Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (7)
Po przyjeździe do rezerwatu rzuciłem się do sklepu – nie tyle z głodu (bo przez święta w Mississaudze nie próżnowałem), ale by sprawdzić, czy dobrze pamiętałem rezerwatowe ceny. Przyznam, że ostatnio nie spoglądałem na nie szczególnie uważnie, wychodząc z założenia, że tu żyję, tu zarabiam i tu niestety muszę wydawać, a że ceny są kosmiczne, to dla zdrowia psychicznego lepiej się im nie przyglądać. W końcu po to wynaleziono plastik, by wytrzymał więcej niż papier... Wszystko się z grubsza zgadzało, poza ceną ziemniaków, które teraz normalnie niby są po 32 dol. za 10 lbs, ale że "są na special", to kosztują "zaledwie" 16 dol. W końcu zima i kartofle trzeba przywozić z daleka, czyż nie? Przy takich cenach czasem zastanawiam się, czy ja aby na pewno żyję w Ontario.
Mój współlokator się na sklep obraził, co bawi mnie setnie, bo nie dość, że przypomina mi scenę z "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", to jeszcze pocieszne są jego zabiegi w zmianie diety na taką, której potrzeby zaspokoić mogłyby zakupy w "sklepie spółdzielczym" (Community Store). Wytłumaczenie, dlaczego mój współlokator postanowił zrezygnować z zakupów w JEDYNYM* sklepie w wiosce, to część dłuższej historii...
Wszystko zaczęło się od borowiaka kanadyjskiego, który bynajmniej grzybem nie jest. A tak właściwie to wszystko zaczęło się jeszcze wcześniej. Tak, wszystko zaczęło się od tego, że jednym z "przedmiotów", których przyszło mi uczyć, jest coś co w szkolnej nowomowie nazwane jest Programem Kulturalnym, a co ja sam nazywam: "jak być Indianinem".
Teoretycznie wszystko jest wspaniale: raz w miesiącu dzieci mają spędzić jeden dzień szkolny na obcowaniu z instruktorami – starszymi członkami plemienia, i przyswajaniu sobie tradycyjnej wiedzy, co przekłada się na dość szeroki wachlarz zajęć: zbieranie leczniczych roślin i przygotowywanie z nich lekarstw, polowanie i zastawianie wnyków, patroszenie zdobyczy, gotowanie tradycyjnych potraw, łowienie ryb, szycie rękawic, sporządzanie dream catcherów i tak dalej.
W praktyce jednak owych instruktorów nie zawsze da się znaleźć i bywa, że po przyjściu do szkoły mogę usłyszeć, że ich nie ma i że w związku z tym pozostaje nie komu innemu, jak właśnie mnie uczyć dzieci, jak... "być Indianinem". Tak się zresztą zdarzyło w zeszłym roku: przyszedłem do szkoły i usłyszałem, że skoro instruktorów nie ma, to sam mam wziąć uczniów na wyprawę do lasu, by polować na pinneh i babashke. "A co to jest bine i... to drugie?" – zapytałem. "Jak to co? Partridge" – usłyszałem w odpowiedzi.
Następne 10 minut gorączkowo szperałem po Internecie, starając się odnaleźć jakieś pożyteczne informacje na temat tego, jak ów partridge wygląda, gdzie można go znaleźć i jak na niego polować. Większość wyglądała podobnie: weź ze sobą psa i strzelbę... Taaak. Bardzo użyteczne w mojej sytuacji. Tym bardziej, że partridge tu nie występuje! Tak naprawdę mieliśmy polować na dwa rodzaje głuszców (grouse): borowiaka kanadyjskiego (Spruce Grouse) i cieciornika (Ruffed Grouse); oba ptaszki ładnie opisane w Wikipedii po polsku i po angielsku.
Nie wspomnę już, że wcześniej na oczy żadnego głuszca nie widziałem, a i w lesie orientuję się nieszczególnie, ot, typowy ze mnie mieszczuch. Gdy jednak wchodzi w rachubę bezpieczeństwo 23 podopiecznych, człowiek szybko się uczy.
Jako że polowanie bez broni odbywać się raczej nie może, uczniowie byli uzbrojeni w proce, przy czym miały być to proce domowej roboty, które przygotowaliśmy miesiąc wcześniej, ale większość uczniów je pogubiła lub popsuła i przyniosła kupione w sklepie proce marki "Made in China". Nieco obawiałem się sytuacji, w której mam opiekować się gromadą dzieciaków (mowa o 3 klasie szkoły podstawowej, więc o dzieciach w wieku 7-9 lat) szyjących z proc naokoło do czego popadnie. Na samym wstępie postanowiłem zrobić pogadankę, czego z procą robić nie należy, co skończyło się na tym, że jeden z uczniów, pewnie pragnąc być pomocny, zademonstrował to na moim przykładzie, a mianowicie strzelił mi z procy prosto w twarz. Na szczęście nie miał w niej pocisku i strzelił "na sucho", niemniej jednak gdyby nie okulary przeciwsłoneczne, odtąd na każde Halloween występowałbym już jako jednooki pirat...
