Twoje pieniądze: Cena własnego dachu
Konwencjonalna mądrość finansowa każe – przede wszystkim – zastanowić się nad kupnem własnego domu, jako drogi do poprawy rodzinnych finansów. Pomijając już takie aspekty sprawy, jak spokój, iż zawsze jest gdzie się schronić, na rzecz kupna przemawia wiele innych argumentów, łącznie z poczuciem bezpieczeństwa, bowiem na stare lata własny dom (spłacony) to podobno najlepsze zabezpieczenie finansowe. No i przekonanie, iż jesteśmy na swoim i spłacamy swoją pożyczkę hipoteczną, zamiast pomagać właścicielowi budynku w spłaceniu jego pożyczki na jego korzyść.
Jak do wielu konwencjonalnych finansowych mądrości, także i do tejże należy podchodzić ostrożnie i dobrze wszystko policzyć. Wbrew bowiem pozorom, może okazać się, że kupno własnego domu wcale nie jest najlepszym, najkorzystniejszym rozwiązaniem.
Kupno własnego domu jest zawsze związane z poczuciem bezpieczeństwa. Niemal zawsze jednak jest to wydatek, którego lepiej byłoby nie ponosić. Nawet w tak niepewnej jak obecnie sytuacji na rynku papierów wartościowych. Weźmy bowiem do ręki kalkulator i policzmy.
Najpoważniejszy wydatek przy kupnie nieruchomości to opłacenie "land transfer tax". W rejonie Toronto sięga on obecnie prawie 4 proc. ceny zakupu. Innymi słowy – jest to mniej więcej tyle, ile trzeba byłoby zapłacić za wynajem podobnego budynku przez cały rok.
Dalej – prowizja agenta. Zazwyczaj około 5 proc. Jeśli do tego doliczyć koszty przeprowadzki i opłaty prawne, wychodzi na to, że coś około 10 proc. ceny zakupu domu to koszty, których można uniknąć, wynajmując identyczną posiadłość. Co więcej, są to wszystko koszty płacone w gotówce, jaka zostaje nam po opłaceniu podatków.
Spójrzmy na kalkulację z przeciwnej strony. Załóżmy, że kupujemy dom o wysokiej cenie 800 tysięcy dolarów, bo na takich najlepiej się zarabia. Nawet jeśli w pięć lat później sprzedamy go za 950 tysięcy, po uwzględnieniu wspomnianych powyżej kosztów pozostanie nam w ręku zarobek w wysokości około 80 tysięcy dolarów. Na zainwestowanych pieniądzach zarobiliśmy coś około półtora procent. Może lepiej byłoby je wpłacić do banku, kupując rządowe obligacje? Bo na pewno (chociaż jest tu jakieś ryzyko) lepiej byłoby zainwestować tę sumę w najbardziej bezpieczne nawet fundusze powiernicze. Mało który osiągnął przez pięć lat zarobek zaledwie półtora procent.
Jeżeli ta podstawowa kalkulacja nie przekonuje państwa – proszę jeszcze rozważyć kwestię tzw. kosztów okolicznościowych. Zamiast zainwestować pieniądze na rynku finansowym, włożyliśmy je w dom. Teraz trzeba płacić podatek od nieruchomości, oprocentowanie pożyczki hipotecznej, ponosić koszty utrzymania budynku (zależnie od jego wieku mogą być niekiedy całkiem pokaźne) i całą serię drobnych kosztów incydentalnych. Jeżeli – oczywiście – oprzemy się pokusie poważniejszego remontu i związanych z nim wydatków.
Cała powyższa kalkulacja oparta jest na bardzo ogólnych danych. Jeżeli ktoś chce przeanalizować swoją własną sytuację nieco dokładniej, sieć Internetu daje wiele ciekawych możliwości. Jedną z nich jest prosty, ale bardzo skuteczny kalkulator przygotowany przez CanadaMortgage.com. Inny oferuje bank RBC. Jeszcze inny – Google czy Yahoo.
Najpierw policz, a potem podejmuj decyzję. Konwencjonalna mądrość nie zawsze jest przejawem największej mądrości.
Mało czasu
W sporach z urzędem skarbowym Kanady (Canada Revenue Agency) dobrze jest mieć dobrego doradcę finansowego i prawnika, ale przede wszystkim – należy zadbać o dobry zegarek i kalendarz. Cóż nam z tego, że wygramy spór z CRA i urząd (aczkolwiek niechętnie) przyzna nam rację, jeśli i tak stanie na urzędu z powodu niedotrzymania przez petenta odpowiedniego terminu.
Podobnie jak wiele innych aspektów działalności urzędu skarbowego, terminy wyznaczone przepisami na odwołania i reklamacje wobec decyzji CRA zostały ustalone mocą przepisu administracyjnego (w dawnej Polsce nazywało się to prawem powielaczowym i było powszechnie krytykowane). Innymi słowy – to CRA zadecydowało, ile czasu ma klient na przygotowanie odwołania i co się będzie działo, jeśli termin ten nie zostanie dotrzymany.
W odróżnieniu od władz szczebla prowincyjnego, federalny urząd skarbowy ograniczył prawo do złożenia wniosku o ponowne rozpatrzenie sprawy (notice of reassessment) do 90 dni, a termin składania prośby o wydłużenie czasokresu regulacji – do jednego roku. Prowincje dają swoim klientom czas dwóch lat, ale urząd w Ottawie skrócił ten okres o połowę i…
Ano właśnie. Jak dowodzi opublikowana treść decyzji sądu podatkowego (Tax Court) w sprawie Hewstan vs. The Queen, nie ma na te przepisy rady. "Prawo jest w tym przypadku niesprawiedliwe" – stwierdził w orzeczeniu rozpatrujący odwołanie petenta sędzia, "nie leży jednak w mojej jurysdykcji zmiana tego przepisu".
Pewne ograniczone możliwości zmiany istniejącego stanu rzeczy ma minister skarbu. Przepis zastrzega jednak, że minister musi uznać, iż sprawiedliwość może ucierpieć, jeśli prolongata terminu nie zostanie przyznana petentowi. Czy minister uzna to, czy nie – pozostaje w jego gestii i zależy od okoliczności każdego przypadku. Trudno więc radzić komukolwiek, by liczył na wyrozumiałość i poczucie naturalnej sprawiedliwości ottawskiego ministra.
Co może klient zrobić, by w miarę dokładnie i skutecznie bronić swoich interesów? Przede wszystkim – starannie pilnować terminów składania wszelkiego rodzaju dokumentów. Czy się spór z urzędem skarbowym wygra czy przegra na mocy meritum sprawy – jest już wyraźnie głupotą przegrać batalię z powodu spóźnienia na pole bitwy. Dwa najważniejsze terminy to – po pierwsze: 90 dni od daty wysłania powiadomienia o decyzji przez urząd CRA. Pamiętajmy: od daty wysłania, a nie od daty doręczenia. Urzędu skarbowego nie interesują trudności z doręczaniem listów, jakie napotyka kanadyjska poczta. Drugi ważny termin to rok, jaki może upłynąć od terminu, w jakim podatnik miał uregulować należność. Oba te terminy ulegają prolongacie, ale należy o nią zabiegać możliwie szybko, gdy tylko będzie to możliwe, nie czekając na ostateczny wynik batalii z urzędem. Lepiej mieć przedłużony termin, i go nie wykorzystać, niż przegrać potyczkę z biurokratycznych przesłanek.
Mój dom: Czy mnie stać na dom?
Nie jest tajemnicą, że od wielu już lat ceny nieruchomości idą w górę. Ci, którzy chcą kupić swój pierwszy dom (mieszkanie), mocno się zastanawiają, czy mogą sobie na to pozwolić. Co byś radził? Jak kupić własną nieruchomość i być w stanie ją spłacać?
Rzeczywiście, kiedy popatrzymy z perspektywy czasu, to nieruchomości od lat idą w górę. Niestety, nie można powiedzieć tego samego o zarobkach. Kiedy spojrzymy na ceny z perspektywy 10 lat, czyli jako cezurę weźmiemy pamiętny 11 września 2001 roku, to można powiedzieć, że ceny są wyższe przynajmniej o 50 proc. Z tym że oprocentowanie jest niższe o 50 proc. również. Zawsze wspominamy "stare" czasy z rozczuleniem, ale jak się znaleźć w obecnych realiach? Jak ludzie, których zarobki nie są zbyt wysokie, mogą wystartować i kupić swój pierwszy dom? Nie jest to takie proste, ale nie jest to też beznadziejne.
