Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (8)
Życie dziwnie się układa i nigdy nie wiadomo, czym może nas zaskoczyć. Oczywiście stwierdzenie to tchnie strasznym banałem, niemniej jednak pozostaje prawdą. Zresztą największe prawdy w życiu są trywialne.
Gdy siedem lat temu przyszło mi opuszczać Kraj nad Wisłą, z jednym zaledwie plecakiem, do którego trzeba było spakować całe dotychczasowe życie, nie spodziewałem się, że wkrótce spotka mnie to znowu. Niespełna dwa tygodnie temu znów musiałem porzucić, być może na zawsze, swe torontońskie życie i spakowany w jeden plecak wrócić na północ. Okoliczności tym razem zgoła różne i znacznie smutniejsze, tylko plecak ten sam: "Annapurna" świętej pamięci firmy Sport-Hofer, pojemny jak diabli i prawie nie do zdarcia, chociaż 15 lat użytkowania wycisnęło swe piętno na jego urodzie, co zresztą niczemu nie przeszkadza, bo urodziwy tak naprawdę nigdy nie był.
Zabawne po części jest to, że w rezerwacie czuję się bardziej "w domu" niż w Toronto, które w końcu było moim domem przez ostatnie pięć – sześć lat. Już nie chodzi o to poczucie swojskości wiążące się z tym, że wszyscy mnie tu znają (jak to w małej wiosce), a i ja z widzenia znam większość tubylców, ale o coś czego nie potrafiłem w początku określić, a co zrozumiałem dopiero po chwili namysłu. Rezerwat przypomniał mi Polskę mojego dzieciństwa, Polskę za czasów upadającej komuny, Polskę beznadziei i tumiwisizmu. Przy wszystkich zastrzeżeniach typu "to jedynie mój osobisty pogląd i tyczy się jedynie tego rezerwatu w takim a takim czasie, i że podobieństwa są raczej powierzchowne, etc." wygląda to tak: podobnie jak z komunistycznej Polski – ciężko się stąd wyrwać, tak dosłownie, jak i w przenośni. Problemem jest izolacja. Izolacja rozpościera się tu na wszystkie płaszczyzny życia. Najbardziej oczywista jest izolacja geograficzna (nic wokoło nie ma i ciężko tu dotrzeć), mniej oczywista ekonomiczna (nie ma gdzie pracować, nie ma gdzie wydawać) i kulturowa (nic poza "tutaj" się nie liczy).
Oczywiście, jest Internet, jest telewizja kablowa, jest gazeta "Wawatay News" (jedyna, jaka tu dociera), ale wydaje się, że większość tubylców nie ma większego pojęcia o życiu poza rezerwatem. Nie chodzi już nawet o konsekwencje, o to, że życie poza rezerwatem bywa brutalne i normalnie człowiek, który nie jest zainteresowany pracą, może w końcu głodny wylądować na ulicy, a nie na kanapie u gościnnego "kuzyna", który rybą nakarmi, bo ryb jeszcze w bród. Chodzi raczej o perspektywy, których w rezerwacie po prostu nie ma. Trudno docenić wartość edukacji, gdy prawie nikt wokół ani jej nie posiada, ani nie potrzebuje. Rozmaite funkcje w urzędzie plemienia (Band Office) pełnione są przez ludzi, którzy nigdy nie ukończyli szkoły średniej. Próby przekonywania uczniów, że można inaczej, że są inne możliwości niż praca w Band Office (dla kobiet) czy przy budowie domów i wycince drzew (dla mężczyzn), że można być pilotem, architektem, lekarzem, inżynierem, spotykają się ze śmiechem i brakiem jakiejkolwiek ufności we własne siły. Skoro na horyzoncie nie widać celu, trudno spodziewać się, by ktoś miał wystarczająco dużo samozaparcia, by do niego dążyć.