Oczywiście o żadnym classroom management nie ma mowy, w końcu nie jesteśmy w classroom. Niektóre z dzieci nie zachowywały nawet pozorów posłuszeństwa, teraz to ja byłem na ich terenie, teraz to ja byłem na ich łasce – niezbyt wygodna rola dla nauczyciela. Wiedziałem, że nic nie poradzę na to, że klasa mi się rozłazi, tak dosłownie, jak i w przenośni. Nie mogąc nic zrobić, postanowiłem po prostu cieszyć się pogodnym dniem, ale i to nie było mi dane.
Pokonawszy pierwsze przeszkody wyruszyliśmy na łowy. Było to w sumie łatwiejsze, niż się spodziewałem, bo nikt nam nie kazał wchodzić głębiej do lasu, a jedynie mieliśmy iść wzdłuż drogi, być cicho i wypatrywać głuszców. Na południu Ontario pewnie uznane byłoby to za kłusownictwo (no i nie można również strzelać z drogi, wzdłuż drogi, przez drogę...), tu jednak jest rezerwat i nikomu nic do tego, że robi się rzeczy tak a nie inaczej.
Wpierw podjechaliśmy szkolnym autobusem kilkanaście kilometrów wzdłuż drogi, po czym zaczęliśmy nasze łowy. Po dwóch godzinach nużącej wędrówki, której główną treścią stało się wysłuchiwanie skarg uczniów, że daleko, że nogi bolą, że chcemy wracać, że zimno, że nie ma co pić, miałem już tego "polowania" serdecznie dosyć. Nic się nie dzieje – myślałem – spokojnie mogę dzieci na chwilę zostawić pod nadzorem pomocy klasowej i pójść "na stronę".
Oczywiście od razu tego pożałowałem. W niespełna minutę po tym, jak się oddaliłem od swojej klasy, usłyszałem wrzask i jakiś rozgardiasz. Siłą rzeczy nie mogłem od razu wyskoczyć z lasu i sprawdzić, co się dzieje, a gdy to już zrobiłem niecałą minutę później – na drodze nie było już nikogo. Stałem zupełnie sam pośrodku leśnej drogi. Do rezerwatu było jakieś 20 km, a głosy moich uczniów z wolna milkły w leśnym gąszczu. Stałem tak dobre 10 minut (pewnie było to najdłuższe 10 minut mojego życia), zastanawiając się nad tym, kto tu kogo zgubił: czy to ja klasę, czy to klasa mnie.
W końcu jednak usłyszałem jakiś szmer i zobaczyłem moich uczniów wychodzących z lasu jednego po drugim. Przeraziłem się na widok ich twarzy, rąk i kurtek umorusanych krwią. Uspokoił mnie jednak (nieco) wyraz ich oczu – były pełne radości! Mojej klasie udało się upolować głuszca... Radości było co niemiara, choć ptaszyna raczej niewielka. Moje emocje się jednak nie skończyły: jeden z uczniów nie wrócił z lasu.
Przez następne trzy godziny starałem się utrzymać nerwy na wodzy, próbując nie dopuszczać do siebie myśli o najgorszym. Nie było to łatwe: żaden z uczniów nie był w stanie mi powiedzieć, co się z nim stało, żaden z napotkanych nauczycieli innych klas go nie widział, nie wrócił z nami do rezerwatu szkolnym autobusem... No super – myślałem – zgubiłem 8-letnie dziecko w środku lasu. I to takiego lasu, gdzie są i wilki, i niedźwiedzie, i który rozciąga się na setki kilometrów... Nie widziałem ucznia aż do powrotu do rezerwatu. Siedział sobie w najlepsze w szkole, bo wrócił wcześniej niż my. Po prostu w lesie spotkał kilku uczniów 8. klasy wraz z ich pomocą klasową i postanowił przyłączyć się do nich. Nikomu nie przyszło do głowy, by mnie o tym powiadomić. W końcu wszystko było OK, więc po co zawracać sobie głowę informowaniem mnie?
Moja klasa była jedyną, której udało się upolować głuszca, co oczywiście napełniło mnie dumą. Mniej dumny byłem z faktu przeoczenia całej akcji, w związku z tym w najbliższy weekend postanowiłem wybrać się na łowy już sam. Oczywiście nic nie widziałem, ani jednego głuszca. Przez cały rok, ilekroć wybierałem się na spacer, a wybierałem się dosyć często, zabierałem ze sobą procę z nadzieją upolowania przynajmniej jednego ptaka. Moje nadzieje były płonne.
