Kiedy miałem 17 lat, przeżyłem śmierć kliniczną i było to dla mnie tak frapujące, że bardzo długo nie mogłem o tym mówić ani pisać. Musiałem poświęcić sporo czasu na zdystansowanie się i refleksję nad tym wydarzeniem. Niewielu ludzi doświadczyło takiego stanu i w związku z tym trudno byłoby ich znaleźć, aby się z nimi skonfrontować, przeanalizować z nimi swoje doświadczenia, porównać i przedyskutować. Poza tym nasz język jest nieadekwatny do opisu "życia" po śmierci. Podsumowując moje doświadczenia, mogę przypuszczać, że nasza dusza trwa, bo trudno powiedzieć, że żyje – wiecznie.
Wiele lat temu zimowym wieczorem wracałem z Warszawy do Komorowa kolejką WKD ze szkolną koleżanką Moniką Kaletą (obecnie mieszka w USA) i szarmanckim zwyczajem postanowiłem ją odprowadzić do domu. Za nami ze stacji podążało czterech nastolatków, których znałem z widzenia ze szkoły podstawowej. W połowie drogi nagle zaatakowali mnie z tyłu. Instynktownie zacząłem się bronić pięściami i udało mi się w końcu stanąć plecami do siatki ogrodowej. Spojrzałem im prosto w twarze – spuścili wzrok i odeszli.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!