Gdy wyjeżdżałam z Niemiec, sprzed domu wiejskiego niemieckiego, gdzie słońca było mało, tylko cień i cień... żegnała mnie cała rodzina niemiecka. Wyszli przed dom, tylko pani starsza została w środku. Stali, patrzyli, jak wchodzę do busika o kolorze zielonego groszku. Drzwi miał rozsuwane. Żegnała mnie wnuczka pani starszej, jej siostra z rodziną, malutkimi dziećmi, a jedno w wózku. Synowa i syn pani starszej. Odjeżdżałam od nich i cieszyłam się, że jadę do domu. Ten cień tam był przytłaczający. Ale ludzie dobrzy. Opiekowałam się jedną osobą, ale rozmawiałam ze wszystkimi. To tak dziwnie wskoczyć w czyjeś życie... a ja znalazłam się wśród nich, karmiłam koty – całą rodzinkę kotów, wszystkie były czarne. Miło było popatrzeć na świnki i na byki za ogrodzeniem. Ciężkie łby byków...
W domu piorę już drugą pralkę moich rzeczy stamtąd, jeszcze jedna pralka została i już będzie wszystko. Myślę, że to, czy ludzie są dobrzy, czy źli, to nie zależy od ich narodowości. To druga rodzina niemiecka, a dobrzy ludzie. Ich matka i jedenaścioro dzieci. Wszyscy zdrowi, troskliwi ludzie. Nikt za granicę nie wyjechał. Mieszkają blisko siebie. W ilu domach niemieckich już byłam? Na początku, a było to w sierpniu 2009 roku, wyjeżdżałam tylko na miesiąc, a potem miesiąc w domu, chociaż nie zawsze równo miesiąc. Czasem dłużej, czasem krócej. Więc tak – pierwszy dom na wsi, koło Lubeki. Staruszkowie w nim, pole kukurydzy i jabłka spadające z drzew przed domem, którymi nikt się nie interesował. Nie zagospodarowywano ich, nie grabiono. Po prostu leżały.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!