
Gościem honorowym była pani Zuzanna Stupak – sekretarz generalny ZNP w Kanadzie. Panie Ewa Woźniak oraz Anna Stecka zadbały o to, aby scena dzięki przepięknym dekoracjom wyglądała zjawiskowo. Scenę stanowiły widoki polskich miast i zabytków, a ślady stóp ludzkich prowadziły od gór do Morza Bałtyckiego.
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7448#sigProId122960a355
Uczniowie w polskich strojach ludowych odtańczyli taniec góralski, krakowiaka, poloneza oraz oberka. Dzieci po kolei prezentowały polskie miasta, Śląsk, góry, Mazowsze i Pomorze. Dzięki sympatycznym paniom z Biura Podróży – role te odegrały uczennice Adrianna Niedzielko i Susanna Stachera – mogliśmy poznać po kolei uroki miast: Wadowic, Krakowa, Warszawy, Torunia i Malborka.
Widowisko przykuło uwagę wszystkich dzieci i dorosłych oraz dostarczyło niezapomnianych wrażeń. Tym razem bez zarzutu funkcjonowało nagłośnienie, którym już po raz kolejny zajął się jeden z rodziców – pan Lech Różański. Jego praca i profesjonalizm spowodowały, że przedstawienie można było nie tylko oglądać, ale i posłuchać, jak świetnie śpiewają i recytują wiersze nasze dzieci.
Po wysłuchaniu całego programu artystycznego z pewnością możemy powiedzieć, że mimo to, że nieraz cudze chwalimy, ale teraz już swój kraj znamy i wiemy, co posiadamy. Następna uroczystość to zakończenie roku szkolnego i pożegnanie ósmych klas.
W związku z tym, że szkoła zmienia co kilka lat lokalizację, dyrekcja i grono pedagogiczne postanowiło wrócić do dawnej nazwy szkoły im. Mikołaja Kopernika i tak już od tej pory będzie się nazywać, mieszcząc się od nowego roku szkolnego w budynku szkoły St. Jude w Mississaudze.
Życzymy wszystkim zdrowych i radosnych wakacji. Do zobaczenia we wrześniu.
Teresa Bielecka
Szlakami bobra: Kemping u Czipewejów - Bruce Peninsula
Napisane przez Joanna Wasilewska, Andrzej JasińskiDługi majowy weekend z okazji urodzin królowej Wiktorii to tradycyjnie oficjalne otwarcie sezonu w parkach prowincyjnych w Ontario. Otwarcie to, które powinno być wydarzeniem miłym i zachęcającym do wyjazdu na łono natury, wcale takim nie jest. W czasie tego weekendu we wszystkich parkach w Ontario obowiązuje zakaz spożywania alkoholu, surowo egzekwowany przez strażników w postaci rewizji samochodów i kontroli na miejscach kempingowych. W zamierzeniu ma to chronić młodzież przed podobno tradycyjnym upijaniem się tego weekendu (sposób zupełnie nieskuteczny, młodzi przemycają alkohol lub jadą na prywatne kempingi), w rzeczywistości zaś jest jeszcze jednym przejawem stopniowego ograniczania wolności mieszkańców Ontario.
Nie chcąc się narażać na praktyki żywcem zaczerpnięte z komuny i stanu wojennego i woląc pozostawać w błogiej iluzji, że żyjemy w kraju wolnych ludzi, jak zawsze wybieramy indiański kemping Cape Croker na stukilometrowej długości półwyspie Bruce nad jeziorem Huron, po jego wschodniej stronie, nad Georgian Bay. Kiedyś już o nim wspominaliśmy, ale warto zrobić to ponownie.
Kemping znajduje się na terenie indiańskiego rezerwatu Czipewejów i zarządzają nim Indianie, i wprawdzie przy wejściu wisi mała kartka o zakazie wwożenia alkoholu w ten weekend wymuszona przez władze prowincji, to zakaz ten jest absolutnie ignorowany zarówno przez Indian, jak i kempingowiczów. Nikt tu nikogo i niczego nie rewiduje, nie sprawdza, obsługa parku obojętnie uprzejma, nie za bardzo przejmująca się czymkolwiek.
Kemping podzielony jest na trzy obozowiska. Największe, położone wysoko w starym klonowym lesie, oferuje miejsca z dużą porcją prywatności, w tym zelektryfikowane. Beach Camping położony jest tuż nad wodą. Miejsca nie zapewniają takiej prywatności jak te w lesie, a łazienka jest dość prymitywna, ale wspaniały widok na kilkudziesięciometrowe klify rekompensuje wszystkie niedogodności. Trzeci kemping znajduje się pod klifem po drugiej stronie zatoki Sydney, nie ma tam łazienki z bieżącą wodą.
Kilkanaście kilometrów od kempingu znajduje się katolicki kościółek, gdzie niedzielna Msza św. odprawiana jest z indiańskimi akcentami. Po drodze można obejrzeć indiańskie domy, bardzo ubogie jak na torontońskie standardy. Miejscową atrakcją są wędzone, według strzeżonego przepisu, ryby łowione przez miejscowych rybaków. Znaki przy drodze skierują nas do punktów sprzedaży. Smaku tych ryb nie da się z niczym porównać. W rezerwacie jest też stacja benzynowa, przy niej sklep, można tu kupić indiańskie papierosy – cena zależna od humoru sprzedawcy, a także zjeść obiad na miejscu lub zamówić na wynos.
