farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [28]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Leżała odwrócona do ściany z rozrzuconą fryzurą puszysto-hebanowych włosów na poduszce.

Zsunięta kołdra odsłaniała gładkie jak kość słoniowa ramię z jaśniejszą plamką szczepienia ospy. Spała cicho jak dziecko. Ileż to lat właściwie?... Zaczął przypominać.

Poznał ją w Witebsku w roku 1915, gdy wracał z Sokorowa do Mińska. Miała tę samą co dziś hebanowo-puszystą fryzurę i – cztery lata. Miała niezwykle poważne oczy i trochę krępujący zwyczaj długiego, badawczego przyglądania się gościom. Nie uśmiechnęła się ani razu. Może instynktem dziecinnym coś przeczuła? Może po prostu zauważyła, że gdy wbiegła do pokoju, gość zbyt pośpiesznie odsunął się od jej matki. A wyszła bez słowa i widocznie obrażona, gdy matka poskarżyła mu się z uśmiechem, że ma z nią kłopot, bo wszystkim lalkom powyrywała zęby, bawiąc się w dentystę.

Byłby zapomniał o tym spotkaniu, gdyby nie ta zabawa w dentystę.

Przypominał o niej nieraz z uśmiechem: i w Petersburgu, i w Baćkowie, i na wygnaniu w Warszawie. Potem drogi ich rozeszły się na długo, choć żyli "obok", bo należeli do jednego – klanu. Spotkał ją po raz drugi, gdy miała już lat siedemnaście.

Nie poznałby ani jej, ani matki. Matka była starszą panią ze smutnym uśmiechem czarnych oczu w siatce drobnych zmarszczek. Ona... O tym drugim spotkaniu pamiętał lepiej i dłużej. Nieraz później budziło w nim skomplikowaną refleksję: od mimowolnego uczucia zadowolenia do uczucia wstydu. I chociaż właściwie nic między nimi wtedy nie "zaszło", wspomnienie tego wieczoru sierpniowego miało się utrwalić w pamięci jak ostre zdjęcie fotograficzne.

Prześliczny front pałacyku barokowego. Front ten był już zresztą tylko dekoracją, bo za złudną fasadą kryła się bieda, czy może indolencja – "kresowa". Pokoje ze zbieraniną starych mebli i pokoje zupełnie puste z zabitymi na głucho oknami. Dziurawe podłogi i gołe ściany. W wielkiej sali z chórami, z których według legendy po raz ostatni za życia kompozytora rozbrzmiewał jękliwie minorowy polonez, pachniało suszącym się majerankiem. Na werandzie brakowało kilku desek i poręczy.

Ale park był prześliczny. Może dlatego prześliczny, że zupełnie dziki i zapuszczony. Otulone dżunglą podszycia i paproci olbrzymie klomby starych
sosen, jaworów i lip rosły na łagodnej pochyłości nad wilgotnym parowem rzeczki Naroczy. W głuchą noc sierpniową, gdy przez potężne łapy starej sosny przeświecało siedem srebrnych gwoździ Wielkiej Niedźwiedzicy, nawet ludzie najbardziej dalecy od romantycznych nastrojów chętnie dawali wiarę mętnym legendom, że z parkiem tym związana jest jakaś ponura tajemnica.

Nie pamiętał dobrze, w jaki sposób znaleźli się sami na werandzie. Czarna głąb parku tchnęła wilgotnym zapachem traw po przedwieczornym deszczu. Bliżej przeświecały kwiaty lewkonii. Bez słowa przycisnął jej ramię do piersi, a usta zanurzył w puszystą strzechę włosów. Potem prześlizgnąwszy się przez gorące ucho i gładki policzek zatrzymał się dłużej na rozchylonych, trochę chłodnych wargach. Ręką przez cienką tkaninę bluzki pieścił okrągłą, dobrze rozwiniętą pierś. Było coś rozbrajającego w tym, że nie czuł zapachu ani perfum, ani szminki, ani pudru. Nic – tylko jakby idącą z tego parku woń świeżych jabłek.

Nie zamienili ani słowa. Wkrótce potem z domu dobiegły głosy i wrócili do towarzystwa. Nic więcej się nie stało. Potem drogi ich znów się rozeszły.
Na bardzo długo. Dowiedział się po paru latach, że wychodzi za mąż i nawet posłał telegram. Potem powiedziano mu, już tu w Anglii, że mąż jej zginął w Katyniu, a ją z córeczką wywieziono do Rosji.

Wcześnie było jeszcze, ale nie mógł zasnąć. Ona wciąż spała cicho jak dziecko. Więc dalej rozmyślał o mechanice losów ludzkich i mechanice miłości. Nić myśli rwała się, a chciało mu się połączyć wszystko w jakiś związek logiczny. Wydawało mu się – zapewne pod wpływem porannego ataku neurastenii – że całe przyszłe szczęście zależy od "prawidłowego" rozwiązania tej zagadki.

