Przyszłam właśnie ze spaceru z psem naszym. Wyszłam z mężem, ale on wrócił do domu, a ja zrobiłam rundę naokoło osiedla. Pogoda taka przyjemna, chciało mi się pochodzić. Księżyc wielki, okrągły, jakby z obliczem, bo jakieś cienie na nim. Zawsze takie były, dawały dużo do myślenia, jakby jakaś twarz na nas z góry patrzyła. Latarnie osiedlowe świecą za bardzo, psują widok na niebo, które jest dzisiaj jasne. Latarnie powinny być dostosowane do światła nieba. Ich blask powinien być mniejszy albo część ich nie powinna świecić. W przypadku takiej nocy pełnej gwiazd i gdy księżyc tak zwraca światło, które zagarnął w dzień... Tak to jest? To księżyc działa jak lustro, muszę gdzieś poczytać na ten temat, aby głupot nie pisać.
Dzisiaj jestem jakaś z siebie w środku zadowolona. Udało mi się odnaleźć zdjęcia koleżanki, które robiliśmy jej niedawno, bo spotkaliśmy się na spacerze. Wysłałam je, dostałam słowo – dziękuję, to chyba od jej męża. Potem znalazłam jej zdjęcia sprzed czterech lat i też je wysłałam. Na pewno będzie z nich zadowolona. Potem napisała Manuela, z Niemiec. Jest to córka pana starszego niemieckiego, który umarł na początku 2016 roku. Pisałam o nim np. w tekście pt. „Palcem po mapie, z niemieckim wojskiem na wschód”, a także w innych tekstach z roku 2015. Byłam wtedy u nich, pod Berlinem. Smażyłam chłopakom – wnukom pana starszego, schabowe po polsku, czyli ze schabu, a nie z szynki. Bułka tarta, a nie ich twarda gotowa panierka. Smażyłam też mielone, ale nie zapomnę ziemniaków, do których dodałam masła. Młodszy syn Manueli, chory na cukrzycę, wąchał je, podnosząc garnek do nosa. Oni wszystko dotąd jedli gotowe. Gotowe dania, które wkładało się do mikrofali. Dziadek umarł i przestałam tam jeździć.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!