Twoje pieniądze: Fundusz w równowadze
Trudno orzec, dlaczego Polacy (przynajmniej tu, w Kanadzie) często nie mają sympatii do funduszy powierniczych. Ten holenderski wynalazek (encyklopedie przypisują pomysł utworzenia pierwszego funduszu powierniczego holenderskiemu kupcowi w 1774 roku) spopularyzował się następnie w Europie, ale naprawdę o jego rozwoju można mówić od lat 20. ubiegłego stulecia na terenie Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj, "mutual funds" to gigantyczny rynek papierów wartościowych, miliardy dolarów w inwestycjach i źródło zabezpieczenia finansowego dla milionów drobnych inwestorów.
A ja, mówiąc o funduszach, słyszę od ewentualnych klientów, że wolą sami obracać swoimi oszczędnościami i unikać płacenia administratorowi funduszu niewielkiej opłaty MER za jego pracę. Cóż, można i tak…
Jeden z najciekawszych rodzajów funduszu to tzw. fundusz zrównoważony (balanced fund). Na jego pakiet składają się zarówno akcje przedsiębiorstw, jak i obligacje. A więc – pozwala na zarobek, gdy indeksy giełdowe idą w górę, oraz stanowi swoiste zabezpieczenie dla oszczędności inwestora, gdy rynek finansowy przechodzi okres trudności i spadku wartości akcji.
System działa. Jak wynika z danych statystycznych, w okresie 10 lat do końca września 2012, kanadyjskie zbalansowane fundusze osiągnęły zaskakująco korzystny wynik przeciętnego dochodu rocznego w wysokości 5,25 proc. Było to oczywiście mniej niż przeciętna wartość wzrostu ceny funduszy opartych wyłącznie na akcjach przedsiębiorstw, które odnotowały w tym okresie przeciętny dochód w granicach 7,12 proc. Z drugiej jednak strony – coś trzeba zapłacić za owe zabezpieczenie na wypadek "przejściowych trudności". Taka była tu cena za uniknięcie katastrofy w okresie dramatycznego spadku cen funduszy akcyjnych w latach 2001-2001 oraz w katastrofie 2008 roku.
Dodatkową zaletą takich funduszy jest możliwość stopniowego modyfikowania składu, czyli proporcji środków zainwestowanych w akcje do środków zainwestowanych w obligacje. Większość funduszy zaczyna od 60 proc. pieniędzy wkładanych w akcje przedsiębiorstw, a 40 proc. – w obligacje (bonds). W miarę zbliżania się momentu, gdy ostatecznie chcemy wyjąć nasze pieniądze z rynku i zamienić na stały dochód emerytalny, proporcja ta może być modyfikowana w kierunku większego wkładu w obligacje. Wartość przychodu zmniejsza się, ale rośnie bezpieczeństwo inwestycji. A im starszy inwestor, tym mniej musi zostawić sobie czasu na odrobienie strat w przypadku ewentualnej rynkowej katastrofy.
W obecnej sytuacji na rynkach finansowych, dochody z obligacji są nikłe – w granicach dwóch – trzech procent. Można więc, a raczej trzeba zmniejszyć wkład obligacji w kompozycję funduszu i liczyć na dochody z akcji. Ale i to zmieni się w najbliższych latach i można będzie wrócić do sprawdzonej strategii.
Tak czy inaczej – fundusze to skuteczna metoda pomnażania swoich zasobów finansowych. Z kalkulacji firmy doradców finansowych Exponent Investment Management Inc. w Ottawie wynika, że 100 tysięcy dolarów starannie inwestowane w zrównoważone fundusze powiernicze da po dwudziestu latach wartość inwestycji w granicach 386 tysięcy dolarów. A to już całkiem przyzwoita sumka.
Tyle, że trzeba nauczyć się ufności wobec doradców finansowych i wyzbyć się uprzedzeń rodem z całkiem innej epoki w innym świecie.
Porady finansowe: Inwestycyjny alfabet
Jak wynika z pobieżnego nawet przeglądu, możliwości, jakie kanadyjski urząd skarbowy pozostawia obywatelom państwa w zakresie inwestowania zaoszczędzonych pieniędzy, są olbrzymie i wielorakie. Wystarczy spojrzeć na same nazwy: RRSP (co znamy wszyscy) oraz TFSA (nowy dodatek). No i oczywiście – RESP. To jednak wcale nie koniec. Oto kłaniają się jeszcze ESOP, SOP, DPSP, RSP (grupowe), oraz RDSP. A także – proponowane PRPP. Istne szalone abecadło.
Rozeznają się Państwo w tej miksturze inicjałów? Zaręczam, że nie.
