Rok temu sądziłem że tegoroczny Marsz Niepodległości nie odbędzie się; mówiły o tym już wtedy wszelkie znaki na niebie i ziemi, zwłaszcza zaś bezprecedensowa nagonka na marsz przypuszczona przy użyciu brudnych metod ot tak, „nie wiedzieć czemu” akurat wtedy; w końcu marsz w 2017 roku był dość spokojny...
Marsz „przesłania” jednak w dniu narodowego i państwowego święta ładny kawałek Warszawy, trudno się więc dziwić, że niezagospodarowany tkwił władzy jak ość w gardle.
Jechałem więc do Polski z mieszanymi uczuciami. Prócz kilku „potknięć”, jak odwołanie lotu, wszystko przebiegało po staremu. Dotarłem do Krakowa jedynie z 3-godzinnym opóźnieniem, za 64 dol. pożyczyłem na 4 dni samochód (dobra cena) i wprost z lotniska pojechałem do rodzinnego mieszkania w bloku. Mój Ojciec, który właśnie skończył 91 lat, mieszka tam nieprzerwanie od 1972 roku. To już taki nasz zwyczaj, że gdy przyjeżdżam wybieramy się wspólnie na groby i odwiedzić rodzinę na wsi. Tak więc i tym razem pojechaliśmy do Woli Chroberskiej, na przepięknym Ponidziu, wśród sosnowych lasów i pól przesyconych historią Polski.
http://www.goniec24.com/teksty/item/11735-polska-11112018#sigProIdf6dd83235c
Chroberz to miejscowość założona przez Bolesława Chrobrego, który ponoć wybudował tam zamek myśliwski; miejscowość stara jak świat, z parafią założoną w 1050 roku i kościołem z 1550 wieloma zabytkami między innymi Pałacem Wielopolskich, bo to tutaj urzędował margrabia - ten sam, który swoją branką wywołać miał powstanie styczniowe. Tutaj też znajdują się mogiły powstańców. Pogoda była wspaniała - złota polska jesień. Krótkie odwiedziny u rodziny, jak zwykle wypełnione wieloma opowieściami o wielu sprawach. Tak to jest. jak człowiek spotyka się raz do roku.
Kraków z turystami jest trochę plastykowy. Po raz 1. wydałem Gońca z laptopa po drugiej stronie Atlantyku; outsourcing we własnym wykonaniu...
Po kilku dniach wyjazd do Warszawy - jak zwykle ekspresem, tym razem opóźnionym o 40 min. z powodu awarii wagonu. Warszawa mglista, Kraków mglisty, droga między Krakowem a Warszawą mglista - jakby cała Polska zanurzyła się we mgle.
W Warszawie furorę robią elektryczne hulajnogi, które można sobie pożyczyć gdziekolwiek w obrębie miasta - znajduje się je przy pomocy aplikacji na smartfonie i zostawia, gdzie się chce. Jest to duża wygoda ciągną do 25 kilometrów na godzinę; wiele osób jeździ na nich bez kasku i po chodniku.
Na obiad idę do baru Bambino - jednego z kultowych i polecanych bedekerach. W sobotę przed drzwiami całkiem spora kolejka. Bar, jak bar, płaci się przy kasie, dostaje bloczek, panie wydają w okienku, wszystko idzie bardzo sprawnie, prawie jak w „Misiu”.
Bardzo dużo ludzi z różnych bajek, od młodzieży po emerytów i dziwnych turystów; zamawiam mielonego z ziemniakami i kapustą oraz barszcz z uszkami. 16 zł nie jest wygórowaną ceną za zestaw.
Warszawa już odświętna, Krakowskie Przedmieście pełne ludzi z flagami, trwa ustawianie barierek do uroczystości odsłonięcia pomnika Lecha Kaczyńskiego. Przed zamkiem Królewskim rekonstruktorzy i pojazdy wojskowe najróżniejsze, wojsko serwuje grochówkę za darmo. Słychać też nowe multikulti; nieopodal Pałacu Prezydenckiego zawodzi w jakimś dziwnym języku ktoś wyglądający na Azjatę - żebrze. Ludzie różnie reagują.
Idę na kawę, żeby się ogrzać - tłum - z trudem znajduję miejsce, by zdjąć mój majdan z pleców, obok jakaś zwulgaryzowana nastolatka w otoczeniu starszych panów woła, „no to zdróweczko!”
- Wczesnym wieczorem rozdanie nagrody Mackiewicza... Zawsze staram się tam być. Nie tylko dlatego że sekretarzem kapituły jest Stanisław Michalkiewicz. Józef Mackiewicz to bohater lat szczenięcych. W moim pokoleniu obowiązkowo czytało się Mackiewicza. Na ścianie szkoły przy Grodzkiej 52 wydrapane były słowa „strzelaj albo emigruj” - główne hasło Mackiewiczowej postawy. Wiele sentymentów, bo też świętej pamięci Włodek Kuliński właściciel Wirtualnej Polonii był jednym z fundatorów. To właśnie podczas rozdawania nagrody Mackiewicza lata temu poznałem Stanisława Michalkiewicza. Co dzisiaj śmieszne, zabrał mnie tam kolega z lat studiów, Cezary Michalski, wówczas jeszcze był po naszej, „ciemnej” stronie mocy, dzisiaj w... „Krytyce Politycznej”.
W tym roku nagrodę zdobył pisarz, którego książka zawołała do siebie, a do napisania powieści o świecie zaginionym skłoniła wierność rodzinie i tradycji własnych korzeni. „Nad Zbruczem” to książka o przestrzeni, która zrodziła szmat Polski, a którą już niewielu chce opowiadać. Skojarzyła mi się z „Wojną i sezonem” Pawlikowskiego. Na stoisku przy sali niestety „Nad Zbruczem” zaraz „wyszło”, chyba źle typowali zwycięzcę. Spotykam kolegów z Wielkiej Brytanii, jest też nieoceniony Marian Miszalski; czyli możemy rozmawiać szczerze dyskutować, bo tutaj ludzie nie boją się własnych myśli.
Nazajutrz przedzieram się do Ronda Dmowskiego i ku mojemu zdziwieniu zamknięte są Aleje Jerozolimskie. Po prostu, wojsko wszystko zablokowało. Do Ronda przechodzę jakimiś bocznymi uliczkami wśród grup trochę zdezorientowanych ludzi. Brakuje trybuny, na której zawsze były występy i przemówienia. Jakoś jest tak mniej kolorowo. Pamiętam, że Marsze Niepodległości zbierały najróżniejszych ludzi, wielu było z transparentami religijnymi; byli zwolennicy intronizacji Chrystusa Króla, byli obrońcy dzieci nienarodzonych; może zresztą gdzieś są, ale giną w tłumie, bo tłum jest olbrzymi; o wiele większy niż zazwyczaj. Wielu zagadywanych ludzi mówi, że są po raz pierwszy. W końcu wchodzę na jakiś klomb. Stoimy w grupie stowarzyszenia Narodowych Sił Zbrojnych. Piękne, cudowne polskie rozmowy o wszystkim co boli; my jesteśmy z kieleckiego tam są ludzie hardzi - mówi mój rozmówca - nas nie można tak po prostu zatrzymać; ktoś odpala racę, ktoś inny z boku woła „Hanka rozwiąż marsz”. Spotykam młodego Polaka, zgadujemy się, że jest z Kanady, urodził się w North Bay przyjechał do Polski miesiąc temu na studia, twierdzi że zostanie bo w Kanadzie nie mógł się odnaleźć. Studiuje fizjoterapię. Bardzo mu się podoba. Na marszu jest drugi raz.
Z powodu tłoku nie docieram pod hotel Metropol, skąd na marsz rusza Wojtek Świętochowski, który od wielu lat jest już w Polsce, były właściciel fabryki paneli podłogowych Allmax, był pierwszym, który dał nam reklamę do Gońca. Prywatnie dostałem od niego łóżeczko dla dziecka. Miło byłoby porozmawiać, świetnie zrobić wywiad, no ale co robić, jak sto tysięcy ludzi zagradza mi drogę.
Przemawia prezydent trochę tak „kosmicznie”, nie wiadomo skąd, nie widać go, grzmi z megafonów, ale nie wiadomo, w którą stronę się obrócić, gdzie jest. Przemówienie nie robi na mnie porywającego wrażenia, a zaraz potem łzy w oczach - tym bardziej, że mało widać spod zasłony dymnej tysięcy płonących rac. Czekamy przebierając nogami ponad godzinę. Stoimy, dobrze że w tłumie nie jest zimno. Ktoś żartuje, że idzie tak wolno, bo Kaczyński ma chore kolano. Potem dowiaduję się, że są dwa marsze i ten pierwszy, rządowy jest chroniony, a ludzie w Marszu Niepodległości idą dopiero kilkaset metrów dalej. Gdy ten pierwszy dociera na miejsce, my jeszcze nie ruszyliśmy z Ronda Dmowskiego.
W końcu idziemy. Z balkonów jakieś babcie ślą całusy, machają flagami, krzyczą „brawo Polacy”, ludzie odkrzykują. Idzie dużo osób starszych, dużo też matek z dziećmi, ojców z dziećmi, po prostu Polacy, my Polacy. Nagle przede mną niewielkie poruszenie, okazuje się że na asfalcie klęczy ubrana na czarno dziewczyna zanim uświadamiam sobie że to „protest” kilka osób podchodzi do niej i pyta czy nie trzeba pomóc... Wchodzę na cokół, przy moich 54 latach wdrapywanie się na dach wiaty przystanku autobusowego jest dosyć ryzykowne. Filmuję morze idących ludzi.
Jak to dobrze poczuć się razem, jak to dobrze wiedzieć, że Polska w sercach jeszcze nie zginęła mimo tego że w realu rozdzierają ją interesy możnych tego świata...
Andrzej Kumor
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!