Naturalne jest, że "kupujący po raz pierwszy" , chcąc kupić coś własnego, często patrzą na cenę i wybierają zwykle to, co jest najtańsze. Najczęściej jest to condo, w drugiej kolejności townhouse. Pytanie jest – czy to, co ma najniższą cenę zakupu, zawsze jest "najtańsze" w utrzymaniu?
Popatrzmy na liczby:
Weźmy pod uwagę condo za 250.000 dol. Załóżmy, że ktoś ma 20 proc. down payment, czyli mortgage bez CMHC insurance – przy obecnych niskich oprocentowaniach, od 200.000 wyniesie 882 dol. – to mało, ale po dodaniu maintenance około 570 dol. (wszystko bez TV cable) oraz podatku od nieruchomości na poziomie 200 tys. dol. na miesiąc, to spłata całkowita wyniesie 1652 tys./miesiąc. Nie jest to już tak mało!
Pytanie jest – czy są lepsze opcje? Moim zdaniem, są! I są to rozwiązania znane od lat, czyli sprawdzone.
Osobiście sugerowałbym poszukanie takiej nieruchomości, która miałaby tak zwany "rental potential". Myślę tu na przykład o semi detached (są tańsze) w Brampton. Wiem, że Polacy nie lubią tego miasta, ale ceny są tam dobre i w przedziale od 330 do 400 tys. jest spory wybór. Sugerowałbym popatrzeć na bungalow lub backsplit z garażem i osobnym wejściem do piwnicy.
Przy tym samym założeniu, czyli 50 tys. dol. na down payment – mortgage będzie wynosił 280 tys. dol. plus 4,2 tys. premia CMHC. Spłata rozłożona na 25 lat amortyzacji przy obecnym zmiennym oprocentowaniu wyniesie około 1253 dol./m. Dodajmy 300 dol. za podatek i 300 za utilities. Razem jest to 1852 dol./miesiąc!!! Dużo – teoretycznie tak, ale jeśli wynajmiemy piwnicę za 700 – 800 dol. to okazuje się, że nasza spłata wyniesie miesięcznie około 1100 – 1200 dol., czyli tyle co obecnie kosztuje wynajęcie 2-sypialniowego mieszkania w dość słabym bloku!
Trzeba też pamiętać, że ze spłaty 1253 dol. – spora część pozostaje nam w kieszeni!
Czy warto to robić?
Tak! Wydatki i dochody związane z wynajmowaniem są ODPISYWANE OD PODATKUJeśli ktoś zdecydowanie nie lubi wynajmowania "obcym", może warto pomyśleć o takim domu w, którym mogą zamieszkać rodzice i dorosłe dzieci jako dwie rodziny. To też jest znakomita szansa na oszczędzanie.
Warto wspomnieć, jakie typy domów nadają się do wynajmowania najlepiej. Są to zwykle domy parterowe (bungalow) albo 4- lub 5-poziomowe back splits. To jest taki dom, w którym tył jest wyżej niż przód. Niektóre side splits też się do tego znakomicie nadają.
To, na co należy zwracać uwagę, kupując takie domy, to osobne wejście, które zapewni prywatność, duże okna w piwnicy oraz jej przyzwoita wielkość.
Czy mogę sobie pozwolić na dom? Tym razem chciałabym zapytać o starszych ludzi, którzy mają własne domy – najczęściej dawno spłacone. Jak wiemy, emerytury w Kanadzie nie są duże. Jak utrzymać dom z emerytury?
Żyjemy w jednym z najlepszych krajów na świecie, ale niestety emerytury są tu niskie i wiem, że trudno jest z emerytury utrzymać nieruchomość, jeśli nie mamy znacznych dochodów. Pozytywne jest to, że wielu emerytów kupowało nieruchomości lata temu i obecnie te domy są warte bardzo dużo. Wystarczy popatrzyć na rejon Roncesvalles, gdzie domy sięgają obecnie poziomu 800 – 900 tys. dol.!!! Niestety, są to często domy, które wymagają sporych wydatków na utrzymanie i czasami wymagają kosztownych napraw. Rozumiem, że w pewnym wieku przeprowadzki są bardzo kłopotliwe, ale mimo wszystko warto się zastanowić nad opcjami.
Pierwsza opcja to CHIP – Canada Home Investment Plan – o którym rozmawialiśmy niedawno i który uznaliśmy jako "scam", przy pomocy którego wyciąga się pieniądze od emerytów.
Druga opcja to "secured line of credit", która na dłuższą metę może też prowadzić do utraty kontroli nad nieruchomością.