Nic dziwnego. Urząd Canadian Securities Administrators zamówił ostatnio sondaż opinii publicznej na temat inwestycji. 40 procent ankietowanych nie zdało egzaminu. Ponad połowa indagowanych twierdziła, że są w stanie samodzielnie i bez pomocy doradców podjąć właściwe, najbardziej korzystne dla siebie decyzje inwestycyjne. Ale zaledwie co dziesiąty był w stanie określić (nawet w przybliżeniu) dochód, jaki przyniesie mało nawet skomplikowane portfolio inwestycyjne po roku oczekiwania na wyniki.
Nadzorujący właściwy przebieg procesu inwestycyjnego w Ontario funkcjonariusze Ontario Securities Commission nie są zdziwieni tym stanem rzeczy. Dyrektor wydziału Office of the Investor w tej instytucji, pani Eleanor Farrel, mówi w rozmowie z dziennikarzem "The National Post" o licznych przykładach strat, jakie ponoszą inwestorzy samodzielnie i wbrew zdrowemu rozsądkowi (oraz wyliczeniom zawodowców) podejmujący ważkie decyzje, gdzie ulokować skromne zazwyczaj oszczędności. Raz za razem wraca bumerangiem stare finansowe porzekadło: bogaci zawdzięczają swój majątek dobrym radom pozwalającym uniknąć strat, a nie oszałamiającym operacjom przynoszącym gigantyczne zyski.
Większość inwestycyjnych amatorów nie ma pojęcia, na jakie dochody z inwestycji można realistycznie liczyć. Większość nie potrafi też docenić znaczenia czasu, na jaki inwestycje te są lokowane. Bardzo rzadko zdarza się, by drobny ciułacz wiedział, jakie sumy powinien odkładać na czas emerytury, by zapewnić sobie taką właśnie emeryturę, o jakiej marzy. Wyliczenie niezbędnego minimum inwestycyjnego oraz kalkulacja, jakie dochody w przyszłości przyniosą dzisiejsze decyzje, to skomplikowane operacje matematyczne na niezbyt lubianych procentach składanych. Władze namawiają i przekonują, specjaliści ostrzegają o finansowym analfabetyzmie, doradcy finansowi wskazują na zawiłe ścieżki, na których rozsypane jest inwestycyjne abecadło, ale postęp w pożądanym kierunku lepszej orientacji społeczeństwa w skomplikowanym procesie zatroszczenia się o własne finanse w końcowej fazie życia pozostawia nadal wiele do życzenia.
Specjalny zespół, powołany w 2009 roku przez ministra finansów Jima Flaherty'ego, doszedł do wniosku, że należy wiedzę o finansach włączyć do edukacji na poziomie szkolnym. Pierwsze jaskółki tego procesu pojawiły się już. Zanim jednak inicjatywy te owocują – najlepiej poświęcić odpowiedni czas na długą i szczegółową rozmowę z zawodowym doradcą finansowym. Jego obowiązkiem jest przecież znać wszystkie literki szalonego abecadła.
Twoje pieniądze: Dług rzecz wstrętna
"Dobry zwyczaj – nie pożyczaj" – mawiał mój ojciec-finansista. Zapamiętałem jego radę dokładnie, ale jakże tu stosować się do niej, skoro cały system ekonomiczno-finansowy kraju, w którym przyszło mi żyć, oparty jest na kredycie, pożyczaniu pieniędzy, wydawaniu ich, zanim jeszcze je zarobimy?
Przeciętny Kanadyjczyk jest dziś zadłużony po uszy. Ja może nieco mniej, ale też różne tzw. okoliczności życiowe sprawiają, że suma długów rośnie, zamiast maleć.
A jednak – w zgodnej opinii specjalistów, którzy potwierdzają ją swoim przykładem – trzeba zadbać o redukcję zadłużenia, zanim będzie za późno. Zanim długi "zjedzą" praktycznie całe nasze oszczędności, które miały zapewnić dostatnią (w miarę) emeryturę.
Każdy z nas obarczony jest różnego rodzaju długami. Od pożyczki hipotecznej na kupno domu czy "condo" po niespłaconą resztówkę z kolejnego rachunku karty kredytowej. A jeszcze jakaś pożyczka samochodowa, jakieś zadłużenie na linii kredytowej. Niespłacone "winien" z jakiejś transakcji, która miała przynieść zysk, lecz nie udało się….
Tu powinien wkroczyć fachowy, wyspecjalizowany w tego rodzaju sprawach doradca finansowy. Samemu trudno się zorientować we właściwej kolejności radzenia sobie z próbkami. Wszak w grę wchodzi nie tylko mało lubiany "procent składany", który tyle kłopotów przysporzył jeszcze w szkole. Jak stwierdzono drogą sondażu, ponad połowa kanadyjskich respondentów nie potrafi udzielić prawidłowej odpowiedzi na niezbyt nawet podchwytliwe pytania, jeśli w treść problemu włączyć procent składany lub rozłożenie zadłużenia na lata.
Dla przykładu: która pożyczka hipoteczna będzie droższa: rozłożona na 20 czy na 25 lat? Jeśli zastrzeżemy, że oprocentowanie obu ma tę samą wysokość, ponad połowa respondentów udzieli błędnej odpowiedzi.
Scotiabank stwierdził, że niemal 70 procent Kanadyjczyków nie spłaci swoich pożyczek hipotecznych do chwili przejścia na emeryturę. W istotny sposób zagraża to ich dochodom emerytalnym, ale większość nie docenia zagrożenia, rozumując, że "jakoś to będzie". A doświadczenie doradców finansowych uczy, że – nie będzie. Ani jakoś, ani w ogóle. Co czwarty właściciel domu w Kanadzie straci go, w następstwie zajęcia przez bank lub sprzedaży pod przymusem bankructwa.
Jeśli zabrać się do tego właściwie, nawet z dość wysokimi długami można sobie poradzić. 46 proc. respondentów sondażu w wieku powyżej 55 lat nie musi zmagać się z żadnymi problemami zadłużenia. Przyczyna okazała się prosta: skorzystali z porad fachowców. Doradca finansowy może pomóc: wie, jak ograniczyć ból spłaty hipoteki, wie, jak skomasować długi i którymi zająć się w pierwszym rzędzie, by ostateczny efekt był jak najmniej bolesny. Jego zadaniem jest wybrać takie rozwiązania, które sprawią, że operacja będzie jak najmniej kosztowna.
Cudów nie ma: pożyczki trzeba będzie uregulować, skoro nie stosowaliśmy się do ultrakonserwatywnej rady mojego ojca. Może to jednak być procesem znacznie mniej bolesnym, jeśli skorzystać z rady fachowca, a nie polegać na własnym rozeznaniu. Wszak i każdy z nas na czymś zna się lepiej niż inni. Dlaczego więc nie zaufać ludziom, którzy żyją z rozwiązywania problemów finansowych?
Twoje pieniądze: Mroczna przyszłość
O naszej sytuacji finansowej decydujemy sami, umiejętnie gospodarując zarobionymi i zgromadzonymi środkami, ale zasadniczy wpływ ma na nią także działalność innych, mocą demokratycznego mandatu upoważnionych do gospodarowania tą częścią naszych dochodów, które określamy mianem wspólnej kasy czy budżetem miasta, prowincji czy kraju zgromadzonym drogą podatkową. To, bowiem, co czynią z naszymi podatkami politycy, ma zasadniczy wpływ na ceny produktów i usług, a więc osłabia moc nabywczą tych pieniędzy, które zostały w naszych rękach.
Dzisiaj widać już dość wyraźnie, że przynajmniej jedna z inicjatyw lansowanych przez miłośników ochrony środowiska nie wypaliła, za to kosztowała nas wszystkich sporo i jeszcze kosztować będzie. Mam na myśli lansowane z uporem godnym lepszej sprawy samochody o napędzie elektrycznym. Podczas gdy działa to świetnie jako atrakcja w wesołych miasteczkach (tzw. "bumper cars"), na szosach i autostradach pojazdy takie nie przyjęły się i wszystko wskazuje na to, że już się nie przyjmą. Za to my wszyscy zapłacimy za ten eksperyment jak za zboże.
Nadal krążą po naszym krajobrazie maniacy, sugerujący, iż klęska pojazdów elektrycznych to wynik spisku wielkich koncernów naftowych we współpracy z koncernami motoryzacyjnymi. Niestety dla sprawy, nie do obrony jest teza, iż na przykład koncern General Motors celowo ograniczył produkcję modelu Saturn EV1, chociaż chętni ustawiali się w długich kolejkach po to auto. Owe kolejki widać było tylko w sennych marzeniach ekologów.
Każdy pytany o zdanie przez pełnych entuzjazmu autorów sond medialnych oświadczy, że jest za. Za ochroną środowiska, za elektrycznymi samochodami i w ogóle za troską i gospodarnością. Dopiero przy płaceniu okazuje się, że teoretycznie wszyscy jesteśmy za, ale do czasu, kiedy należy sięgnąć do portfela. Producenci samochodów stanęli na wysokości zadania: niemal każdy zajął się projektowaniem samochodów o napędzie elektrycznym. Nissan chwalił się swoim modelem o pięknej nazwie Leaf. Nazwa piękna, ale sprzedaż modelu spadła o niemal 30 proc. w ciągu roku. Jeździ po świecie w sumie niecałe 40 tysięcy tych autek, a miało jeździć – według ekologów – półtora miliona. Zakłady Nissana mogą produkować 150 tysięcy leaf rocznie; w tym roku sprzedaż fabryki w Smyrnie wyniosła nieco ponad 5 tysięcy sztuk.
