Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Pierwszy numer kwartalnika MAGNA POLONIA
Napisane przez Przemysław HolocherPierwszy numer kwartalnika MAGNA POLONIA jest już dostępny – pisze kol. Przemysław Holocher. – A co w nim? Otóż jak już zapewne niektórzy wiedzą, tematem wiodącym jest Dziedzictwo Kresów. Swoimi refleksjami na temat Kresów podzielili się z nami prof. Jan Żaryn, ks. Roman Kneblewski, red. Stanisław Michalkiewicz oraz pisarz Stanisław Srokowski. Z kolei o wyzwaniach stojących przed Polską pisze red. Grzegorz Braun. Dr Marta Cywińska poświęciła swój artykuł temu, jaki obraz Kresów wyłania się z międzywojennej polskiej prasy dla dzieci i młodzieży. Swoją wiedzą o żołnierzach wyklętych, którzy swoją walkę prowadzili na ziemiach, które dziś do Polski nie należą, i którzy wierzyli w to, że kiedyś Polska tam wróci, podzielili się z nami dr Krzysztof Kawęcki oraz Leszek Żebrowski. Z kolei wiedzę o tym, jak przedstawia się obecna sytuacja Polaków, którzy pozostali na dawnych Kresach Rzeczypospolitej, czerpiemy od przedstawicieli polskich społeczności tam żyjących. Tak więc o sytuacji polskiego szkolnictwa na Wileńszczyźnie pisze prezes Forum Rodziców Polskich na Litwie Renata Cytacka. O stanie polskości na Białorusi opowiada Andrzej Pisalnik, rzecznik Związku Polaków na Białorusi. Natomiast o tym, co dzieje się we Lwowie, pisze prosto ze Lwowa tamtejsza polska działaczka – Maria Pyż-Pakosz. Oto niektóre z naszych propozycji. Zresztą piszemy nie tylko o Kresach – pojawią się tu bowiem także artykuły poruszające tematykę społeczną, polityczną, gospodarczą… A wśród autorów – prawdziwe znakomitości… Będzie co poczytać. Zakupu można dokonać na stronie www.magnapolonia.org.
Listy z nr. 37/2016
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Mieszany Kresowiak
Napisane przez Aleksander ŁośKiedy po drugiej wojnie światowej Wrocław dostał się Polsce w zamian za Lwów, to to w 70 proc. zrujnowane miasto, należące przed wiekami do Królestwa Polskiego, ale przez ostatnie kilkaset lat do Austro-Węgier lub Niemiec, zostało zasiedlone w dużej części przez byłych mieszkańców Lwowa. Ale nie tylko, bo większość mieszkających w promieniu 100 kilometrów od tego miasta mówiła, że są „spode Lwowa”. Mimo swojej specyficzności, ci wschodni Polacy byli życzliwie traktowani przez „Centraniaków”, czyli tych, którzy przenieśli się na Ziemie Zachodnie z centralnej Polski. Ale kiedy ci ostatni chcieli zakpić z tych pierwszych to wołali do nich, „e ty, Polak z Kołowyi”, co stanowiło określenie pejoratywne, bo przybysze z tego kresowego miasteczka byli postrzegani jako najbardziej prymitywni z repatriantów.
Pisałem w ubiegłym tygodniu o kamerach do samochodów. Dzisiaj tylko małe uzupełnienie, że większość tych urządzeń ma być podłączana do gniazda zapalniczki, czym je skutecznie blokuje, uniemożliwiając na przykład jednoczesne ładowanie telefonu komórkowego czy tabletu.
Na dodatek, część samochodów ma prąd w tym gnieździe niezależnie od pozycji kluczyka, co oznacza, że kamerka pracuje nam cały czas na okrągło i może wydatnie „pomóc” w rozładowaniu akumulatora. Z drugiej strony, niektóre kamery mają pracować na okrągło, by na przykład rejestrować parkingowych wandali – kamery włączane są przez obecność ruchu w kadrze, a więc stały dopływ prądu byłby wskazany.
Jest więc o czym pomyśleć.
Rozwiązaniem najbardziej wygodnym jest podłączenie zasilania kamery na stałe do systemu elektrycznego samochodu. Możemy to zrobić na własną rękę, ale powinniśmy uważać, bo w niektórych modelach takie grzebanie przy elektryce może się zakończyć pomieszaniem w głowie samochodowej elektronice pokładowej.
Jednym z najprostszych sposób podłączenia na stałe jest podłączenie do puszki z bezpiecznikami. Wtykamy w bezpiecznik odpowiedniego obwodu – np. radia – specjalny adapter – do kupienia za grosze na amazonie – i stamtąd ciągniemy kabelek do reduktora napięcia – większość kamer jest zasilana prądem 5 V na wtyku USB, a więc musimy zredukować napięcie z 12 woltów do 5 i do tego służy zestaw, jaki również na amazonie możemy sobie kupić za ok. 10 dol. Oczywiście umieszczenie kamerki i droga poprowadzenia kabla zależą od typu samochodu. Są ludzie, którzy prowadzą od razu kable od dwóch kamer; jednej z przodu, drugiej z tyłu. Idea jest tutaj taka, aby o tych urządzeniach „zapomnieć”, a były one uruchamiane na zasadzie samochodowej czarnej skrzynki (bo wiele kamer posiada moduł GPS i rejestruje także prędkość oraz pozycję) w momencie włączenia kluczyka i wyłączane w momencie unieruchomienia silnika.
Możemy podpiąć nasz nowy obwód albo pod bezpiecznik obwodu, który cały czas jest pod prądem, jak na przykład zamki, albo jak wspomniane radio dostaje prąd po przekręceniu kluczyka w stacyjce.
Można to więc tak ładnie przeprowadzić, że kamera będzie nam działać cały czas, a przypomnimy sobie o niej, gdy stanie się potrzebna. Filmy nagrywane zaś będą na okrągło.
Na rynku jest coraz więcej bardzo dobrej jakości kamer i coraz więcej kierowców ich używa. Paradoksalnie, spotkałem się z opinią, że w rezultacie ich użycia mogą wzrosnąć... składki ubezpieczeniowe.
Powód? Obecnie w wielu wypadkach niepewnych ubezpieczalnie nie rozstrzygają o winie i ubezpieczenie ubezpieczyciela A płaci za szkody A, a B za szkody B. Efekt jest taki, że ludzie często nie zgłaszają do ubezpieczenia swych szkód, aby nie podnieśli im składek.
Tymczasem kamerki pozwalają na wskazanie winnego również np. w przypadku stłuczek na parkingach – możliwe jest odczytanie tablicy rejestracyjnej – i wówczas płaci ubezpieczenie winnego, a więc osoba poszkodowana nie ma żadnych oporów, aby zgłaszać szkodę – co za tym idzie, takich zgłoszeń może być więcej niż dzisiaj.
Tak czy owak, kamerki podłączone do GPS wyposażone w mikrofony zmieniają atmosferę na sali sądowej, bo sędziowie coraz częściej uznają nakręcony materiał – zwłaszcza gdy jest opatrzony wszystkimi sygnaturami – jak czas wzięty z GPS i lokalizacja – jako dowód.
Jest to jeszcze jeden powód, byśmy sobie taki wihajster jednak zamontowali na stałe w naszym aucie.
Do czego z ciężkim sercem namawia Wasz Sobiesław.
Historia polonijnego klubu wędkarskiego - PKZW
Polsko-Kanadyjski Związek Wędkarski powstał latem 1991 roku. Na pierwsze zebranie, które odbyło się w Credit Union, stawiło się 65 osób. Na spotkaniu tym ustalono podstawy działalności związku, jego strukturę organizacyjną, program działania na rok 1991 oraz kalendarium zawodów. Wybrano także władze związku. Pierwszym prezesem został Władysław Hrajnik. Do zarządu weszły ponadto następujące osoby: Stanisław Król, śp. Marek Nizioł, Robert Zalewski, George Opitz, Janusz Hormański, Bogdan Kwapis, Bogusław Gradek.
Pierwsze zawody PKZW odbyły się 8 września 1991 r. na Credit River w Port Credit. Uczestniczyło w nich 25 wędkarzy. Łowiono łososie. Pierwszym zwycięzcą zawodów PKZW został Grzegorz Ciszewski, który złowił łososia o wadze 17 lb 8 oz. Drugi był junior – Przemysław Gradek (brak danych o rybie), a trzeci Jacek Tyc, który złowił 2 karpie o wadze 18 funtów. Następne zawody zorganizowano 15 października w Cobourg. Stawiło się na nich 15 wędkarzy. Zwyciężył – jednym łososiem o wadze 26 lb. 14 oz – Lucjan Sanigórski. Trzecie zawody PKZW, na które przybyło 24 wędkarzy, przeprowadzono w miesiąc później, również w Cobourg. Rybą zawodów był pstrąg tęczowy. Jednego „tęczaka” złowił Marek Nizioł. Ryba ważyła 8 lb. Ireneusz Kujawski złowił pstrągi potokowe (brown trout) o łącznej wadze 18 lb 8 oz.
Dopiero pan Sawa na dwie części podzielił swój korpus.
Dowództwo jednej oddał wojewodzicowi wołyńskiemu, a drugiej poruczył panu Lelewelowi, zalecając im najmocniej, aby każdy inną drogą się cofał ku krakowskiemu województwu i nigdy nie łączyli się z sobą; a sam z dwoma Kozakami i ze mną, co nie chciałem jego odstąpić, został, żegnając się z swoimi, których pocieszył przyrzeczeniem, że jak tylko się wyleczy, ich znajdzie, gdzie by oni nie byli. Myśmy wszystkie konie zostawili przy komendzie, a jego na rękach w las piechotąśmy unieśli i pierwszą noc przepędziliśmy między krzewinami pod gołym niebem, ratując, jak można było, pana marszałka, który coraz był słabszy, że aż ustawicznie omdlewał. Nazajutrz z rana błąkając się po lesie natrafiliśmy na chałupę jednego z podleśniczych mszczonowskiej puszczy i tam oddawszy się Bogu, na oślep do chałupy weszli; bo trzeba koniecznie było w spokojnym miejscu złożyć pana Sawę, inaczej byłby nam skonał w rękach. A podleśniczy pokazał się poczciwym szlachcicem i ojczyźnie wiernym, a choć ubogi i obarczony dziećmi, ostatkiem z nami się podzielił. Poprzebierał mnie i Kozaków za gajowych, pościel swoją w zamkniętej komorze posłał i na niej marszałka złożył, gdzie podleśniczyna jego pilnowała; a sam w nocy wózkiem udał się do Mszczonowa, skąd Żyda cerulika przywiózł. Ten opatrzył rany pana Sawy, którego udo tak było spuchnięte, że wszystko trzeba było na nim pokrajać. Boleści tak się odnowiły za pierwszym opatrzeniem, że nie mógł wytrzymać i jęknął kilka razy, a potem zemdlał, żeśmy go ledwie ocucili. A przyszedłszy do siebie, powiedział nam:
– A co? Wszak przekonaliście się, żem nie charakternik.
Jakich błędów unikać, sprzedając dom (37/2016)
Napisane przez Maciek CzaplińskiSprzedaż domu to jest skomplikowany proces, w czasie którego można popełnić bardzo wiele błędów. Dziś chciałbym napisać tylko o niektórych. Jest to tylko ograniczona lista i błędów popełnianych przez sprzedających jest pewno znacznie więcej.
Jak wiemy wszyscy, rynek jest niezwykle gorący i praktycznie wszystko się sprzedaje bez większych trudności, ale ciągle warto stosować się do pewnych zasad.
• Próba wyeliminowania agentów real estate. Jest to jeden z największych błędów. Kupujący nie płacą „commission”, czyli chętnie zatrudniają agentów. Ponad 90 proc. kupujących podpisuje kontrakt na współpracę. Gdy agenci widzą domy sprzedawane prywatnie albo oferujące 1 dol. za serwis, omijają je z daleka. Domy listowane przez „Comfree” czy „Property Guys” sprzedają się tylko dlatego, że rynek jest gorący. Moim zdaniem, zatrudnienie agenta i oferowanie normalnego „commission” zapewnia szybką sprzedaż blisko ceny wywoławczej, a często znaczniej powyżej, ponieważ wszyscy agenci będą zainteresowani przyprowadzaniem kupujących i składaniem ofert. Im lepsza ekspozycja i współpraca z innymi agentami, tym wyższa cena i szybsza sprzedaż.