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7448#sigProId1800fbae12
W Cape Croker Park nie można się nudzić. Od plaży, z boiskiem do siatkówki, wiedzie trasa wokół zatoki Sydney, poprowadzona mostkami przez bagna. Dojdziemy nią do ławeczki przy bobrowym żeremiu. Idąc dalej, wejdziemy na dwukilometrowy szlak poprowadzony klifami, z wejściem na nie po metalowej drabinie, skąd roztacza się piękny widok na całą zatokę. Można też po drodze zajrzeć do kilku grot. Po drugiej stronie półwyspu Bruce znajdziemy natomiast piękne piaszczyste plaże przypominające Bałtyk.
Do Cape Croker jeździmy i żeby się powspinać na bliskich klifach, i żeby przejść kolejny odcinek 800-kilometrowej Bruce Trail. Tym razem, nie wierząc w zwykle nietrafne prognozy Environment Canada – i słusznie, było wyjątkowo ciepło i słonecznie – wybraliśmy szlak w Smokey Head White Bluff Provincial Nature Reserve.
Trasa prowadzi najpierw wzdłuż wybrzeża, kamienistą plażą, potem wędruje do lasu, rosną tu białe cedry, a im głębiej w ląd, coraz więcej klonów. Klonowe lasy nie są tym, co lubimy najbardziej, ale o tej porze roku wyglądają wyjątkowo pięknie, pokryte dywanem biało, różowo i bordowo kwitnącego Trillium, symbolu prowincji (polska nazwa trójlist). Szlak wspina się na klif, jego zerodowane w dziwne formy fragmenty pobudzają wyobraźnię, stąd liczne cyple wchodzące w zatokę noszą nazwy właśnie od nasuwających się wyobrażeń i skojarzeń, np. Lions Head, Gun Point itd. Z klifu z wielu punktów jest piękny widok na Georgian Bay, liczne cyple półwyspu i małe zatoczki. Kamieniste plaże z otoczaków z góry wydają się całkiem białe, woda przy nich jest szmaragdowo-seledynowa, przechodzi w coraz ciemniejszy błękit im dalej od brzegu. Widoki trochę karaibskie, chciałoby się od razu zażyć kąpieli, niestety, wrażenie złudne, nawet w lecie z tej strony półwyspu, przy klifach, woda jest lodowata, ogrzewa się tylko w mulistych płytkich zatoczkach. Ciekawostką są bagna na klifie, utworzone przez wodę niemogącą znaleźć ujścia w nieprzepuszczalnej skale. Z klifu szlak ponownie schodzi na dół do samej zatoki, tu wyznaczono jeden z kempingów dla wędrujących Bruce Trail z plecakami. Powrót niestety tą samą drogą, chyba że ktoś może tę trasę zrobić w dwa samochody, wtedy do przejścia jest 20 kilometrów. My przeszliśmy 15. Powrót do kempingu drogami przez piękne pejzaże, sielski krajobraz rozległych pastwisk ze stadami często dziwnych czarnych, kosmatych krów, obok kolorowych budynków farm (ziemia tu kamienista, w niewielu miejscach można ją uprawiać, produkcja rolna nastawiona jest głównie na hodowlę bydła). Krajobraz niestety zakłócony, bo i tu dotarły już pomysły promowania wbrew woli Ontaryjczyków kosztownej zielonej energii i pojawiły się ohydne wiatraki. Nic nie pomogły protesty mieszkańców i właścicieli wielu cottage'ów, bo to przecież rejon turystyczny – tablice protestacyjne stoją, wiatraki również.
Wracamy na pusty o tej porze roku kemping. Zajęte są tylko miejsca przy samej plaży, na górze w lesie kilka namiotów, nie czuć w ogóle, że to cywilizacja, wokół drzewa, zieleń, mnóstwo kwitnącego Trillium. Wypuszczamy koty z namiotu, wygrzebują się zaspane z puchowych śpiworów. To ich pierwsza w tym roku wyprawa. Na starcie miauk protestu trwał krótko, do czasu aż się zorientowały, że jednak nie jedziemy w kierunku kliniki weterynaryjnej. Rozpalamy ognisko, wyciągamy składane krzesełka. Niech Państwo nie myślą, że dla siebie, nic podobnego. Fifka i Pimpek natychmiast je zajmują, uważając, że z wieku i urzędu ten zaszczyt im się należy, i asystują przy pieczeniu kiełbasek, każda próba wyrzucenia uzurpatorów kończy się głośnym protestem. Cóż... zostały nam pieńki i drewniana ławka. Kiełbaski, kupione w dużym supermarkecie, pachną ładnie, Pimpek się oblizuje, nie może się doczekać, potem wącha i odchodzi. Znaczy się świństwo kupiliśmy. Do kiełbasek z polskiego Jaśwoja, Kingswaya czy Odry, gdzie zwykle robimy zakupy, nigdy nie ma zastrzeżeń. Noc ciepła, a rano przed powrotem jeszcze krótka wycieczka do pobliskiego żeremia bobrowego, jak zwykle bobrów nie widać, ale są ślady, wielometrowej długości tama świeżo umocniona.
Polecamy Państwu Cape Croker, w lecie jest tu sporo ludzi, ale można zarezerwować miejsce, szczególnie w połowie sierpnia, na czas tradycyjnego pow-wow.
Więcej informacji na stronie parku www.capecrokerpark.com. Dojazd: po minięciu Wiarton zjazd w prawo, wyraźnie widoczne tablice poprowadzą do kempingu, ok. pół godziny jazdy od miasta, z Mississaugi ok. czterech godzin jazdy.
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga