Moja przyjaciółka zwróciła mi uwagę, że to bardzo nieładnie tak się wyrażać i nazywać samotnych starych dziadków ‘grzybami’. Hmm! Chyba faktycznie i niepoprawnie politycznie i zbyt uogólniająco. Zgoda, ale pod warunkiem, że oni przestaną nas nazywać babami, workami kartofli i traktować nas jak bezpłatny service.
A to było tak.
Jeden grzyb (przyrzekam, że już nie będę tego określenia używać w przyszłości), wpraszał się do mnie na kolację, bo zjadłby coś domowego. Ja też. Zaproponowałam, że może pójdziemy gdzieś na lunch, gdzie jest zdrowo, lekko i po polsku. Szczery był. Powiedział, że to kosztuje. Wielkie nieba! A jak ja przyrządzę kolację ze schabowym, to nie kosztuje? Jego nie. I to jest w porządku, bo to powinna być dla mnie przyjemność gotować, wydawać na i służyć panu. Kie licho, od czasu do czasu. I go zaprosiłam. Już w czasie kolacji dowiedziałam się, że on nie może soli. Znak, że żurek śląski niedobry, bo posolony. I zgodnie ze swoim smakiem schabowemu nie żałowałam ani soli, ani pieprzu, i naczosnkowałam jak trzeba, a dla uzyskania wykwintnego smaku dodałam ździebko rozmarynu z ogródka.
Ach i pięknie na chrupko wysmażyłam na staro złoty kolor. To mu też nie przypadło do podniebienia, bo nie lubi chrupkiego. Już mnie trochę wzięła złość, bo czy lubi, czy też nie to powinien mi podziękować i powiedzieć, że wszystko przepyszne.
Takich przynajmniej manier przy stole w gościach uczyła mnie moja babcia. Widać on babci nie miał (a może i zapomniał) bo przy jednym proszonym schabowym znalazł kilka mankamentów. To że schabowy, był schabowym – to mu też przeszkadzało, bo oczekiwał takiego rozwalonego na milimetr. I tak było z wszystkim innym. Więcej detali nie będę wyliczać bo szkoda papieru na bzdety. Jeden raz i nigdy więcej – postanowiłam. A jak opowiedziałam to mojej przyjaciółce to mi zwróciła uwagę, że po prostu ten pan oczekiwał kolacji dietetycznej, a ja jeszcze nie na tym etapie. Fakt, jeszcze nie, i ustrzeż mnie panie od tego jak najdłużej.
I mój schabowy musi być gruby, wypieczony na chrupko i ze smakami dzieciństwa, kiedy nikt się solą nie przejmował (bo była tania). Ach i wszyscy mieli swoje zęby.
A na koniec to się okazało, że ten pan przyniósł czerwone wino pod pachą (dosłownie) w gościnę. Nie żebym sprawdzała czy tanie, czy drogie, ale było półsłodkie. A ja takiego nie pijam ani, do kolacji, ani do deserów, ani do niczego innego. Więc wyciągnęłam butelkę dobrego wytrawnego shirazu. To się skrzywił, że cierpkie.
Mnie też było cierpko, że się dałam wpuścić w maliny. Mówią, że na bezrybiu i rak ryba. To ja już wolę bez ryby. Jak zaproszę przyjaciółkę na kolację to jej wszystko będzie smakować, i wino przyniesie właściwie – wesołe. A polską sztukę kulinarną zostawiam profesjonalistkom. Mam taką panią co mi robi zrazy i krokiety, piecze schabowe i robi naleśniki. Skorzystam z jej profesjonalnych usług. Jest także sporo polskich restauracji i jadłodajni, gdzie można zjeść dobrego schabowego z buraczkami, i dobrze wysmażone placki. Więc niech każdy robi to co mu sprawia przyjemność i na czym się zna. I wcale mi nie jest przykro, że mam raczej ograniczone zdolności kulinarne, mam za to wykwintne zdolności smakowe, i umiem docenić posiłek w wyborowym towarzystwie, z dobrym winem.
Po co mam sobie psuć tak ciężko wypracowaną pogodę ducha?
Michalinka
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!