W tym roku zmieniłem strategię: postanowiłem przyłączyć się do miejscowych, by podpatrzyć, jak oni to robią: gdzie chodzą polować, o jakich porach najlepiej to robić, jak się zachowywać etc. Nie było to trudne, bo co roku we wrześniu miejscowa Komisja Kulturalna organizuje polowania – konkursy, co polega na tym, że każdy uczestnik wpłaca 10-20 dolarów wpisowego i rusza w busz. Upolowane głuszce przynosi się do radiostacji, gdzie ustala się zwycięzcę, w zależności od liczby i rodzaju upolowanych ptaków. Spruce Grouse (pinneh) są warte jeden, a Ruffed Grouse (babashke) dwa punkty. Czasami polowania przeznaczone są dla mężczyzn, czasami dla par, a czasami dla grup – wtedy najłatwiej się do którejś z nich doczepić.
W sumie wybrałem się na kilkanaście takich polowań, co nauczyło mnie pokory dla ludzi lasu i przypomniało biblijne słowa "mają oczy a nie widzą, mają uszy a nie słyszą", które najlepiej oddawały moją sytuację. W sposób dla mnie niepojęty miejscowi zauważali ptaki, obok których ja przechodziłem nie dalej niż 4-5 metrów, wciąż ich nie widząc. Opanowali jakąś szczególną sztukę patrzenia, czy też raczej wypatrywania, wychwytując każdy ruch czy nieprawidłowość, nieregularność w leśnym poszyciu.
Niejednokrotnie wyglądało to tak: jedziemy sobie samochodem, satelitarne radio wyje wniebogłosy jakiś hip-hop, cztery Indianki przegadują się w Oji-Cree – wcale nie cicho, śmieją się do rozpuku i zupełnie nie wydają się być skoncentrowane na tym, co się dzieje dookoła... Ja tymczasem siedzę zły w milczeniu, przyklejony do szyby, skanując okolicę, wytężając wzrok aż do bólu. Nie widzę nic, nic zupełnie, tylko drzewa, drzewa, drzewa. Nagle jedna z Indianek krzyczy: pinneh, pinneh! Samochód się zatrzymuje, Indianki gramolą się (w większości są bardzo... postawne) na drogę i zaczynają szyć z proc do czegoś, czego w dalszym ciągu nie widzę. To, że strzelają z proc, mi nie pomaga, bo strzelają niezbyt celnie i rozrzut pocisków jest całkiem spory. Gdzie, gdzie? – krzyczę, ściskając nerwowo swoją procę w garści. Iłe, iłe (tu, no tutaj!) – ktoś mi odpowiada, wyraźnie zniecierpliwiony moją nieporadnością. W końcu któraś trafia i ptak wzbija się na moment w powietrze (widzę go! widzę go!), by odlecieć 20-50 metrów na następne drzewo (o, już go nie widzę!).
Po wielu godzinach spędzonych samotnie w lesie, opanowałem do pewnego stopnia sztukę wpatrywania i wsłuchiwania się w las. Las cichy bynajmniej nie jest. Przepełniony jest odgłosami zwierząt i drzew, sztuka w tym, by odłowić te, które nas interesują, i zignorować wszystkie inne, w tym głośny łomot własnego serca, huk własnego oddechu, szelest kurtki i tak dalej...
Przy okazji jednego z polowań udało mi się w końcu ustrzelić pierwszego głuszca. Z dumą zaniosłem go do radiostacji, by zobaczyć, czy mam jakiekolwiek szanse na wygranie konkursu. Oczywiście nie miałem – zwycięzca przyniósł 14 głuszców.
Wracając jednak do sprawy mojego współlokatora i wytłumaczenia, dlaczego "obraził się" na Northern. Otóż brał on udział w jednym z polowań i z wynikiem 4 ptaków zdobył 3. miejsce. W nagrodę otrzymał "meat pack" ufundowany przez Northern. Ucieszył się niezmiernie, bo o dobre mięso tu trudno, a taki meat pack kosztuje tu około 200 dolarów. Jego radość nie trwała długo, bo tylko do momentu, gdy spojrzał na datę przydatności do spożycia. Okazało się, że przypadła ona 6 miesięcy wcześniej. Z pretensjami poszedł do kierownictwa sklepu, ale tam dowiedział się jedynie, że zgodnie z obowiązującymi w firmie procedurami wszystko jest OK – o ile mięso jest zamrożone na kość przed datą przydatności do spożycia, to sklep może je przechowywać, sprzedawać i tak dalej przez następne pół roku. Coś mi mówi, że taki numer na południu by nie przeszedł, ale w końcu nie jesteśmy na południu. Północ to inny świat.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Fot. Aleksander Borucki
*Zaraz tam jedynym. Są jeszcze dwa, wspomniany Community Store, w którym nie ma pieczywa, nabiału ani warzyw, i Soloman's (czy diabli wiedzą jaką ten sklepik ma nazwę), gdzie sprzedają tylko chipsy i pop, ale za to CODZIENNIE włącznie z niedzielami (!) i do 22.00 (od 20, sklepik otwarty jest tylko 4 godziny dziennie).