Trzecia to tak zwane "downsizing" – czyli sprzedaż domu i kupno tańszej nieruchomości (niższe koszty utrzymania i niższe podatki) – różnicę można zainwestować, a otrzymany z inwestycji dochód pomoże nam w rodzinnym budżecie. Bez trudu można znaleźć inwestycję dającą 5 proc. zwrotu w skali rocznej – czyli 100.000 dol. daje nam 5000 dol. – odpowiednio 300 tys. – 15 tys. – czyli jak dobra kanadyjska emerytura!
Czwarta opcja to połączenie down sizing z wynajmowaniem.
Jeśli zrobimy dokładnie to, co sugeruję "kupującym po raz pierwszy", czyli kupimy nieruchomość z potencjałem do wynajęcia i jednocześnie sprzedamy naszą spłaconą już nieruchomość, to po pierwsze, najprawdopodobniej kupimy mniejszy dom za gotówkę. Czyli wynajmowana piwnica za 800 dol./miesiąc zapłaci za nasze podatki oraz utilities. Najprawdopodobniej zostanie nam z tej sumy około 300 dol./miesiąc dodatkowo, jeśli mamy nadwyżkę ze sprzedaży, możemy to zainwestować i z tych pieniędzy mieć dodatkowy dochód.
To, o czym rozmawiamy, wymaga indywidualnych rozmów, dlatego wszystkich zainteresowanych zapraszam na bezpłatne konsultacje bez zobowiązań. Kto pyta, nie błądzi!
Maciek Czapliński
Mississauga
905-278-0007
Finansowy dach nad głową
Dla większości emerytów lub zbliżających się do wieku emerytalnego własny spłacony dom stanowi najistotniejszy element gospodarowania pieniędzmi w ostatniej fazie życia. Rosnące ceny domów dają poczucie, że skoro już mamy dach nad głową, całkowicie pozostający naszą własnością, którą możemy dysponować zgodnie z wolną wolą – nie ma powodu do zmartwień. Za lata wyrzeczeń i spłacania pożyczki hipotecznej system finansowy wynagrodzi nas zapewnionymi dochodami emerytalnymi.
System finansowy wypracował kilka sposobów zaczerpnięcia gotówki z wartości zawartej w naszym domu. Najpopularniejsza jest oczywiście zamiana na gotówkę, z której następnie opłacamy koszty skromniejszej rezydencji, a nadwyżkę konsumujemy. Rosnącą popularnością cieszą się także tzw. "reverse mortgages", czyli swoiste odwrócenie kota ogonem – teraz to bank płaci nam w zamian za przejęcie tytułu własności budynku w określonym i wyliczonym momencie.
Każde z rozwiązań jednak wiąże się zarówno z zaletami, jak i zagrożeniami. "Reverse mortgage" wygląda najbardziej atrakcyjnie, ale tego rodzaju umowa opatrzona jest licznymi zastrzeżeniami co do wieku kontrahenta i ilości gotówki, jaką bank jest skłonny wyasygnować na cele pożyczki. Co gorsza – jest to pożyczka dość wysoko oprocentowana. Pięcioletnia pożyczka hipoteczna nosi dzisiaj obciążenie 2,99 proc., ale "reverse mortgage" Canadian Home Income Plan – już 5,5 proc.
Linia kredytowa pod zastaw domu (HELOC, czyli Home Equity Line of Credit) wygląda obiecująco, ale jest znacznie bardziej ryzykowna. Nadzorujące rynek biuro Office of Superintendent of Financial Institutions ostrzega przed pospiesznym zawieraniem takich umów i zaleca redukcję zakresu pożyczki z 80 do 65 proc. wartości domu.
Nie należy także zapominać o wliczeniu do całości kalkulacji sprawy podatków. Dodatkowy dochód z tytułu tych operacji podlega opodatkowaniu i może zredukować dochody wypłacane emerytowi z tytułu rządowego zabezpieczenia seniorów Kanady.
Część ekspertów finansowych sugeruje także zaciągnięcie pożyczki hipotecznej pod zastaw spłaconego domu po to, by uzyskane pieniądze zainwestować w pakiet akcji czy udziałów w funduszach. Tu ocena takiego kroku jest już bardzo różna – zależnie chyba od tolerancji na ryzyko. Są zwolennicy takich rozwiązań, ale i oni zastrzegają się, że płynność rynku sprawia, iż może taka decyzja przynieść zupełnie niekorzystne efekty. Najrozsądniejszym rozwiązaniem wydaje się tu zacząć od stosunkowo niewielkich sum i sprawdzić, jak to się udaje w praktyce. Za najpoważniejszy błąd eksperci uważają podjęcie takiej decyzji na sumę znacznie wyższą niż to, na co nas byłoby stać, gdyby efekty inwestowania okazały się niemiłe.
