Około miesiąca temu zjawił się rodak z Nowego Jorku. Teraz, gdy zgodził się, abym to opisał, prosił mnie, abym nie podawał jego danych ze względu na przykrości, jakie go spotkały po powrocie do USA – naśmiewanie się kolegów, dziwna reakcja lekarzy, no i wywalenie z ubezpieczenia za korzystanie ze średniowiecznych metod. Po wielu poszukiwaniach znalazł co prawda inne ubezpieczenie, ale 2,5 razy droższe i do tego z ograniczeniem, że pierwsze 48 godzin w szpitalu wszystko sam pokrywa. Znam to, bo sam to miałem podobnie.
Ale wracając do sprawy, któregoś dnia pod wieczór zjawia się ktoś mówiący po polsku, powołujący się na wspólnych znajomych. Co prawda nie bardzo kojarzę, ale od słowa do słowa dowiaduję się, że czytał sporo na mój temat na Facebooku i że ma problem z POCHP (przewlekła obturacyjna choroba płuc). Na początku nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, dopiero przypomniałem sobie, że kolega Rychu z Kanady kiedyś mi wysłał link na ten temat, więc go odszukałem i się z tym zapoznałem.
Powiedziałem mu, że nazwiemy go np. Jurek i że może u nas przenocować, a rano czegoś poszukamy. Oczywiście przy kieliszkach tutejszej nalewki przegadaliśmy sporo godzin. Okazało się, że ma trochę ponad 40 lat, przed 50-tką, ma rodzinę, małe dzieci, pracuje przy wyburzeniach, głównie spalonych domów, nie zawsze w masce, pali sporo, za kołnierz też nie wylewa. Pracował trochę jako ochotnik przy oczyszczaniu strefy 0 po 9-11, ale tylko tydzień. Teraz się okazuje, że ma 60-75 proc. prawie nieczynnych płuc i musi spać z tlenem, a czasem w niektóre dni też go używać.
Ale dość tego. Rano chciałem z nim pojechać do lekarza, ale odmówił, mówiąc, że już wielu odwiedził z miernym skutkiem. Szukał szamana albo dobrego zielarza. Więc go zaprowadziłem do zielarza na targu – tam jest ich kilku w każdą sobotę – ten go obejrzał, kazał mu napluć do szklanki z wodą, co mnie nawet przeraziło, bo to było gęste, czarne i z krwią. Pyta się, jak długo pluje krwią, mówię, że tak z przerwami od dwóch lat, raz mniej, raz więcej. Ten mu poradził, aby najpierw spróbował się szybko oczyścić, najlepiej by to była ayahuasca, ale najbliżej to w Pucallpa albo Porto Ocopa, ale mówi, że tu na targu, trochę wyżej, zielarka sprzedaje san pedro. To też dobre, choć działa wolniej, i aby przez miesiąc nie jadł mięsa, a zwłaszcza wołowiny i wieprzowiny, nie pił piwa, kawy i herbaty, może pić ziołowe, ponadto może czasem wypić sobie trochę nalewki ziołowej. Powinien unikać wszelkich napojów gazowanych, soków gotowych z kartonu itp., ma jeść sporo warzyw z rana, a po południu owoce, pić soki świeżo robione, kupić sobie uno de gato, ale świeże, tak samo noni spady albo mocno dojrzałe i pić rano uno de gato, a wieczorem noni, w południe jeść owoce lub sok z guanabany i robić sobie inhalacje z asmachilcy, jeść nawet po 3-5 żółtek dziennie, ale nieściętych. Jak lubi, to nawet surowych, ale od kur co biegają po działkach. I to wszystko. Za poradę chciał 20 soli, ten z rozpędu dał 50 i nie chciał reszty. Znalazłem mu zakwaterowanie blisko rynku, żeby nie musiał dojeżdżać od nas do miasta – wszak to 6 km – no i właścicielka zgodziła się mu za dodatkową opłatą to wszystko przygotowywać. Po tygodniu już przestał pluć krwią, choć przez trzy dni to strasznie dużo wydzieliny wydalał. Już mógł odbywać dłuższe spacery nad rzeką, po trzech tygodniach wydajność płuc wzrosła z 1,2 litra do ponad 3 litrów i już nawet mógł trochę biegać. Po 4 tygodniach plwociny stały się już żółte albo jasne i było ich coraz mniej.