Produkowany przez zakłady Chevrolet model Volt radzi sobie nieco lepiej. Za to koncern traci na każdej sztuce tego ekologicznego autka niemal 50 tysięcy dolarów, które następnie trzeba nadrobić przy sprzedaży innych modeli za sztucznie zawyżoną cenę. Producent akumulatorów dla Volta, firma A123, zbankrutował, bo nie było dostatecznego zapotrzebowania na baterie. Najlepiej radzący sobie z tym sektorem rynku koncern Toyota zrezygnował z dalszych prac nad samochodami o napędzie elektrycznym.
Podobnie jest na całym świecie. Japonia, Niemcy i Wielka Brytania przystępują do rewizji swej polityki w tym zakresie. Nawet Kalifornia, mekka ekologów, obcięła dotacje na ten cel o połowę.
Pobawiliśmy się. Teraz trzeba zapłacić rachunek.
Jacek Kozak
Twoje pieniądze: Wystarczy piątka
Wielu z nas, po przyjeździe do Kanady, marzyło o uruchomieniu własnego biznesu, by nie musieć zabiegać u kogoś o etat, by nie musieć znosić humorów szefa. Części z imigrantów udało się. W gruncie rzeczy – udaje się to znacznej części tej napływowej fali nowych Kanadyjczyków. Bodajże częściej, niż rodowitym mieszkańcom tego kraju.
Kanada bowiem naprawdę sprzyja własnej przedsiębiorczości. Nawet tak podstawowa sprawa jak rejestracja własnego biznesu. W Ontario wystarczy w tej kwestii uzyskać jeden oficjalny dokument. Dla porównania – uruchomienie najprostszego prywatnego biznesu we Francji wymaga załatwienia aż siedemnastu różnych papierków.
Co więcej – uruchomienie własnego biznesu nie wymaga w Kanadzie zbyt wielkich nakładów finansowych. Jak wynika z danych firmy Intuit Canada, często wystarczy 5 tysięcy dolarów. Analiza rynku, sporządzona na zamówienie tej firmy, wykazała, iż ponad połowa nowych kanadyjskich biznesów zaczynała z kapitałem poniżej granicy 5000 dolarów. A jeśli myślimy o biznesie zatrudniającym tylko właściciela firmy – wskaźnik sukcesu jest jeszcze wyższy i wynosi 77 procent biznesów rozpoczętych z kapitałem zakładowym poniżej tej granicy.
Innymi słowy – praktycznie rzecz biorąc, uruchomienie własnego przedsiębiorstwa jest w zasięgu każdego chętnego. Tyle że z ekonomicznej analizy zjawiska wynika zarazem, iż margines zysku w takich przedsiębiorstwach jest niewielki, więc i szanse na porażkę – duże.
Dane kanadyjskiego urzędu statystycznego wykazują, że całkiem spora liczba nowych biznesów otwieranych w kraju przetrzymuje ten najgorszy pierwszy rok działalności. Wskaźnik w tym zakresie waha się w granicach 85 procent. Za to okres dwóch lat działalności przetrwa (według tych danych) już tylko 70 procent nowych firm, a okres pięciu lat (kiedy to można już mówić o jakiejś stabilizacji na rynku) – tylko 51 proc. przedsiębiorstw.
Eksperci analizujący losy drobnych przedsiębiorstw podkreślają, że najpoważniejszą przyczyną porażek na nieco dłuższą metę jest nieumiejętne planowanie finansowe i ocena ryzyka. Innymi słowy – nowi przedsiębiorcy radzą sobie całkiem nieźle ze wszystkimi aspektami uruchomienia firmy, oprócz spraw finansowych. Mniej więcej połowa z nich podejmuje wielce ryzykowne decyzje finansowe, ograniczające prawdopodobieństwo sukcesu.
Najistotniejszy jednak jest tu brak wykształcenia finansowego przedsiębiorców. Zaczynający biznes na własną rękę znają swój fach i mają niezłą orientację w potrzebach i możliwościach rynku, ale najczęściej ponoszą porażkę, gdy przyjdzie do planowania finansowego na dłuższą metę. Bywa to nawet określane mianem finansowego analfabetyzmu. Olbrzymia większość tych, którzy ponieśli porażkę w próbach działania na własną rękę przyznaje, że pokonały ich zawiłe mechanizmy finansowe.
A w pierwszym rzędzie – nieumiejętność prędkiego i właściwego skomputeryzowania pracy swojego przedsiębiorstwa. Dobrze ponad połowa właścicieli niewielkich firm i przedsiębiorstw nadal polega na długopisach i kartkach papieru w zakresie nawet tak skomplikowanych działań finansowych swej firmy, jak lista płac czy rozliczenia podatkowe.