W sumie – każde rozwiązanie ma swoje wady i zalety, a klientowi pozostaje usiąść z doradcą finansowym, przeanalizować wszelkie opcje, starannie policzyć konsekwencje każdego z rozwiązań i podjęcie decyzji w oparciu o fakty, a nie marzenia czy przeczucia. W tej sytuacji dom, który przez lata budowaliśmy (dosłownie lub w przenośni), faktycznie staje się schronieniem na stare lata.
Wiedza kosztuje
Pomijając politycznie motywowane protesty quebeckich studentów, pozostaje faktem, iż wiedza kosztuje, i to coraz więcej. Każdego roku rosnąca liczba studentów kanadyjskich uczelni poświęca sporo czasu i energii nie tyle na zdobywanie wiedzy, co na poszukiwanie sposobu sfinansowania nauki przez kolejny rok akademicki. Część z nich opuści uczelnie z dyplomem w ręku i poważnym zadłużeniem na koncie. Student rozpoczynający w Ontario trzeci rok pracy na uczelni ma już zazwyczaj około 10 tysięcy dolarów długu; zanim zakończy proces sięgania po podstawowy tytuł naukowy, zadłużenie to zazwyczaj wzrasta do ok. 30 tysięcy dolarów.
Jak wynika z najnowszego raportu BMO opublikowanego przed tygodniem, sprawa uiszczenia wszystkich opłat i zapewnienia sobie odpowiednich zapasów gotówki na czynsz i zakupy żywnościowe to najpoważniejszy czynnik wywołujący stres u akademickiej młodzieży Kanady. I nie dotyczy to jedynie młodych ludzi zabiegających o wiedzę na uniwersytetach; niewiele tańsze jest – jak się okazuje – zdobywanie wiedzy na mniej pozornie kosztownych college'ach.
Według raportu, jedna trzecia młodych ludzi napotka poważne trudności w procesie finansowania nauki po ukończeniu szkoły średniej. Połowa studentów musi korzystać z pożyczek. Większość absolwentów kanadyjskich uczelni opuści je z zadłużeniem w wysokości ponad 20 tysięcy dolarów. Jedna piąta musi liczyć się z wejściem w dorosłe życie zawodowe z długiem przekraczającym 40 tysięcy dolarów.
Nie ma co liczyć na to, że koszty te ulegną redukcji w wyniku jakiejś nieokreślonej bliżej reformy finansów wyższych uczelni. Żądania quebeckiej młodzieży, aczkolwiek spektakularne i zmieniające oblicze polityczne prowincji, są skazane na porażkę. Wiedza kosztuje, kosztować będzie, a koszt ten będzie tylko rósł.
Przygotowując oceny stanu finansów moich klientów, zawsze podkreślam wagę oszczędzania na kontach RESP. To najlepszy sposób wykorzystania pieniędzy, jaki znam. W większości przypadków, do zgromadzonych sum i wyników inwestycyjnych, obok dopłat oferowanych przez skarb państwa, prowadzące programy RESP firmy i instytucje finansowe dodają swoje własne dopłaty – często o znaczącej wysokości.
Znaczenie tych decyzji jest kapitalne. Znam przypadki, kiedy samotna matka, wychowująca dwójkę dzieci, jest w stanie zapewnić obojgu możliwość kontynuowania nauki powyżej szczebla szkoły średniej dzięki oszczędnościom zgromadzonym na kontach RESP. Jest to metoda niewątpliwie bardziej skuteczna – a nie tylko bezpieczniejsza – niż zaciąganie pożyczek z kont OSAP. I likwiduje to podstawową wątpliwość, jaka pojawia się coraz częściej w umysłach młodych ludzi: czy aby naprawdę warto zabiegać o możliwość dalszego kształcenia się, skoro to tak dużo kosztuje i wiąże się z takim obciążeniem finansowym na początku życiowej drogi.