Po powrocie do Nowego Jorku, gdy poszedł na badania, to nie chcieli wierzyć, wszak to niby choroba nieuleczalna. W tak zaawansowanym stadium wszak mu dawali góra 6 miesięcy życia. Lekarz, jak się dowiedział, jak się leczył, to powiedział, że mamy 21. wiek, a on stosuje średniowieczne metody. Wyśmiał go i chyba zadzwonił do ubezpieczalni, bo tydzień później dostał list, że nie przedłużą mu ubezpieczenia. Większość jego znajomych kpi z niego, że do Trzeciego Świata jeździ do zielarzy itp. Tyle tej przydługiej opowieści.
Długo się zastanawiałem, czy to opisać, ale znajomi i ten niby Jurek prosili, abym to zrobił. Że są inne metody, może średniowieczne, ale jednak skuteczne.
Pozdrawiam
Mitch Sobczak
Klimat się jednak chyba zmienia, bo dwa miesiące suszy z dwoma małymi deszczami, a teraz podobnie jak w porze po głównej deszczowej, czyli marzec – kwiecień. Tego przedtem nie było, przeważnie do grudnia rzadko padało. Ale nie o tym. Co prawda pora deszczowa się jednak nie zaczęła, ale pada co drugi dzień mały kapuśniaczek. Rośliny chyba wyczuły zmianę, bo wypuściły świeże liście, a kawa zakwitła na biało. No i rozsadzamy papaję i banany. Mam pomocnika, Jorge zasuwa trzy razy szybciej ode mnie. Gdy ja wykopię jeden dołek, to on trzy. Dołki mają 80-90 cm średnicy i 65-70 głębokości. Co prawda jest tylko 15 lat starszy, w listopadzie kończy dopiero 85 lat. Urodził i wychował się w okolicach Tarmy. W młodości przechodził ospę, świnkę i odrę, a później, jak miał 73 lata, już na naszym terenie, gdy niósł worek ananasów, poślizgnął się i spadł jakieś 120 m. Złamał dwa żebra i się pokaleczył i posiniaczył, ale worka nie puścił. Syn go chciał zawieźć do szpitala, ale on stwierdził, że w szpitalu więcej ludzi umiera niż w domu i jak raz się zacznie z lekarzami, to później trudno się od nich odczepić, a zwłaszcza od pigułek i zastrzyków. Nazrywali liści selva con selva, przyłożył na miejsce złamania kawałki bambusa, owinął lianami, miejsca krwawiące posmarował sangro de drago, a na noc na siniaki przyłożył matico i rano poszedł do roboty.
Rano chciałem, aby coś zjadł, wszak już od 6 pracuje, ale on stwierdził, że wypił kubek wody z solą, aby się nie pocić, a teraz żuje liście koki, aby jeść się nie chciało. Jada raz dziennie i raczej owoce, a czasem zupę warzywną, a co drugi dzień pije jajka albo smaży, ale aby żółtka się nie ścięły. Do mnie przyjeżdża rowerem około 10 km na działkę, swoją ma jeszcze 8 km i też tylko na rowerze niezależenie od pogody. Deszczu się nie boi, chyba że duży, to przeczeka. My porozsadzaliśmy ogórki, pomidory, marchew, kulantro i kapustę oraz sałatę. Wszystko się przyjęło. Jajka mamy swoje i sporo, choć nie takie piękne i dorodne jak wasze, nasze takie jakieś archaiczne, każde inny kolor i wielkość, ale jak kolega stwierdził, smakują dużo lepiej. Może prawda, bo smak waszych już zapomniałem. Kapusta się kisi, a teraz robię salceson, bo kupiłem łeb świński, parę serc, nerki, wszystko po S/2 sole, tylko golonka po S/5 soli.
Pozdrawiamy z La Merced.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!