Sam lepiej zrozumiałem te różne rodzaje izolacji w trakcie swoich wędrówek po okolicy, kiedy można to iść przez wiele godzin i nie widzieć nikogo i nic, co by wskazywało na obecność innych ludzi, podczas nieustannych wizyt w miejscowym sklepie (naliczyłem, że przez pierwszy miesiąc pobytu odwiedziłem sklep ponad 40 razy, po prostu z nudów), czy podczas rozmów takich jak ta: "Więc jesteś z Toronto?" "Tak." "Długo tam mieszkałeś?" "Sześć lat." "Są tam wysokie budynki?" "Tak." "A powiedz mi, czy kiedykolwiek jechałeś metrem?" No ba! Sześć lat w Toronto mieszkać i metrem nie jechać? Mało się nie roześmiałem, ale pytanie zadane było w dobrej wierze, nie jako żart, a z czystej ciekawości. Przestał mnie też już dziwić fakt, że moi uczniowie nie mają pojęcia, w jakiej prowincji i jakim kraju żyją, choć to, że uczeń klasy 9 nie potrafił znaleźć Kanady na mapie świata, było dość smutne. Z drugiej strony, pamiętam popłoch, jaki przepytywaniem z mapy świata wzbudziła w ostatniej klasie liceum moja własna nauczycielka geografii; wiele osób wtedy "poległo".
Z innych "podobieństw" do mojej Polski późnych lat 80.: trudności mieszkaniowe, brak dostępu do luksusowych towarów, brak poszanowania własności komunalnej (szkoła i inne budynki komunalne są stale wandalizowane), sztucznie tworzone stanowiska pracy (byleby tylko rząd mógł jakoś utrzymać ludność na skraju wegetacji), obowiązująca i nieskuteczna prohibicja, bo nadużywanie alkoholu pozostaje sporym problemem społecznym, przerwy w dostawach prądu lub wody, marazm w urzędach i sklepie, ciężka praca "fizycznych", poczucie bycia ofiarą dziejów i brak większej nadziei na lepsze jutro, a jednak wszystko to przeplatane jest humorem... Może zresztą nie tyle przeplatane humorem, ile "zbywane" przy jego pomocy.
Odrobina humoru i dystansu do rzeczywistości z pewnością się przyda każdemu, kto by się wybierał nauczać na północy, inaczej można popaść w depresję lub zupełnie zniechęcić się do zawodu, co zresztą spotkało dwójkę nauczycieli, którzy byli tu w zeszłym roku – w tym roku żadne z nich nie odważyło się uczyć.
Moja cierpliwość również wystawiana jest obecnie na próbę przez szereg czynników. Jednym z nich jest temperatura: przez weekend znacznie się ochłodziło i w poniedziałek było -44 stopni Celsjusza (biorąc pod uwagę windchill), czyli o jeden stopień za dużo, by szkoła mogła zostać zamknięta z powodu mrozu (zamykamy ją przy -45 stopniach). Oczywiście dzieci hasały sobie swobodnie po okolicy przez cały weekend, by nagle zacząć chorować wraz z nadejściem nowego tygodnia. Część rodziców postanowiła trzymać pociechy w domach – bo niby za zimno, by iść do szkoły. Za zimno, by pozwolić im iść na lodowisko i siedzieć tam do 22 jednak już nie było... Frekwencja spadła dramatycznie, we wtorek w całej szkole było 39 uczniów (na ponad setkę zapisanych). W mojej klasie było aż dziewięcioro (z czternastki), ale i oni zaczęli się wykruszać, widząc, że ich kuzyni, rodzeństwo czy koledzy siedzą sobie spokojnie w domach, grając w Call of Duty: Black Ops. W środę miałem w klasie już tylko sześcioro uczniów... Jak tu uczyć mniej niż połowę klasy?