Jeśli więc da się otworzyć własny biznes za kilka tysięcy dolarów, czy warto ryzykować jego porażkę, oszczędzając na honorarium doradcy finansowego?
Twoje pieniądze: Sprawiedliwość w sprawach drobnych
Najlepiej byłoby, gdyby wszyscy w terminie spłacali swoje długi, także nam, gdy komuś pożyczyliśmy jakieś pieniądze lub z innej racji jest on nam coś winien. Niestety, ten idealny stan nie istnieje w rzeczywistości i czasami trzeba nieźle nachodzić się, zanim odzyskamy swoje pieniądze. Warto wówczas pamiętać o wielce pożytecznej instytucji, jaką jest sąd do spraw drobnych, czyli "small claims court".
Reguły działania takiego sądu są różne w każdej prowincji. W Ontario na przykład limitem wysokości sprawy, jaką można wnieść przed ów sąd, jest 25 tysięcy dolarów. Jeżeli należy nam się więcej – nie unikniemy sprawy przed "normalnym" sądem.
Szczegółowe informacje na temat zasad funkcjonowania takiego sądu można bez trudu znaleźć w lokalnej bibliotece publicznej. Dlatego też przytoczę tutaj tylko mniej oczywiste cechy charakterystyczne tej instancji. Najistotniejszą jest fakt, iż jest to tak zwany w języku prawniczym "court of equity", co oznacza, że zasady prawne regulujące przebieg spraw są nieco bardziej elastyczne. Więcej zależy od uznania sędziego, a naczelnym celem rozprawy jest nie tyle zbadanie, czy prawo było przestrzegane, co określenie i decyzja, czy sprawiedliwości stało się zadość. A jeżeli nie – określenie, co można zrobić, by stan sprawiedliwości przywrócić.
Oznacza to zarazem, iż sąd "small claims court" ma swoje własne zasady postępowania, odmienne od procedury obowiązującej w "normalnym" sądzie, i że będzie on trzymał się tych reguł. Innymi słowy – nieco inaczej wyglądają tu reguły dowodowe i osoby występujące przed tym sądem (obojętnie w jakim charakterze) mogą liczyć na nieco większą elastyczność sądu, jeśli chodzi o przyjęcie czy odrzucenie materiału dowodowego.
Elastyczność, jaka obowiązuje w "small claims court", pozwala stronom na samodzielne reprezentowanie swoich spraw, bez kosztownej pomocy prawników. "Small claims court" jest w istocie specjalnym forum o charakterze mediacyjnym, a nie tylko sądem. Dlatego też, zanim dojdzie do ostatecznej rozprawy, sędzia prawdopodobnie usiłował będzie rozwiązać spór finansowy drogą nieformalnej rozmowy z oboma stronami. Konferencja z udziałem mediatora ma przy okazji pokazać stronom sporu ewentualne luki w ich materiale dowodowym i – jeśli to możliwe – doprowadzić do rozstrzygnięcia sporu drogą polubowną.
Niemniej jednak, "small claims court" jest sądem w całym tego słowa znaczeniu i jego orzeczenia mają moc prawną. Kto więc przegra rozprawę w takim sądzie, ten musi liczyć się, że wygrywająca strona może uciec się do wszelkich przewidzianych prawem pociągnięć, by odzyskać przyznane fundusze, łącznie z zajęciem wynagrodzenia czy własności.
Najistotniejsze jednak jest to, że nawet "small claims court" działa jak prawdziwy sąd, a nie telewizyjny spektakl. Wszystko zabiera odpowiednią ilość czasu, a sukces na tym forum nie oznacza jeszcze odebrania czeku od dłużnika.
Najlepiej więc wiedzieć, komu pożycza się swoje pieniądze. I lepiej jest mieć do czynienia z wielką firmą, która rzadko kiedy pokusi się o naginanie sprawiedliwości na swoją stronę w stosunkowo drobnych sprawach, niż z pojedynczym indywiduum, nawet dobrze znanym i lubianym.
Twoje pieniądze: Bariery rozwoju
Zdaniem ekonomistów, jednym z ważniejszych czynników ograniczających zatrudnienie i wzrost płac, a w ogóle – rozwój gospodarki, są cła. Czasem przypominamy sobie, iż żyjemy w kraju o wysokich barierach celnych – gdy na przykład stwierdzimy z zaskoczeniem, iż jakiś produkt kupiony w sklepie o 50 km na południe, za amerykańską granicą, kosztuje dwie trzecie tego, co w pobliskim kanadyjskim punkcie sprzedaży detalicznej. Na co dzień jednak mało nas obchodzi wysokość ceł nakładanych na import zagranicznych artykułów konsumpcyjnych i półproduktów. A jest ona istotnym elementem kształtującym poziom cen, jakie co dzień przychodzi nam płacić.