Brutalne prawa rynku finansowego skutecznie uczą młodych ludzi gospodarowania własnymi pieniędzmi oraz wad i zalet inwestowania poważnych sum we własne wykształcenie. Jest to jednak wiedza zdobywana wysokim kosztem. Młodzi ludzie ograniczają swoje wydatki w trakcie studiów, przyzwyczajają się do oszczędności i rozwagi w wydatkach, ale zarazem – ograniczają swoje możliwości poznawcze w okresie, kiedy ma to największe znaczenie, kiedy umysł jest najbardziej chłonny. Bywa, że ograniczają też swoje wybory życiowe (odkładanie małżeństwa, by nie rozpoczynać wspólnego życia z poważnym zadłużeniem).
A wszystko dlatego, że rodzice nie uznali za stosowne odłożyć 50 czy 100 dolarów miesięcznie – gdy szkrab był jeszcze blisko podłogi – na cel kształcenia pociechy, gdy już podrośnie.
Kto tu rządzi?
Rynek papierów wartościowych jest wielce skomplikowany. Każdy, kto chce powiększyć swoje oszczędności poprzez inwestowanie na tym rynku, staje przed wyborem – korzystać z porad doradcy finansowego, czy też oddać ciężko zarobiony majątek pod opiekę zawodowego menedżera. Wbrew pozorom, nie jest to decyzja lekka, łatwa i przyjemna.
Najczęściej bywa, że klient zaczyna przygodę z inwestycjami od słuchania rad znajomych, przyjaciół czy członków rodziny. Dobrze, jeśli taka decyzja nie przyniesie większych strat, bo można całkiem zniechęcić się do pomnażania majątku cudzą pracą. Wcześniej czy później każdy staje jednak wobec konieczności wyboru: komu zaufać? Kto sprawdzi się najlepiej w roli zarządcy naszym majątkiem?
Szukanie odpowiedzi na to pytanie trzeba zacząć od podstawowego wyboru: od ustalenia raz na zawsze (albo: prawie na zawsze), czy mamy czas i ochotę zajmować się sprawą samemu, czy też chcemy zdać się na pomoc fachowca – menedżera zasobów finansowych. W pierwszym z powyższych przypadków też nie zostajemy na lodzie sami. Istnieje spora liczba zawodowych doradców finansowych, którzy służą swoją radą i doświadczeniem, sugerując konkretne rozwiązania inwestycyjne po przeprowadzeniu starannej i dogłębnej analizy sytuacji finansowej klienta, jego potrzeb, możliwości i celów.
W licznych przypadkach skorzystanie z pomocy doradcy finansowego utrudnia nam nabyta z wiekiem nieufność wobec "dobrych rad". W przypadku doradców finansowych jest to zasadniczo nieufność nieuzasadniona. Zalety korzystania z takiej rady są oczywiste: wszak doradca finansowy spędza na pracy w tym sektorze cały swój dzień roboczy. Nie ulega wątpliwości, że jego rozeznanie w tym zakresie spraw będzie większe i głębsze niż amatora, który może na pogłębianie swojej wiedzy o finansach i aktywności rynku poświęcić nie więcej niż kilka godzin tygodniowo.
O jednym trzeba pamiętać zawsze, by uniknąć nieporozumień. Doradca finansowy (w tej liczbie brokerzy i sprzedawcy oferujący fundusze powiernicze) jest tylko właśnie doradcą. Może mniej lub bardziej starannie i szczegółowo wytłumaczyć podstawy takiej czy innej rady, ale ostateczna decyzja spoczywa w rękach klienta. To on, właściciel lokowanych pieniędzy, dokonuje ostatecznego wyboru. Jeśli okaże się on błędny – można mieć do doradcy co najwyżej żal, że jego rada okazała się nietrafna. Ostateczna odpowiedzialność za wyniki decyzji inwestycyjnej spoczywa na inwestującym.
Ważnym czynnikiem, który pomoże zorientować się w potencjalnym konflikcie interesów, jest znajomość form wynagrodzenia doradcy za udzielone rady. Zazwyczaj, doradcy otrzymują honoraria od firm, w które ich klienci inwestują. Dobrze jest wiedzieć, jaka jest skala owych honorariów oraz czy i jakie występują różnice między poszczególnymi rozwiązaniami. Łatwiej się wówczas zorientować, czy doradca radzi zainwestować w fundusz X, bo istotnie tak uważa, czy też dlatego, że ów fundusz wypłaci mu wyższe komisowe.