Nie powinienem jednak narzekać, bo dzięki COD większość moich uczniów wie, jak napisać skomplikowane skądinąd słowo "zombie", choć jeszcze nie wszyscy potrafią napisać swoje imię i nazwisko. Ale to w końcu dopiero trzecia klasa podstawówki. Piszę "dopiero", bo w myśl tutejszego systemu dzieci przez pierwsze dwa lata uczą się w języku Oji-Cree, a angielski zaczynają od klasy trzeciej. Ma to sens, o ile chodzi o próby zachowania języka ojczystego, ale stawia uczniów w trudnej sytuacji w stosunku do ich kolegów z południa. Statystycznie indiańskie dziecko z północnego rezerwatu jest około 2 – 3 lat "w plecy" jeśli chodzi o poziom nauczania. Niestety, w wielu przypadkach z wiekiem ta różnica się powiększa i w końcu może dojść do kuriozalnej sytuacji, w której uczeń klasy ósmej "czyta" na poziomie drugoklasisty. W wielu przypadkach to wina nauczycieli, którzy trafiając tu z południa zaraz po studiach, nie mają pojęcia, co ich czeka. Jest w tym, co teraz piszę, sporo bicia się w piersi, bo zdaję sobie sprawę, że nie byłem w stanie uczyć swojej klasy w zeszłym roku w pełni efektywnie. Cóż, nie spodziewałem się i przez dłuższy czas nie mogłem pojąć faktu, że uczniowie klasy trzeciej mogą nie znać liter łacińskiego alfabetu, a w jednym przypadku nawet cyfr. W tym roku podszedłem do sprawy bardziej rzeczowo i zacząłem od nauki alfabetu właśnie, ale wystarczy, by w ciągu swej kariery akademickiej w rezerwacie uczeń miał 3 – 4 zagubionych nauczycieli przez okres szkoły podstawowej, a nie tylko zaległości nie nadrobi, ale nagromadzi ich więcej.
Gdy uczniowie trafiają w końcu do liceum, większość z nich nie ma najmniejszych szans powodzenia. Brak podstawowej wiedzy, demoralizacja (w sensie braku nawyków pracy), wyuczona bezradność staje się ich zgubą. Jeśli jakoś już przebrną klasę 9 i 10, to w celu dalszej edukacji wysyłani są poza obręb rezerwatu, co ich po prostu dobija. Realia "normalnej" szkoły, życie z dala od rodziców w wieku zaledwie 16 – 17 lat, do tego w większym mieście, pełnym pokus i zagrożeń, sprawiają, że mało który kończy szkołę. Jeśli już to z powrotem w rezerwacie, na zasadzie kursów korespondencyjnych w centrum edukacyjnym Wahsa – jeden – dwa kursy w ciągu roku. Trudno wyobrazić sobie szok kulturowy, przez jaki musi przejść ktoś z liczącej niespełna 500 osób osady trafiający do szkół takich jak dla przykładu Philip Pocock czy John Cabot w Mississaudze, gdzie uczęszcza około 1400 uczniów... Rozwiązaniem mogą być specjalne szkoły – jak Denis Franklin Cromarty w Thunder Bay czy Pelican Falls w Sioux Lookout, stworzone z myślą o młodzieży z rezerwatów. Ale i one mają swoich krytyków, którzy uważają, że ich absolwenci są po prostu przepychani z kursu na kurs, z klasy do klasy i – przynajmniej statystycznie – mało który daje sobie potem radę na studiach.
Cóż, póki system się nie zmieni, nieprędko zobaczymy przedstawicieli Pierwszych Narodów piastujących dobre stanowiska lekarzy, inżynierów, urzędników państwowych, dziennikarzy... Nikomu chyba jednak na tym aż tak bardzo nie zależy – w końcu taniej, pewniej i łatwiej posprowadzać wyedukowanych imigrantów z Chin, Indii, Europy Wschodniej, niż znaleźć rozwiązania dla garstki mieszkających na północy Indian czy Inuitów. To już jednak temat na inną rozmowę.
Aleksander Borucki
Wunnumin Lake, Ontario
Goniec nr 8-2011