Niedawny komunikat ministra finansów Kanady Jima Flaherty'ego szczycił się redukcją kilku barier celnych, co – jak stwierdzono w piśmie – ma obniżyć koszty produkcji między innymi dla producentów karetek pogotowia. W sumie, kosztem nieco ponad 1,7 miliona dolarów rocznie, obniżono cła o 4 do 14 procent nakładane na pięć asortymentów. Od 2009 roku rząd premiera Harpera obniżył w sumie cła nakładane na importerów niemal 1800 pozycji asortymentowych. Bić brawo?
Powoli, spokojnie. Obniżenie ceł na olej palmowy ograniczy wpływy Ottawy o 888 tysięcy dolarów. Tymczasem, nadal pozostaje w mocy – na przykład – cło na import koszul męskich i chłopięcych o wartości 42 miliony dolarów rocznie. Albo na określone rodzaje obuwia skórzanego i gumowego. Wartość – 156 milionów dolarów. Oraz cło na sweterki – 179 milionów dolarów rocznie. A na import dla przemysłu motoryzacyjnego? Skromne 542 miliony dolarów każdego roku.
W sumie cła nakładane na importerów tysięcy artykułów dają Ottawie co roku ponad 4 miliardy dolarów dochodu. Efekt? Jasny do przewidzenia. Jeśli sweterek zostanie wyprodukowany w Kanadzie – jego cena może wahać się w sklepie w granicach 20 dolarów. Taki sam sweterek wyprodukowany – dajmy na to – w Indonezji i sprowadzony do kanadyjskiego sklepu musi kosztować dwa razy drożej, bo jego cenę podnosi nie tylko koszt transportu i honorarium pośredników, ale i cło.
Przeciętna wartość cła na produkty importowane do Kanady to aż 17 proc. Innymi słowy – o tyle są droższe artykuły pochodzenia zagranicznego w porównaniu do produkcji krajowej.
Jak tu się dziwić, że Kanadyjczycy uwielbiają przekraczać granicę z USA w ramach wycieczek zakupowych. Mniejsza o atrakcje Nowego Jorku, Waszyngtonu czy Las Vegas. Dobrze zorganizowana wyprawa na zakupy może przynieść oszczędności rzędu kilkuset dolarów. Nawet po uwzględnieniu kosztów przejazdu. Wszak benzyna w USA także jest tańsza.
I w tym miejscu należy zastanowić się, na czym nam bardziej zależy: na niższych cenach artykułów w sąsiednim sklepie, czy też na tym, by administracja w Ottawie dysponowała odpowiednim zasobem gotówki, by spieszyć z pomocą chorym, wyrzuconym z pracy, emerytom. By stać nas wszystkich razem było na zapewnienie mieszkańcom kraju owej "siatki bezpieczeństwa", która chroni nas w razie czego przed finansową katastrofą.
To prawda, że każdego roku Ottawa zgarnia ponad 102 miliony dolarów od importerów opon samochodowych. Ale pieniędzy tych nie przejada premier Harper i jego ministrowie. Wracają one do konsumenta chociażby w postaci napraw szos i autostrad, po których jeżdżą owe opony. Bo jedynej w kraju płatnej autostrady 407 nikt nie lubi i w miarę możliwości nikt nie używa.
Finanse: Dopieszczone pokolenie
Analizując nasze potrzeby w wieku emerytalnym, patrzymy zazwyczaj na takie aspekty, jak wartość portfolio, opodatkowanie, sytuacja na rynku inwestycyjnym. Zdaniem specjalistów, pomijamy tym samym sprawę, która ma wielce istotne, jeżeli nie najważniejsze, znaczenie dla zasobów gotówki, jakimi dysponować będziemy w okresie "złotego wieku". Mam na myśli nasze dzieci.
Pokolenie "baby boomers" dopieściło swoje pociechy. Według niektórych opinii – tak dopieszczonej generacji nie znają dzieje naszej cywilizacji. A system finansowy jest bezwzględny i nie bierze pod uwagę rodzicielskich sentymentów.
Mało, że dopieszczamy nasze niekiedy już dwudziesto- (i więcej) letnie pociechy iPhone'ami i hondami accord (albo przynajmniej ubezpieczeniem takowych), najpoważniejszym zagrożeniem dla stanu naszej kasy i dla naszej emerytury jest fakt, iż dzieci nadal uprzyjemniają nam rodzinny dom, rezydując na rodzicielskiej kanapie.
