Opowieści z aresztu imigracyjnego: Mimo inności, podobieństwo
Każde imperium ma swoich zwolenników i wrogów. Doświadczył tego twórca imperium greckiego Aleksander Macedoński, doświadczyli Rzymianie, Brytyjczycy w okresie wiktoriańskim, czyli w okresie szczytu swojej potęgi. Stany Zjednoczone, czyli współczesne imperium głoszące hasła demokratyczne, wyrosłe na gruncie rewolucji francuskiej, wydają się, w porównaniu z innymi współczesnymi systemami rządzenia, wzorcem do naśladowania.
Pomińmy poglądy wielkich tego świata na ten temat. Przyjrzyjmy się temu problemowi na przykładzie dwóch młodych ludzi, którzy tego samego dnia trafili do kanadyjskiego aresztu imigracyjnego, ale z jakże różnych pozycji. Jeden trafił tam jako aresztant, a drugi jako jego strażnik. Pochodzili z różnych zakątków świata, nie znali się wcześniej. Nieważne są ich imiona i nazwiska (nosili typowe, popularne w ich krajach) i nazywajmy ich według kraju ich pochodzenia: Gruzin i Irańczyk.
Pierwszy był trochę młodszy, może o jakieś pięć lat, od około 35-letniego Irańczyka. Pierwszy przybył do aresztu jako aresztant, a drugi jako strażnik. Byli trochę do siebie podobni: obaj wysocy, przystojni, o lekko brązowej karnacji, obaj byli kawalerami i obaj o wyrazistych poglądach politycznych.
Irańczyk dorastał w swoim kraju w okresie gwałtownych przemian. Kiedy był jeszcze bardzo młody, obalano cesarza, szachinszacha, czyli króla królów, na cześć którego nosił takie jak on imię, Reza. Ojciec jego był podpułkownikiem wojska cesarskiego, hołubionego, modernizowanego i wiernego swojemu władcy. Kiedy cesarz został obalony i nastały czasy ajatollahów, czyli rządy arcykapłanów islamskich, ojciec naszego bohatera został zwolniony z armii. Warunki bytowe rodziny gwałtownie się pogorszyły, bo emerytura wojskowa ojca była nieporównanie mniejsza od jego doskonałych, uprzednich zarobków. Ale po dwóch latach nastąpiło jeszcze dalsze pogorszenie się warunków, kiedy ojciec został aresztowany i oskarżony o uczestnictwo w spisku byłych wyższych oficerów przeciwko nowym władzom. Został on z grupą innych byłych oficerów skazany na śmierć i wyroki wykonano.
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Gangsterska kariera
Czytamy powieści kryminalne, oglądamy filmy prezentujące gangsterów jak bohaterów. Co innego jest czytać o tym czy oglądać aktorów wcielających się w role gangsterów, a co innego móc z takim obcować, rozmawiać, móc podzielić się ze znajomymi informacjami, jak taki gangster wygląda.
Przed laty mieszkałem w Hawanie w hotelu, który był usytuowany naprzeciw innego hotelu, stojącego w najatrakcyjniejszym miejscu, bo na cyplu zatoki. Ale nie to stanowiło główną atrakcję tego hotelu. Wiele osób doradzało mi odwiedzenie go, bo był kiedyś własnością Ala Capone, słynnego chicagowskiego gangstera. Tam podobno odbywały się odprawy jego zastępców, tam dzielił role i dochody, tam zbierał haracz od swoich rezydentów. Oczywiście zwiedziłem ten hotel, podobny do każdego z innych, ale czuło się w nim, mimo wieloletniego zarządzania przez komunistyczny reżim Kuby, jakąś atmosferę tajemniczości. Oczywiście nie było mi dane spotkać się z tym słynnym gangsterem, bo dawno już umarł na chorobę weneryczną w jednym z amerykańskich więzień. Ale los czasami bywa łaskawy i zsyła na nas możliwość spotkania się z czymś niecodziennym. I to zupełnie znienacka. Wprawdzie skala może nie tak wielka, ale jednak. Nie każdy może spotkać się twarzą w twarz z jednym z najaktywniejszych gangsterów z okolic Jane i Finch w Toronto.