• „Prywatne transakcje” – często reagujemy na prywatne oferty na naszą nieruchomość od ludzi pukających do naszych drzwi i oferujących „cash deal” bez płacenia wynagrodzenia dla agentów. Łapiemy się na to, bo oszczędzamy na wynagrodzeniu, ale często oferowana cena jest w praktyce znacznie poniżej wartości rynkowej. Niedawno spotkałem przypadek, kiedy sąsiad sprzedał sąsiadowi dom „prywatnie” o 150.000 dol. taniej niż wartość rynkowa, ale za to zaoszczędził aż 20.000 dol. na „commission”. Czy to dobry deal? Nie myślę!
• Wprowadzanie domu na rynek, zanim jest gotowy do sprzedaży („in as is condition”). Często myśląc o sprzedaży, ustalamy sobie jakiś termin. W tym czasie często planujemy jakieś naprawy czy renowacje. Zdarza się, że z jakichś powodów nie są one zakończone. Mimo to wprowadzamy dom na rynek, pomimo że jeszcze prace są niezakończone. Nie ma nic gorszego jak sprzedawać dom niewykończony. Dom, w którym gołym okiem widać, że dach, piec czy kuchnia muszą być wymienione, powoduje, że kupujący natychmiast chce uzyskać obniżkę ceny, by zrekompensować wymagane remonty.
Oczywiście ta zasada nie dotyczy takich lokalizacji, w których domy są kupowane z myślą o renowacji czy zburzeniu i budowie nowego domu. Tu działa tylko i wyłącznie zasada spekulacji.
• Wprowadzanie do sprzedaży domów zagraconych i brudnych. Czysty i uporządkowany dom sprzedaje się znacznie lepiej niż dom brudny i zagracony. Inwestycja w wynajęcie magazynku na nadmiar mebli oraz dobrą farbę bardzo się opłaca.
• Dom przeinwestowany w stosunku do okolicy. Czasami remontując lub rozbudowując dom, nie myślimy o sprzedaży oraz zapominamy o wartości rynkowej sąsiednich domów. Złote klamki w okolicy Finch i Jane na pewno są złą inwestycją. Chyba że ktoś jest bardzo bogaty i mu nie zależy na pieniądzach.
• Wycena domu na podstawie „ile chcemy zarobić”, a nie na podstawie realnej ceny rynkowej. Możemy wystawić dom na sprzedaż nawet za najbardziej nierealną cenę. Natomiast cena, za jaką dom się sprzeda, jest dyktowana przez realia rynku i sytuację rynkową. Dzisiaj, ponieważ mamy rynek sprzedających, często nawet domy wystawione powyżej tego, co dyktuje rozsądek – sprzedają się. Z tym że nadmiernie zawyżona cena zniechęca kupujących nawet do próbowania oferty, co prowadzi do frustracji sprzedających. Często zaniżenie ceny powoduje kilka lub kilkanaście ofert!
• Personalne zaangażowanie w sprzedaż domu. Należy pamiętać, że dom w chwili wystawienia na rynek przestaje być „domem”. Jest to towar, który należy jak najlepiej pokazać i jak najlepiej sprzedać. Dlatego zatrudniamy agentów, którzy wiedzą, jak rozmawiać z kupującymi. Umiejętność zachowania dystansu i niewdawania się w dyskusje z kupującymi jest bardzo istotna.
• Ukrywanie problemów. Jeśli wiemy, że dom ma poważne problemy strukturalne albo techniczne, które zostaną wykryte zaraz, albo nawet kilka lat po przejęciu domu, nie należy takich spraw ukrywać. Wcześniej czy później to wyjdzie na światło dzienne, a wówczas koszty spraw sądowych urosną powyżej tego, co moglibyśmy załatwić poprzez odpowiednią formę ujawniającą problemy oraz być może małą obniżkę ceny.
• Niesprawdzanie, jakie dodatkowe koszty wiążą się ze sprzedażą. Często myśląc o sprzedaży nieruchomości, jedynym wydatkiem, na którym się koncentrują sprzedający, jest wynagrodzenie dla agentów. Natomiast czasami koszty za zerwanie umowy z bankiem mogą być tak wysokie, że naprawdę nie warto tego robić. Takie „ukryte” koszty powinny być sprawdzone i potwierdzone zawczasu.
• Domy, które nie mają wyglądu czy charakteru. Pierwsze wrażenie jest bardzo istotne. Często przygotowując dom do sprzedaży, koncentrujemy się na wnętrzu, zapominając, że jeśli dom z zewnątrz wygląda źle – to być może nawet klient nie będzie zainteresowany oglądaniem wnętrz. To prawda, że dziś wszystko uchodzi, bo jest wielu kupujących i limitowana podaż, ale nawet przy takim rynku domy, które robią dobre wrażenie z zewnątrz, sprzedają się często powyżej ceny rynkowej.
