Siedzieliśmy przy śniadaniu niedzielnym, właściwie siedziała już tylko babcia, gdy w okno coś uderzyło. Myślałam, że to może sąsiad coś z góry rzucił, ale wydawało się to dziwne, bo przy oknie jest balkon, więc musiałby coś rzucić łukiem. Wydawało się to dziwne, bo słychać było jakie takie mocne – pac! Wyszłam na balkon, patrzę, a tu leży ptaszek, jakby sikorka, bo kolorowy. Na pewno nie wróbel i na pewno nie jaskółka czy czyżyk, bo mój mąż rozróżnia jeszcze czyżyki, które są podobne do jaskółek.
Mąż zawsze wszystko wie z biologii, w szkole zakwalifikował się do wyższego konkursu biologicznego, z jakąś dziewczyną. Wymóg był jednak taki, aby przedtem hodować jakieś zwierzątko i opisywać jego rozwój. Rodzice męża nie zgadzali się, aby w ich M-4 o powierzchni 46 metrów kwadratowych przyjąć jeszcze jakiegoś kota chociażby, więc mąż nie przystąpił do tego konkursu. Tymczasem koleżanka z innej klasy, która się też zakwalifikowała, hodowała dżdżownicę i mąż potem żałował, że na to nie wpadł.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!