Dane Statistics Canada za rok 2006 wykazują, iż 42 proc. młodych dorosłych w wieku 20-29 lat nadal mieszka z rodzicami. Dane za rok 2011 potwierdzają tę tendencję. A tymczasem w roku 1991 z rodzicami mieszkało tylko 32,1 proc. młodych ludzi w tej kategorii wiekowej, a dziesięć lat wcześniej, w 1981 roku – zaledwie 26,9 proc. Jak na ironię, nieco ponad 2 procent z tych młodych ludzi nie tylko pozostało lub wróciło do domu rodziców, ale jeszcze wprowadziło tam swojego partnera.
Trzy czynniki utrudniają młodym ludziom proces przechodzenia "na swoje": wydłużenie się procesu kształcenia i wzrost jego kosztów, trudności w znalezieniu pracy i wysokie ceny wynajmu czy kupna domu.
Można to analizować jako zjawisko kulturowe, bowiem w określonych społecznościach do normy należy przytrzymanie młodych ludzi dłużej w zasięgu domu rodzinnego, albo też tworzenie rodziny wielopokoleniowej. Zjawisko kulturowe ma jednak przede wszystkim swój wymiar finansowy i każde kilka lat opieki nad dorosłymi dziećmi opóźnia o co najmniej tyle samo lat moment, w którym rodzice będą mogli spokojnie zażywać rozkoszy życia na emeryturze. I z tym mniejszym zasobem zgromadzonej gotówki.
Rządowa decyzja o wydłużeniu okresu pracy zawodowej i opóźnieniu wieku emerytalnego wywołała tu i ówdzie krytyczne głosy o rzekomym zamachu rządu na swobodę odpoczynku po pracy. Tymczasem, opóźnienie wieku emerytalnego ma miejsce niezależnie od decyzji administracyjnych i decyzję tę podejmujemy sami.
Mniejsza o społeczne i psychologiczne konsekwencje zaistniałej sytuacji. Warto przede wszystkim dokładnie i starannie przeanalizować jej aspekt finansowy. Jeśli chcemy uniknąć trudności (lub wręcz katastrofy) w wieku emerytalnym, nie do utrzymania jest sytuacja, w której mieszkające z rodzicami dzieci 80 – 90 proc. swoich mizernych dochodów wydają na elektronikę, kolacje w drogich restauracjach i wycieczki po świecie.
Jak i z innymi sprawami finansowymi – można i tak, można i tak, ale najpierw proszę policzyć się z konsekwencjami decyzji.
Finanse: Lekcje opodatkowania
Zostało jeszcze trochę czasu, zanim przyjdzie nam znowu myśleć o uregulowaniu spraw z kanadyjskim urzędem podatkowym. Dlatego też dzisiaj chciałem namówić do zastanowienia się nad podatkami z nieco innej perspektywy. A mianowicie – gdzie idą nasze podatkowe pieniądze. I co można zrobić, by zmniejszyć ten ciężar.
Czy zdają sobie państwo sprawę z faktu, iż istnieje całkiem liczna grupa pracowników sektora uspołecznionego w Ontario, która jest opłacana według stawki ok. 78 dol. za godzinę pracy? Aż trudno w to uwierzyć, ale tak jest. Weterynarz może liczyć na 38 dol./h, komputerowiec zatrudniony przy projektowaniu internetowych witryn – coś ok. 25 dol./h. Mniej więcej tyle, co dziennikarz.
To kto ma tak wysokie stawki? Ktoś o bardzo stresującej i szkodliwej pracy? Ktoś, kto musi latami zdobywać wiedzę, by wypełnić wymogi swego zatrudnienia? Ktoś, kto uzyskał dostęp do zawodu w rywalizacji z setkami podobnie wysoko wykwalifikowanych konkurentów?
Nie. Stawka 78 dol./h obowiązuje w zawodzie nauczyciela szkoły podstawowej w Ontario. Tak wynika z podzielenia przeciętnego wynagrodzenia przez liczbę dni pracy i minimum przepracowanych godzin. Tak administracja prowincji wynagradza 70 tysięcy nauczycieli szkół podstawowych. Nauczyciele szkół średnich (coś ok. 40 tysięcy osób) mają się nieco gorzej i ich stawka godzinowa kształtuje się na poziomie 68 dol./h.
Poza samym wynagrodzeniem, nauczyciele szkół podstawowych Ontario korzystają z licznych dodatkowych "benefitów" wynegocjowanych przez związki zawodowe. Dni chorobowe, które można kolekcjonować (jeśli zdrowie akurat dopisuje), niczym rzadkie znaczki pocztowe. Emerytura w wieku 55 lat płatna jako 60-proc. ostatniej stawki do końca życia. Nie objęta tym wyliczeniem możliwość dalszych zarobków.
Przy tak hojnym wynagrodzeniu za jakże potrzebną pracę, należałoby oczekiwać, iż Ontario ma najlepszy system edukacji szczebla podstawowego na świecie. Dlaczego więc z roku na rok rośnie liczba (i wskaźnik statystyczny) rodziców, którzy za własne ciężko zarobione pieniądze usiłują ulokować swoje pociechy w szkołach prywatnych? Edukacja dziecka w prywatnej szkole podstawowej może kosztować niekiedy nawet i 29 tysięcy dolarów rocznie. A jednak – widać opłaca się.
