Przeczytałem (już po wydrukowaniu), co napisałem w zeszłym tygodniu, i przyznam, że zrobiło mi się nieco głupio, bo to jednak chyba nieładnie nazywać ludzi "dwunożnymi bestiami". Z drugiej strony... ciągle jestem zły, gdy myślę o niedźwiedziach, które musiały zginąć przez ludzką głupotę i zwykłe lenistwo. Po rozmowach z miejscowymi okazało się, że nie dwa, lecz cztery niedźwiedzie padły ofiarą strzelaniny. Złapane w potrzask pomiędzy rzeką, jeziorem i osadą, wygłodzone brakiem pożywienia w lesie, musiały czuć kuszącą woń rozkładających się śmieci. W pewnym momencie głód i pokusa nasycenia się były już silniejsze od strachu przed człowiekiem. Musiały zginąć.
Wracając jednak do wspomnianego epitetu, jakim obdarzyłem moich gospodarzy... Oczywiście każda generalizacja jest krzywdząca. Spotkałem w rezerwacie mnóstwo wspaniałych, gościnnych, ambitnych i pracowitych ludzi, którzy pomimo krańcowej biedy potrafią cieszyć się życiem i czerpać radość z rzeczy tak małych jak błysk, jaki wschodzące słońce nadaje kroplom porannej rosy na trawniku przed domem (by się z takich rzeczy cieszyć, nie trzeba być Indianinem!). Niestety, spotkałem też sporo ludzi zagubionych, którzy sami tego nie widząc, powoli staczają się po spirali różnych nałogów i zamieniają się w bestie.
Stara (i dobrze znana) legenda Czirokezów (Cherokee) przedstawia taką sytuację: Mishomis (Grandfather) usiadł przy ognisku z dwoma wnukami, pouczając ich o różnicy pomiędzy dobrem i złem. "W każdym z nas jest zły i dobry wilk. Dobry wilk to miłość, współczucie, odwaga, hojność, dyscyplina, radość i wszystkie pozytywne, zalety charakteru, do których człowiek jest zdolny. Zły wilk to gniew, nienawiść, lenistwo, zazdrość, chciwość, nieporządność i wszystkie wady charakteru, do których człowiek jest zdolny. W każdym z nas bez wyjątku wre zażarta walka obu wilków." "A który wilk zwycięży?" – zapytał jeden z wnuków wyraźnie podekscytowany opowieścią. "Ten, którego karmisz" – odpowiedział Mishomis – "ten, którego karmisz."
W rezerwacie jak we szkle powiększającym widzi się ludzi, którzy karmią nie tego wilka, co trzeba. Stąd też spotkałem tam dzieci, które wymyśliły sobie całkiem zaawansowany system ucieczek z domu działający na takiej zasadzie (mniej więcej): jak moja mama pije i sprowadza do domu "złych ludzi", to ja idę do ciebie, jak twoja to robi, to ty idziesz do mnie, jak piją razem, to idziemy do twojej babci, jak babcia jest na Oxy (na prochach), to idziemy do mojego wujka, i tak dalej. Spotkałem dzieci, które miały siedem konsol do gier (X-box, Wii, PSP3) – oczywiście nie na raz, ale po kolei: co im rodzice kupili zabawkę, to zaraz po tygodniu – dwóch sprzedawali w lombardzie. Do moich drzwi co i rusz pukali ludzie chcący sprzedać a to jakieś podkoszulki, a to płyty DVD, a to telewizor...
Najgorsze jest to, że wydaje się, iż zamiast prewencji, zamiast sensownych alternatyw [rząd?] skupia się na leczeniu ludzi, którzy już ulegli nałogowi. Leczeniu bardzo mało skutecznym, skoro ci, którym uda się dostać do programu odwykowego i jakoś go ukończyć, wracają do tych samych toksycznych środowisk, z których zostali wyrwani. To tak jakby zamiast uczyć ludzi pływać, ktoś budował molo, z którego będzie mógł wyławiać z jeziora niedoszłych topielców, zresztą tylko po to, by wysuszyć na nich ubranie i następnie wepchnąć ich z powrotem do wody, by "ratowali" innych. Przerażenie człowieka ogarnia, jak zda sobie sprawę, ile pieniędzy, które są teoretycznie przeznaczane "na pomoc Indianom", po drodze od podatnika do rezerwatu jest pożartych przez biurokratyczne struktury rządowe, i nie mniej biurokratyczne a dodatkowo pewnie jeszcze skorumpowane struktury władzy plemiennej.