Kiedy się zaczęło? Wtedy, kiedy miała cztery lata i bawiła się z lalką w dentystę? Czy w tamtą noc sierpniową w pięknym i ponurym parku nad wąwozem Naroczy? Czy może wprost – wczoraj? I co zdecydowało, że cykl rozpoczęty trzydzieści lat temu w "bieżeńskim" mieszkaniu w Witebsku zamknął się tej nocy w brudnym pokoiku w pobliżu Russell Square w Londynie?

Różowa plama stanika na zielonym tle battle-dressu wciąż mimo woli przyciągała wzrok. Była w tym widoku i odrobina komizmu, i coś bardzo smutnego – jakby jakiś symbol, którego znaczenie starał się na próżno rozwiązać.

W pokoju było coraz widniej. Obrócił się ostrożnie, aby jej nie zbudzić, i oparty na łokciu przyglądał się. Przeszła Rosję, Buzułuk, Teheran, śmierć córeczki, śmierć męża. I ani jednego siwego włosa w puszystej fryzurze, ani jednej skazy na kości słoniowej ramienia. Uśmiechnął się z pewnym rozczuleniem. (Uczucie dobrze znane mężczyznom w wiadomych okolicznościach).

Zagadka mechaniki miłosnej wciąż go dręczyła. Przypadek? Był już za stary, aby wierzyć w przypadek. Może wspomnienie lepszych czasów? Zwykła ciekawość seksualna? Czy może jedna więcej kolejka whisky w Monico na Piccadilly? Czy może ów tajemniczy zew krwi – ów trudno uchwytny, trudny do zdefiniowania, niemniej zawsze obecny – instynkt klanu?

Wybiegliśmy jednak zbyt daleko w przyszłość. Skręćmy więc kierownicę maszyny czasu o 180 stopni i wracajmy do Warszawy roku 1924.
Dwa lata pobytu Tadeusza w Warszawie po jednorocznym poście w Brześciu były bardzo bogate w przejścia zarówno osobiste, jak ogólnokrajowe.

Skończył, jak wiemy, studia prawnicze i pożegnał się z pierwszą młodością. Ze studiów tych miał na całe życie zapamiętać: cętki na twarzy profesora Koschembar-Łyskowskiego; co to jest negotiorum gestio (bo na ten temat egzaminował go profesor Lutostański) oraz – z dziejów doktryn ekonomicznych – że Malthus ze swoją teorią grożącej światu katastrofy przeludnienia był starym durniem.

Sprawy de publicis mniej go przejmowały, ale pod wpływem mieszczańskiej atmosfery warszawskiej zatrutej miazmami endecji zaczął chwiać się i w swych sympatiach politycznych skłaniać – o zgrozo! – ku endecji.

Te fatalne tendencje podtrzymał w nim dwumiesięczny pobyt w Kielecczyźnie, której ziemiaństwo, choć może ściśle mówiąc nieendeckie, nie lubiło Piłsudskiego. Dopiero pobyt w Wilnie i zetknięcie się ze światem ludzi rozumnych w rodzaju Czesława Jankowskiego, Kazimierza Okulicza, Stanisława Mackiewicza, Michała Obiezierskiego wyleczyło go ostatecznie ze skłonności endeckich.

Dopiero w Wilnie osiągnął pełną dojrzałość umysłową i zrozumiał, że endecja to nie program polityczny, a pewien uraz mózgowy.

Podkreślam jednak, że sprawy publiczne nigdy – ani wtenczas, ani potem – nie wzruszały głębiej Tadeusza. Dwuletni pobyt w Warszawie był pasmem zabaw, miłostek i przygód z krótkimi przerwami na studia przed egzaminami. Były pijaństwa, były dancingi. A gdy nadeszły dni ciepłe, zaczęło się plażowanie przy szkole pływackiej Kozłowskiego za mostem Kierbedzia. Moda plażowania zakwitła nagle latem 1923 roku i odtąd rozpoczął się jej zwycięski pochód po piaskach nadwiślańskich, nadniemeńskich i nadwilejskich. Znikły prawie zupełnie pełne męskie kostiumy kąpielowe: zjawiły się spodenki. Panie i panienki, których matki i babki plażowały po Ostendach w bufiastych bluzkach z rękawami i bufiastych majtkach przewiązanych w kostce, dziś opalały się na miedziany brąz lub na różowy bąbel, pieszcząc wzrok krągłością gołych ramion, łagodnym wzniesieniem gołych łydek i półkulami pośladków obciągniętych cienką tkaniną. A obok zgrabnych warszawianek opalał grzeszne cielsko Melchior Wańkowicz, wonczas naczelnik wydziału prasowego w ministerium spraw wewnętrznych.

Tadeusz leczył zęby u pana Przybylskiego na Wareckiej. Pan Przybylski był dla szczęk utytułowanej szlachty tym, czym dla jej klejnotów rodowych
jest pan Szymon Konarski. Pan Przybylski leczył szlachtę nieutytułowaną lub nieszlachtę tylko z łaski, zawsze podkreślając, że właśnie przed chwilą
siedział u niego w gabinecie na fotelu Sobański, Grocholski, Potocki, Czetwertyński.

Tadeusz zapamiętał pana Przybylskiego dzięki małej rozmowie na temat literacki. Był to okres wielkiego powodzenia "Na ustach grzechu" Magdaleny Samozwaniec. Tadeusz zapytał dentystę, czy czytał tę książkę.