• Finansowe zachęty. Jak wspomniałem, na dzisiejszym rynku prawie wszystko sprzedaje się szybko i często blisko ceny wywoławczej. Ale są nieruchomości, które nie znajdują chętnych. W takich przypadkach zachęty finansowe mogą być bardzo pomocne. Wyższy procent dla „buyers broker”, oferta pokrycia kosztów prawnika, inspekcji domu czy „land transfer tax” to są typowe przykłady.
• Efekt pierwszych dni. Gdy dom wchodzi na rynek po raz pierwszy, zwykle wzbudza najwięcej zainteresowania. Często w tym momencie dostajemy ofertę, która być może jest trochę niższa, niżbyśmy chcieli, ale często jest ona na tyle atrakcyjna, że warto by nad nią popracować. Czasami ignorujemy to, co jest prawie perfekcyjne, by później tygodniami czekać na coś równie dobrego. Ale na obecnym rynku warto czasami wstrzymać oferty na kilka dni, by dostać kilka w tym samym dniu. To zwiększa nasze szanse na dobrą cenę.
Fotoreportaż z państwowego pogrzebu „Inki” i „Zagończyka”: Chcieli nas zakopać, nie wiedzieli, że jestesmy ziarnem!
Napisane przez Anna i Krzysztof Alwast28 sierpnia 2016 roku w Gdańsku odbył się państwowy pogrzeb Danuty Siedzikówny i Feliksa Selmanowicza, zamordowanych przez UB i zagrzebanych w bezimiennych dołach, których szczątki zostały odnalezione przez zespół dr. Szwagrzyka. Uroczystości pogrzebowe rozpoczęły się od Mszy św. w Bazylice konkatedralnej Wniebowzięcia NMP w Gdańsku, której przewodniczył abp Leszek Sławoj Głódź. W liturgii uczestniczyli m.in.: prezydent RP Andrzej Duda, premier Beata Szydło, szef MON Antoni Macierewicz, wiceprezes IPN profesor Krzysztof Szwagrzyk oraz przedstawiciele rodzin „Inki” i „Zagończyka”. Odczytano decyzje o pośmiertnych awansach Feliksa Selmanowicza na podpułkownika, Danuty Siedzikówny na pierwszy stopień oficerski – podporucznika.
Po zakończeniu Mszy św. kondukt pogrzebowy udał się na cmentarz Garnizonowy w Gdańsku. Trumny ze szczątkami „Inki” i „Zagończyka” były umieszczone na lawetach. W uroczystościach uczestniczyło tysiące patriotów, którzy całymi rodzinami przybyli, by towarzyszyć niezłomnym żołnierzom podziemia antykomunistycznego w tej ostatniej drodze pełnej chwały.
W uroczystościach wzięli udział z Kanady państwo Anna i Krzysztof Alwast, a Stowarzyszenie Józefa Piłsudskiego „Orzeł Strzelecki” w Kanadzie, reprezentowane było przez panią Elżbietę Wilk z Sopotu. Ich zdjęcia prezentujemy w fotoreportażu.
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=4172#sigProIdb2b27e10b0
http://www.goniec24.com/wiadomosci-kanadyjskie-mobile/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=4172#sigProId2f537e9eae
Wiele się pisało o wprowadzeniu wymogu dla obywateli strefy bezwizowej i obowiązku posiadania zezwolenia na wlot do Kanady. Najpierw rząd kanadyjski ogłosił, iż elektroniczne zezwolenie na wlot do Kanady będzie obowiązywać od zeszłej wiosny, obecnie data wymogu posiadania elektronicznego dokumentu przesunęła się na 29 września i wygląda na to, że jest to już data finalna. A zatem osoby, które chcą podróżować do Kanady, powinny pomyśleć już o uzyskaniu elektronicznego zezwolenia na wlot eTA. Niektórzy dokument elektroniczny dostają w kilka minut (przyznawany komputerowo), inni muszą trochę poczekać, mogą być wymagane dodatkowe dokumenty i wyjaśnienia. Osoby, które już wcześniej ubiegały się o wizę czy pobyt stały, kierowane są najczęściej do weryfikacji informacji i dlatego proces może potrwać nieco dłużej.
