Przyjechałam z Niemiec do Polski na początku marca. Święta w Polsce, a teraz umówiony wcześniej wyjazd do syna, aby zaopiekować się przez tydzień jego wnuczką.
Jedziemy do Gdańska, a pola białe i zaśnieżone. Dziwna pogoda, bo to już kwiecień. Ludzie ciepło poubierani, po zimowemu. Niektóre kobiety mają wysokie kozaki. Myślimy o tym, czy krajobraz będzie taki sam, gdy będziemy za tydzień wracać. A może będzie upał.
Na dworcu w Bydgoszczy, na drzwiach poczekalni wisiała kartka, żeby nie karmić gołębi, pod groźbą kary administracyjnej. Wchodzimy tam, a nad oknem siedzą trzy gołębie, dwa razem skierowane dziubkami do siebie, prawie że przytulone i jeden trochę dalej. A były to takie duże gołębie, trzy razy większe niż te normalne. Potem dwa z nich zaczęły fruwać. Na dworze zimno, więc schroniły się te ptaszki tutaj. Potem przyszedł młody pan z wiadrami i szczotą do mycia podłóg i mył, a ludzie niektórzy umykali, żeby mu nie przeszkadzać. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni do pań sprzątaczek. A tu pan. Przeniosłam się na ławkę bliższą gołąbkom, przekonana, że rodzina, tzn. mąż z synem, za mną podążą. Oni jednak tylko wstali, pan umył pod ławką, i zostali tam, gdzie siedzieli. Macham do nich, żeby przyszli, ale oni nic sobie z tego nie robią. Nieco dalej siedzi moja uczennica, pewnie studiuje w Gdańsku i wraca do akademika z naszego miasteczka. Głupio mi okropnie, siedzę osobno, a moja rodzina ani się ruszy do mnie z przeciwległego końca dużej poczekalni. W końcu nie wytrzymałam tego rozdarcia rodziny i przeniosłam się z powrotem do nich.
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!