Pan Przybylski skrzywił się:

– Czytałem... I uważam, że ta powieść nie bardzo się udała autorce. Gdzie ona widziała taką arystokrację?! I sytuacje zupełnie nieprawdo-
podobne.

Uwaga ciekawa w ustach człowieka, który wiercił w zębach autentycznym ordynatom Michorowskim.

Tadeusz utrzymywał stały i ścisły kontakt z Sewerynowem. Zaprzyjaźnił się tam z panem Zygmuntem Goldwasserem – kto wie: może krewnym
kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych pana Barry Goldwatera?

Pan Zygmunt był dość rzadkim przykładem Żyda pechowca. Żaden interes mu się nie udawał. Z pozycji właściciela dochodowej kamieniczki spadł do funkcji skromnego faktora. Poza tym był uczciwy, sumienny i bardzo do swych przyjaciół na Sewerynowie przywiązany. Raz tylko poskarżył się Tadeuszowi na Rudego, któremu pożyczył jakąś drobną sumę. Rudy nie tylko długo mu nie oddawał, ale na błagalne przypomnienia pana Goldwassera odpowiadał dwuwierszem:

Panie Zygmuncie,
Na tę sprawę pluńcie!

Od czasu do czasu Tadeusz bywał na seansach spirytystycznych z udziałem pana Guzika. Guzik był w latach 1919–1924 najpopularniejszą postacią
w stolicy. Salony, saloniki i po prostu domy wyrywały go sobie. Miał ściśle wypełnione godziny wieczorne na kilka tygodni z góry. Trudniej było o seans z Guzikiem, niż o wizytę u dentysty Przybylskiego. Tadeusz trafił na swój pierwszy seans z Guzikiem dość późno, gdy gwiazda słynnego medium zaczęła zachodzić i gdy coraz częściej przebąkiwano o jego zdemaskowaniu. Tadeusza, jako "niedowiarka", posadzono tuż obok Guzika.

Zgaszono światła i zamknięto łańcuch polegający, jak wiadomo, na tym, że ręce trzyma się na stole i że są one połączone przez zaczepienie małych palców o małe palce sąsiada. Mały palec prawej ręki Tadeusza ściskał mały palec lewej ręki Guzika. Od razu zastanowiło Tadeusza, że Guzik, który
przepisowo winien był zapaść w sen kataleptyczny, ciągle kręcił się w fotelu i że jego mały palec bez przerwy miętosił i ciągnął mały palec Tadeusza.
Ten starał się trzymać dłoń mocno na stole i nie ulegać ruchom palca Guzika. Ale w pewnej chwili Guzik szepnął: – Niech pan nie ściska tak mocno...

Tadeusz uległ przez grzeczność i czuł, jak jego ręka powoli ślizga się po stole w kierunku medium... Wkrótce zaczęły się "cuda". Przez atmosferę nagrzanego salonu raz i drugi przeszedł powiew. A potem Tadeusz ujrzał przed oczami coś, co wyobraźnia spirytystyczna nazwałaby zapewne twarzą jakiejś zjawy. Były to dwie kulki zielonkawo-fosforyzujące.

– Oho – powiedział półgłosem bez specjalnej ironii, ale i bez trwogi.

Został natychmiast ukarany, gdyż jedna z zielonkawych kulek puknęła go dość mocno w czoło. Siedział dalej cicho, czekając następnych wydarzeń.

Zielone kulki oraz jakieś niewyraźne mgławice tegoż koloru wędrowały sobie nad stołem w prawo i lewo. Raz po raz przechodził powiew.

A w pewnej chwili coś mokrego musnęło Tadeusza po twarzy. Wreszcie Guzik oznajmił, że jest zmęczony. Seans zakończył się.

Nieraz Tadeusz zastanawiał się, czym były owe kulki zielonkawe? Czy był naprawdę świadkiem materializacji ducha, czy też po prostu jakiegoś krętactwa? Intrygowały go dwie rzeczy. Jak każdy normalny człowiek odczuwa respekt, gdy chodzi o zjawiska "nadprzyrodzone". Boi się cmentarzy w nocy, nie lubi ciemnego pokoju i – luster.

A więc dlaczego nie odczuł żadnego lęku na widok zielonkawych kulek? Dlaczego puknięcie "ręki ducha" pobudziło go raczej do śmiechu? Druga wątpliwość była poważniejsza: dlaczego Guzik tak niemiłosiernie miętosił mu palce i wyraźnie pociągał dłoń jego ku sobie?

Po długich rozmyślaniach stworzył swą własną "teorię" i postanowił wypróbować ją w praktyce. Daleki był od zamiaru demaskowania Guzika: a niech sobie buja tych, co chcą być bujani!

Szukał innej okazji i znalazł ją niebawem. Szał spirytyzmu trwał i obok "fachowych" seansów z Guzikiem odbywały się seanse amatorskie. Na jednym z takich seansów u państwa Węgłowskich na Starym Mieście posadzono Tadeusza między dwiema paniami.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.