Albo też – można ciężar całego procesu przerzucić na barki zawodowego menedżera finansowego. Oszczędzamy czas i nerwy, narażone na szwank, gdy zastanawiamy się nad problemem, czy podjęliśmy słuszną decyzję. Ma to rozwiązanie oczywiście i swoją ujemną stronę: cena takiej usługi jest zasadniczo wyższa. Kupujemy za to za nią spokój aż do odebrania zarobionych sum.
Co w portfelu
Konwencjonalne rady doradców finansowych i wszelkiego rodzaju ekspertów od gospodarowania pieniędzmi przeznaczonymi na inwestycje sugerują od dziesiątków lat, iż najbezpieczniejszy i optymalny dla wzrostu majątku skład rodzajów inwestycji w portfelu inwestycyjnym to około 60 proc. papierów wartościowych ulokowanych w akcjach przedsiębiorstw (equity) oraz 40 proc. kapitału zainwestowanego w różnego rodzaju obligacje (bonds). To mieszanka w miarę bezpieczna, bo chroni ją owa "kotwica" rynku obligacji, a jednocześnie wykazująca nieco odwagi inwestora, bo najlepiej zarabia się (nie licząc spekulacji) na aktywności gospodarczej firm i przedsiębiorstw.
Tak brzmią dobre rady w "normalnym" okresie gospodarczej koniunktury. Od kilku jednak lat rynek nie zachowuje się normalnie i w trosce o własne finansowe dobro w chwili obecnej specjaliści radzą nieco zmodyfikować ową regułę. Inwestorzy pragną zarówno wyższych dochodów, jak i zwiększonego bezpieczeństwa inwestycji w niepewny rynek. Co więc radzą eksperci?
Przede wszystkim – skorzystać z nowych możliwości otwierających się w miarę dywersyfikacji rynku papierów wartościowych. Konwencjonalne akcje przedsiębiorstw (equity investment) dobrze jest ograniczyć do 25 proc. ogółu wartości portfela, podobnie jak udział obligacji (bonds). To wystarczy, by skorzystać na konwencjonalnych mechanizmach rynkowych, a jednocześnie zapewnić minimum bezpieczeństwa przy pomocy owej obligacyjnej "kotwicy". Wiadomo, że przy rekordowo niskich stopach oprocentowania, papiery typu "bonds" nie dadzą zbytniego dochodu, ale i nie są one narażone na wahania, więc nie przyniosą strat.
To połowa wartości portfela; a co z drugą? Zdaniem specjalistów (jak na przykład David Pett z dziennika "The Financial Post"), należy zwrócić uwagę na rynek "real estate". Liczne fundusze powiernicze przeznaczają coraz więcej swoich pieniędzy na ten sektor i indywidualny inwestor powinien także uwzględnić ten rodzaj inwestycji w swoich decyzjach. To sektor w miarę bezpieczny, nieco tylko bardziej ryzykowny niż obligacje, ale przede wszystkim przy inwestycjach na dłuższą metę. Kolejne około 10 procent przeznaczonego na inwestycje kapitału eksperci radzą przeznaczyć na rozwiązania alternatywne w rodzaju "hedge funds". To może nieco bardziej ryzykowne, ale perspektywa zysku jest tu lepsza – jeżeli wszystko pójdzie dobrze. A jeśli nie – do stracenia mamy tylko 10 proc. zainwestowanych pieniędzy.
Pozostałe 20 procent należy (podobno) włożyć w papiery wartościowe oparte na infrastrukturze oraz inne rodzaje inwestycji. To raz jeszcze – źródło stosunkowo wysokich dochodów (do 15 proc.), jeżeli wszystko pójdzie dobrze, a tylko 10 procent ryzyka porażki.
Tak podsumowuje swoje zalecenia David Pett na łamach "The Financial Post". Do jego rad należy jeszcze – moim zdaniem – dołożyć jedną albo dwie: po pierwsze – każdy przypadek jest inny, każdy z inwestujących ma swoje indywidualne cele i potrzeby, więc najlepszym rozwiązaniem jest zawsze konsultacja z doradcą finansowym, którego zawodowym obowiązkiem jest trzymać rękę na pulsie najbardziej aktualnych zmian. A po drugie – pańskie oko konia tuczy, jak mawiało stare przysłowie. Nie wystarczy zainwestować pieniądze i zapomnieć o sprawie. Trzeba inwestycji w miarę regularnie doglądać. Samo nie urośnie.