farolwebad1

A+ A A-

Opowieści z aresztu deportacyjnego: Mieszany Kresowiak

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

        Kiedy po drugiej wojnie światowej Wrocław dostał się Polsce w zamian za Lwów, to to w 70 proc. zrujnowane miasto, należące przed wiekami do Królestwa Polskiego, ale przez ostatnie kilkaset lat do Austro-Węgier lub Niemiec, zostało zasiedlone w dużej części przez byłych mieszkańców Lwowa. Ale nie tylko, bo większość mieszkających w promieniu 100 kilometrów od tego miasta mówiła, że są „spode Lwowa”. Mimo swojej specyficzności, ci wschodni Polacy byli życzliwie traktowani przez „Centraniaków”, czyli tych, którzy przenieśli się na Ziemie Zachodnie z centralnej Polski. Ale kiedy ci ostatni chcieli zakpić z tych pierwszych to wołali do nich, „e ty, Polak z Kołowyi”, co stanowiło określenie pejoratywne, bo przybysze z tego kresowego miasteczka byli postrzegani jako najbardziej prymitywni z repatriantów.

        Jurij, zapytany skąd pochodzi, odpowiedział najpierw, że ze Stanisławowskiego, ale później jakby z zażenowaniem skonkretyzował, że z Kołomyi. Mimo że był to już dwudziesty pierwszy wiek, mimo że on sam, przystojny, około 35-letni mężczyzna swoją kulturą bycia przeczył temu stereotypowi prostaka z Kresów, to jednak chyba miał świadomość, że przyznanie się do pochodzenia z Kołomyi może go jakoś kompromitować.

        Jurij urodził się w rodzinie mieszanej polsko-ukraińskiej, ale jego dziadkami po stronie matki byli Polacy, którzy pozostali w rodzinnym miasteczku i nie wyjechali wraz z innymi Polakami w nieznane, mimo świadomości, że pod Sowietami lekko im nie będzie. Ale nie tylko sowietyzacja była dokuczliwa. Narastał nacjonalizm ukraiński i bezpieczniej było nie manifestować się ze swoją polskością.

        Ale kiedy urodził się im pierwszy wnuk, to babka wymogła na córce i zięciu Ukraińcu, aby ochrzcić małego. W dokumentach cywilnych miał wpisane imię Jurij, ale w kościele zapisano, że ma na imię Jerzy. Chrzest odbył się w Kościele unickim, do którego dziadkowie należeli. Kościół ten, wyodrębniony z prawosławia i podporządkowany papieżowi, był prześladowany przez większość Ukraińców, Polaków i Rosjan. Ale pozostało jeszcze, nawet w czasach komunistycznych, nieliczne grono cichych członków tego Kościoła w Kołomyi.

        Jurij-Jerzy dorastał w środowisku ukraińsko-polskim, bo środowisko polskie było dość liczne w tym zapyziałym miasteczku. Wyrastał wśród kamieniczek reprezentujących polski Renesans, choć zaniedbanych, a wręcz czasami rozpadających się. Pewien impuls nastąpił dopiero po latach, kiedy Ukraina wybiła się na niezależność od swojej młodszej, ale za to mocarstwowej siostry – Rosji. Otóż ówczesny, pierwszy prezydent Kuczma, sam pochodzący z Dniepropietrowska i niemówiący po ukraińsku, a tylko po rosyjsku, pragnął odwiedzić krańce swoich włości i padło na Kołomyję. Władze wojewódzkie i rejonowe, jak za dawnych dobrych komunistycznych czasów, stawały na głowie, aby to siermiężne, około 40-tysięczne miasteczko nabrało blasku. Wyrychtowano ulice i kamieniczki stojące na trasie przejazdu prezydenta i ta część wyraźnie odstaje na korzyść w stosunku do części, której łaskawe oko władcy nie miało dojrzeć.

        Jurij skończył szkołę średnią stolarską. Specjalizował się w wąskim zakresie. Przygotował się do obróbki drzew liściastych, tj. wyrabiania z nich mebli. Ale rzeczywistość była smutna. Na takie wyroby nie było większego zbytu w czasach, kiedy każdy patrzył, co do garnka włożyć. Jurij znalazł zatrudnienie w pobliskim sowchozie. Nie, nie upadł jeszcze tak nisko, aby w gumiakach w polu robić. Otóż dyrektor sowchozu wpadł na pomysł, aby uruchomić produkcję pędzli. Było to na wpół oficjalne, na wpół prywatne przedsięwzięcie. Bo cóż to miało wspólnego z produkcją rolną? Ale jakoś to wytłumaczono władzom rejonowym, kto miał wziąć, wziął łapówkę i produkcja ruszyła. Był zbyt i dużo lepsze zarobki niż z dniówek obrachunkowych w sowchozie.

        Jurij nawet awansował na brygadzistę. Ożenił się, miał dwoje dzieci. Ale była to wegetacja. Wprawdzie jego niektórzy koledzy wyjechali za pracą do Polski i dorabiali się tam, ale Jurij postanowił dokonać większego skoku. Padło na Kanadę. Wraz z bratem wystarał się o zaproszenie od dalekich krewnych i po kilku miesiącach od podjęcia decyzji lądowali obaj w Toronto. Krewni na początek zapewnili dach nad głową i pomogli znaleźć pracę. Kiedy kończyła się ważność wizy, brat Jurija wrócił na Ukrainę.