Wydawać by się komuś mogło, że nie mam co narzekać, bo pracując na północy, zarabiam jakieś krocie i mam – przynajmniej pod względem finansowym – wspaniałe warunki pracy. Słyszałem plotki mówiące o stu – stu dwudziestu tysiącach dolarów rocznie. Owszem, to się zdarza, ale nie gdzie ja pracuję, nie w północnym Ontario. Gdyby chodziło tylko o pieniądze, w okamgnieniu zamieniłbym się z nauczycielem z Mississaugi czy Toronto, czy nawet Thunder Bay. Czemu to tak? Ano, nauczyciele w Ontario podzieleni są według kategorii A0, A1, A2, A3, A4, A0 będąc kategorią najniższą i prawie już niespotykaną, A4 zaś najwyższą. Moje wykształcenie (studia, studia podyplomowe, kursy doskonalenia zawodowego) plasują mnie w kategorii A3, co zresztą nie jest żadnego rodzaju osiągnięciem, bo większość nowych absolwentów Studiów Nauczycielskich ląduje w tej właśnie kategorii.
Najniższe stawki dla nauczyciela kategorii A3 (w zależności od regionu Ontario) wahają się pomiędzy 49 a 56 tysięcy. Wystarczy wpisać w Google "Where to Work in Ontario", by bez trudu znaleźć dokument OSSTF (Ontario Secondary School Teachers' Federation), a w nim dane o tym, ile które kuratorium (schoolboard) płaci. Ja pracuję w północnym Ontario, więc nie przysługują mi miłe dodatki w postaci "northern allowance" etc., a moja pensja jest niższa od pensji nauczyciela w Peel o około 6 tysięcy. Przy tym nie mam ubezpieczenia zdrowotnego, które jest normą w większych kuratoriach oświaty. Nie mam planu emerytalnego, nie mam też dni chorobowych... Ba! Zachorowanie w rezerwacie wiąże się z ryzykiem niedostania wypłaty za dni nieobecności w pracy. A często pomimo choroby i tak trzeba przyjść do szkoły, bo nie ma nikogo, kto mógłby przyjść na zastępstwo.
Rząd stara się te dysproporcje wysokości płacy jakoś wyrównywać i przysyła do rezerwatów tzw. "salary enhancement", tyle że pieniądze dla nauczycieli mojej szkoły (w tym i dla mnie) gdzieś tam zaginęły w ogólnym biurokratycznym nieładzie, jaki panuje w urzędzie plemienia. Jest szansa, że po następnej kontroli finansowej (za rok czy dwa) rząd te pieniądze "odzyska", z tym że mnie już w rezerwacie nie będzie, więc nie będzie mi dane ich otrzymać. Trudno o dobre nastawienie do pracodawcy i w ogóle do swojej pracy, gdy się wie, że przez czyjeś lenistwo, tumiwisizm, czy też totalny brak kompetencji – nasze zarobki będą niższe o około 5 tysięcy niż mogłyby być.
A to w sytuacji, gdy wyjazd do pracy na północ wiąże się z dodatkowymi kosztami, takimi jak podróż, czy też transport lub zakup materiałów i pomocy szkolnych (w tym roku płacąc z własnej kieszeni, kupiłem ponad 30 książek, jakie były mi pomocne w szkole, bo materiały, które tam zastałem, były stare i niekompletne). Podobnie rzecz się miała z garnkami, zastawą stołową, patelniami i prawie kompletnym wyposażeniem kuchni, łazienki etc. Gdy w tym roku przyjechałem na miejsce, to zastałem w kuchni kilkanaście talerzy, ale nic poza tym – nie było żadnych misek, garnka, noży, żadnych środków czystości, w domu nie było firan, zasłon, prześcieradeł, poduszek... Dobrze, że w tym roku było przynajmniej łóżko. Albo się człowiek zdecyduje na zakrycie okien starą gazetą i ekstremalnym minimalizmem w kuchni, gotując wszystko przy pomocy czajnika i jednego widelca, albo to wszystkie rzeczy trzeba skądś przewieźć, przesłać, czy też po prostu kupić na miejscu. Gdy się ma mieszkanie i rodzinę w Toronto, a mieszka i pracuje na północy, siłą rzeczy trzeba utrzymywać dwa domostwa, a to kosztuje. Sporo.
Gwoli sprawiedliwości: owszem, można w Kanadzie zarobić jako nauczyciel 10 czy też nawet 12 tysięcy miesięcznie. Niektórzy z moich znajomych tyle zarabiają. Ale... pracują albo w Nunavucie, albo w NWT. Wydawałoby się: wspaniale! Czemu by nie pojechać na 2 – 3 lata i zarobić na townhouse? Każdy medal ma dwie strony i trzeba pamiętać o kosztach utrzymania na dalekiej północy. Znajomy dyrektor pracujący w NWT za wynajęcie pokoju płacił miesięcznie 1100 dol.
A ceny żywności? Nie z tej ziemi! (Zdjęcia pochodzą ze strony "Feeding my Family" założonej w geście protestu wobec cen żywności w Nunavucie).
http://www.goniec24.com/u-indian/item/688-india%c5%84ski-horror-6a#sigProId496cdb8401
Aleksander Borucki
Północne Ontario