Wróciliśmy z miasta. Mąż robi obiad, ja piszę. Zazwyczaj ja robię obiad, ale dzisiaj wyjątkowo on.
W mieście kupiliśmy wiśnie, czereśnie, na naszym ryneczku. Cena – po 7 złotych za kilogram. Wiśnie nie są rasowe, nie są duże, ale są typowo wiśniowe, jak to kiedyś bywały. Tutaj można było się nimi najeść, bo rosły na przydrożnych drzewach, wiśnia za wiśnią, albo i mirabelka za mirabelką. Niemcy sadzili je, bardzo mądrze, aby żołnierze z bunkrów mogli się najeść. Po żołnierzach niemieckich zaczęły z nich korzystać polskie dzieci, bo to Ziemie Odzyskane. Często się chodziło na te wiśnie. Były niczyje, ale miały wielu amatorów, więc trzeba było się nieźle natrudzić, nawyciągać, ciągnąć za gałąź, aby zerwać wisienkę, dojrzałą, aż bordową. Te dzisiejsze są czerwone, czereśnie kupiłam u pani, która swoje skarby ogródkowe rozłożyła na murku.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!