Innymi słowy – tysiące podatników Ontario płaci dwukrotnie za przywilej wyedukowania dziecka: raz, uiszczając opłatę za prywatną szkołę, a ponownie – gdy przyjdzie rozliczać się z urzędem podatkowym.
Każdy chciałby coś zaoszczędzić w relacjach z fiskusem. Najskuteczniejszą metodą jest redukcja opodatkowania. Ale jest to możliwe jedynie, gdy administracja prowincji (i kraju) ograniczy wydatki tam, gdzie są one astronomiczne i nieusprawiedliwione.
mniej to lepiej
Przed tygodniem pisałem w tym miejscu o alternatywnych rozwiązaniach dla kupna domu i próby odniesienia z tego finansowych korzyści. Podejmując decyzję o inwestowaniu w nieruchomość, która jest zarazem naszym dachem nad głową, należy sprawdzić, czy jest to rzeczywiście opłacalne i czy nie ma innego, lepszego rozwiązania. Dodatkowym argumentem przemawiającym za wynajmowaniem zamiast kupna są też poboczne, pozornie niewielkie koszty operacyjne, które można zredukować. Zawarcie umowy o najem lokalu czy budynku jest sprawą w Ontario prostą i niekosztowną. Kupno nieruchomości wiąże się ze znacznie większymi nakładami. I tutaj jednak można nieco uszczuplić wydatki, zwracając uwagę na opłaty, które wcale nie muszą być aż tak wysokie.
Zacznijmy od najpoważniejszego wydatku – honorarium dla agenta "real estate". Tu pierwsze poważne zastrzeżenie: raz za razem pojawiają się informacje o możliwości kupna czy sprzedaży domu bez pośrednictwa agenta. Tego żaden zaznajomiony z operacjami finansowymi specjalista nie będzie doradzał. Wszak, ostatecznie, znane są w medycynie przypadki samodzielnej amputacji kończyny i przeżycia przez pacjenta takiej operacji. Ale nie jest to przez nikogo rozsądnego zalecane.
Tak samo z zakupem domu: można operację przeprowadzić i zaoszczędzić coś ok. 5 proc. ceny, ale każdy znający się na rzeczy agent przytoczy państwu dowolnej długości listę błędów, jakie taka amatorszczyzna wywołuje.
Można natomiast spróbować wynegocjować od agenta niższe honorarium niż owe zwyczajowe pięć procent. Wbrew powszechnemu przekonaniu, nie jest to komisowe ustalone przepisami prawnymi, lecz zaledwie zwyczaj. Jeżeli agent prowadzi obie transakcje – sprzedaży dotychczas zajmowanego lokalu i kupna nowego – może zgodzić się na redukcję swego komisowego o ok. 1 proc. Niby niedużo, ale przy przeciętnej cenie nieruchomości w Kanadzie w granicach 375 tysięcy dolarów ów jeden procent rabatu to 3750 dolarów, które zostają nam w kieszeni.
Tyle, że należy postępować tu bardzo ostrożnie. Jak zawsze i we wszystkich operacjach finansowych – dostajemy to, za co płacimy. Tańsza usługa agenta może okazać się usługą niższej jakości. To trochę tak, jak z własnoręcznym naprawianiem swojego samochodu. Koncepcja korzystna i atrakcyjna – pod warunkiem, że człowiek wie, co robi. W przeciwnym razie…
Do dalszych oszczędności prowadzi podwyższenie tzw. własnego wkładu. Już wpłata 20 proc. ceny zakupu prowadzi do sporych oszczędności w zakresie obowiązkowego ubezpieczenia pożyczki hipotecznej.
No i oczywiście pozostaje najistotniejszy aspekt całej operacji, a mianowicie wskaźnik stopy oprocentowania pożyczki hipotecznej, czyli "mortgage". To najpoważniejszy koszt w całej operacji. Dla przykładu – pożyczając 300 tysięcy dolarów z 25-letnim okresem amortyzacji na 5,24 proc., płacimy w ciągu pierwszych pięciu lat aż 73.675 dol. w kosztach oprocentowania. Naprawdę więc warto szukać jak najniższego oprocentowania hipoteki. Nawet jeden procent obniżki daje w efekcie korzyść rzędu tysięcy dolarów.
I tak dolar do dolara rozwaga pozwoli zaoszczędzić na kosztach transakcji i przeznaczyć te pieniądze albo na coś atrakcyjnego, albo na korzystną inwestycję. Jak zwykle w sprawach finansowych – nawet niewielki zysk jest lepszy od straty.