        Jurij pozostał. Decyzja ta wynikała również z tego, że małżeństwo Jurija faktycznie już nie istniało. Fakt wyjazdu też był podyktowany tym, że chciał się uwolnić od ciągle niezadowolonej i zrzędzącej żony. Bo ubzdurała sobie, że nie wiedzie im się jak innym, bo mąż jest niezguła. Dla niej wzorem byli nieliczni dorobkiewicze, głównie kombinatorzy i pół, albo całkowici przestępcy. Nie dostrzegała, że znacznie liczniejsze jest wokół niej grono tych, którym wiedzie się znacznie gorzej niż jej. Mąż i ona mieli pracę, mieli urządzone mieszkanie, dzieci były zadbane, a teściowie pomagali w zaopatrzeniu w produkty żywnościowe. Kiedy Jurij powiedział żonie o planie wyjazdu do Kanady, ona widziała w tym tylko szansę na dorobienie się i możliwość podążenia za mężem.

        Jurij pracował ciężko w Kanadzie przez sześć lat. Głównie uzyskiwał zatrudnienie przy pracach rozbiórkowo-remontowych, malarskich, trochę stolarskich. Chwytał się, czego się dało. I głównie pomocni w tym byli Polacy, albo tak jak on pracujący nielegalnie, albo legalni imigranci. Przydała mu się znajomość języka polskiego, który wyszlifował, obcując częściej z Polakami niż z Ukraińcami. Sam uważał się za Ukraińca polskiego pochodzenia.

        Po dwóch latach nielegalnego pobytu w Kanadzie Jurij postanowił wszcząć kroki zmierzające do zalegalizowania tutaj swojego pobytu. Udał się do poleconej mu przez znajomego agentki imigracyjnej ukraińskiego pochodzenia. Obiecała mu załatwić wszystko, wypełnił i podpisał jakieś dokumenty, zapłacił trzy tysiące dolarów i miał czekać. Co jakiś czas dzwonił do „pani adwokat”, która ciągle powtarzała, że w urzędach imigracyjnych są straszne zaległości i dlatego jego sprawa się przedłuża, ale wszystko jest na dobrej drodze. Po dwóch latach od pierwszej wizyty Jurij udał się do tej agentki i usłyszał to samo. A kiedy zadzwonił po kilku miesiącach, to okazało się, że telefon został zlikwidowany i biura pani agentki też już nie było. Jurij nie był niepokojony przez nikogo i spokojnie pracował.

        To, co mu najbardziej doskwierało, to samotność. Żonie co jakiś czas posyłał pieniądze na utrzymanie dzieci, do których co jakiś czas pisał listy i otrzymywał odpowiedzi. Listów żony, pełnych żądań i wymówek, już w końcu nawet nie czytał i na nie nie odpowiadał. Poza dwoma przypadkowymi krótkimi epizodami z kobietami, żył samotnie. Miał własny pokój w suterenie, za który płacił niedrogo. To, że nie dzielił pokoju z innymi, podobnymi mu samotnymi mężczyznami, czy to polskiego, czy ukraińskiego pochodzenia, uchroniło go od wpadnięcia w alkoholizm. Wielu jego kolegów z pracy harowało jak on od poniedziałku do piątku, a od piątku po południu do niedzieli tkwili w zamroczeniu alkoholowym. Niektórzy zupełnie się staczali, tracąc pracę. Jurij był ceniony jako pracownik przez swoich pracodawców, którymi głównie byli polscy imigranci.

        Wydawało się, że jeśli Jurij nie przeszkadza nikomu, to i jemu pozwolą spokojnie żyć. Ale któregoś wieczora wracał z kolegą z pracy samochodem z występu polskiego zespołu. Kolega, prowadząc samochód, będąc zupełnie trzeźwy, przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle, tzn. jemu wydawało się, że były jeszcze zapalone żółte światła, ale innego zdania był policjant. Gdyby kolega spokojnie zareagował i pogodził się z koniecznością przyjęcia mandatu, to na pewno Jurij jako pasażer w ogóle nie wzbudziłby zainteresowania policjanta. Bo kolega pochodzący z Polski miał już obywatelstwo kanadyjskie. Ale ten nowy obywatel Kanady zaczął się kłócić z policjantem, dowodząc swojej racji. Ten w odwecie poprosił o dokumenty pasażera. Jurij oświadczył, że nie ma przy sobie dokumentów, ale zapytany, podał swoje prawdziwe dane. Policjant poszedł do swojego samochodu. Po chwili wrócił, jeszcze raz zapytał o dokładne brzmienie nazwiska Jurija i po chwili poprosił go do swojego radiowozu. Tam krótko wypytał go o status w Kanadzie, czas pobytu tutaj, gdzie mieszka, co robi. Potem powiedział mu, że go zatrzymuje w związku z nielegalnym pobytem w Kanadzie. Jurij został odwieziony do aresztu  imigracyjnego. Kolega dostał solidny mandat.

        Jurij z aresztu zaczął wydzwaniać do kolegów, w tym do tego, który wpakował go w takie tarapaty. Obiecali pomóc. I faktycznie, już na drugi dzień został poproszony do oficera imigracyjnego, który zaproponował mu zwolnienie za kaucją w kwocie trzech tysięcy dolarów. Po kilku godzinach kolega wpłacił te pieniądze i Jurij był wolny, ale pod warunkiem, że nie będzie pracował i że będzie się systematycznie zgłaszał do urzędu imigracyjnego. Nie dawano mu szans na pobyt stały. Wiedział, że nadszedł jego czas. Nadto był już zmęczony życiem, które sprowadzało się do harówki. Planował jeszcze popracować (mimo zakazu) przez dwa miesiące, zlikwidować wszystkie sprawy i wracać do swojej rodzinnej  Kołomyi.  

Aleksander Łoś

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.