Pytają Państwo także o tak zwane zaproszenia i czy takowe są obowiązkowe? Otóż nie ma wymogu, by zapraszana osoba posiadała zaproszenie lub list gwarancyjny. Można taki posiadać, ułatwia to w niektórych przypadkach przekroczenie granicy. Ja radziłabym skupić się bardziej na przygotowaniu turysty-osoby, której się Państwo spodziewają, by osoba zaproszona posiadała odpowiednie dokumenty. Należy także uprzedzić waszego gościa, że na granicy może być rozmowa weryfikująca niektóre informacje oraz cel podróży.
Osoba zapraszająca powinna oczekiwać na turystę na lotnisku, można wówczas wziąć ze sobą dokumenty potwierdzające tożsamość, zatrudnienie ewentualnie inne środki utrzymania, stan majątkowy. Osoba zapraszająca powinna także podać numer telefonu i oczekiwać na ewentualny kontakt z urzędnikiem, który może weryfikować niektóre informacje i pytać o powód odwiedzin.
Gdzie można znaleźć informacje na temat elektronicznego zezwolenia na wlot? Oto jest to strona rządu Kanady:
http://www.cic.gc.ca/english/visit/index.asp
Osoby przekraczające granicę Kanady drogą lądową nie muszą posiadać eTA. A zatem jeśli ktoś ma wizę amerykańską, może na przykład wlecieć do USA i potem dostać się do Kanady. Należy pamiętać, że turysta musi okazać się wówczas ważnym paszportem biometrycznym.
Opłata za eTA wynosi tylko 7 dolarów, a wnioskodawca uiszcza ją kartą kredytową.
Izabela Embalo
licencjonowany
doradca imigracyjny
licencja # R506496
OSOBY ZAINTERESOWANE IMIGRACJą PROSIMY O KONTAKT 416-5152022, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
www.emigracjakanada.net
Szlakami bobra: Odkryć jezioro Erie na nowo - o krwiożerczej bolimuszce i Point Pelee
Napisane przez Joanna Wasilewska, Andrzej JasińskiCzy mogą sobie Państwo wyobrazić 15 kilometrów pięknej, piaszczystej plaży nad ciepłym jeziorem w południowym Ontario w upalny dzień, i to plaży całkowicie bezludnej, dosłownie, bez ani jednego człowieka? Wydaje się to nieprawdopodobne, a jednak! Taki obrazek powitał nas w Parku Narodowym Point Pelee nad jeziorem Erie w sierpniowy weekend. Cieplutka woda, słońce, stoły piknikowe, a tu nikogo.
Poznanie przyczyn tego cudu zajęło nam trzy minuty. Tyle czasu wystarczyło nam na pstryknięcie zdjęcia i tyle czasu starczyło muchom kłujkom na zlokalizowanie nas. To wredne stworzenie wyglądające jak zwykła mucha domowa żywi się krwią ssaków i po polsku nazywa się bolimuszka kleparka (polscy entomolodzy to poeci, polskie nazwy owadów to cudeńka same w sobie, świadectwo bogactwa naszego języka, podobno najbardziej złożonego po sanskrycie). Bolimuszka wrednie podszywająca się wyglądem pod zwykłą muchę różni się od niej, poza posiadaniem kłujki, śmieszną rzeczą – zwykle siada na ścianie głową do góry. No i krwiożercze są tylko panie muchy, panowie wolą spijać kwiatowy nektar. O ich obecności w parku jak o wstydliwej chorobie cisza w reklamowych broszurach, odstraszyłyby turystów. Dlaczego tu są, w jakich porach roku, nie wiadomo. Jedynie przy głównej bramie ostrzegawcza mała tabliczka. Wiele lat temu informowano wjeżdżających, że park nie zwraca za pieniędzy za bilety, jeśli ktoś zrezygnuje z pobytu z ich powodu, teraz nawet tego nie ma. Dopiero przeglądając zdjęcia w domu, zorientowaliśmy się, że pustki na plaży mogły mieć i drugą przyczynę. Przy wejściu wisiała tabliczka, że w wodzie znajduje się groźna bakteria i kąpiel, a nawet brodzenie w niej, może być przyczyną choroby. Nigdzie indziej takich ostrzeżeń nie było, ale może z powodu much nie były potrzebne.