Opowieści z aresztu imigracyjnego: Michał
Otwarcie nowego połączenia między Addis Abebą a Toronto odbyło się z wielką pompą. Był poczęstunek, występy oficjeli, zespołów folklorystycznych z Etiopii, poświęcenie samolotu przez ortodoksyjnego biskupa, latająca chmara dziennikarzy i fotoreporterów. Jest to pierwsze i jedyne bezpośrednie połączenie lotnicze między Toronto i Afryką. Na ten pierwszy lot czekało wielu Etiopczyków, nawet odkładając wcześniej planowane podróże, które jednak musiałyby być z przesiadką w Amsterdamie, Brukseli czy Frankfurcie.
W takiej też sytuacji znalazł się Michał, bo tak kazał się nazywać, mimo że zapisano jego imię z angielska Michael. Był wyznania chrześcijańsko-ortodoksyjnego. Pochodził z przedmieść Addis Abeby, gdzie dorastał, chodził do szkoły i skończył studia uniwersyteckie. Mając ponad 40 lat, zaliczył dość długą wędrówkę po świecie. W swoim rodzinnym kraju nie był ponad dziesięć lat.
Pierwszą swoją wyprawę zagraniczną odbył do Izraela. Miał tam kolegów, którzy zabrali się za przerzut zorganizowany przez lotnictwo Izraela dla wyznawców judaizmu zamieszkałych w Etiopii. Większość faktycznie wyznawała wiarę opartą na Starym Testamencie, ale niektórzy skorzystali z okazji i też się zabrali. Wśród nich byli koledzy Michała. Kiedy ich odwiedził, dowiedział się, że prawie wszyscy, po szybkiej nauce języka i adaptacji, musieli odbyć obowiązkową służbę wojskową. Byli zazwyczaj szeregowcami pełniącymi służbę na pierwszej linii frontu.
Ale jak to w armii, co jakiś czas propagandziści organizowali grupowe oddawanie krwi. Kiedy cały pluton szedł do punktu krwiodawstwa, to w tym również ciemnoskórzy pochodzący z Etiopii. Później dowiedzieli się, że ich krew była wylewana do rynsztoka. Kiedy stało się to publiczną tajemnicą, pracownicy służby zdrowia tłumaczyli to tym, że obawiali się, że krew ta może być zainfekowana wirusem i narażać pacjentów, którym by się tę krew podało, na zachorowanie na AIDS. Z góry zakładano, bez przeprowadzania indywidualnych badań, że ci nowo przybyli i ledwo tolerowani obywatele mogą być zarażeni, a biali nie.
Michał z dużą nostalgią wspominał swój siedmioletni pobyt w Niemczech. Pracował tam głównie w gospodarstwie rolnym, położonym w pobliżu Norymbergi, gdzie uprawiano i zbierano zioła na potrzeby farmacji. Tam też zrodziła się przyjaźń Michała z wieloma pracownikami sezonowymi pochodzącymi z Polski, którzy stanowili trzon pracowników najemnych w tym rozległym gospodarstwie. Przyjeżdżali wiosną i odjeżdżali jesienią do Polski, a Michał pozostawał, wykonując prace porządkowe w czasie zimy. Mówił dość dobrze po polsku, choć jak powiedział, już sporo zapomniał, bo od tamtego czasu minęło prawie pięć lat. Z jednym z Polaków utrzymywał systematycznie kontakt i listowny, i telefoniczny. Rozmawiał z nim po polsku, z wtrącaniem zwrotów niemieckich, kiedy nie mógł znaleźć odpowiedniego polskiego słowa. Bo chociaż obaj mówili dość płynnie po niemiecku, to ambicją Michała było to, aby rozmawiać ze swoim przyjacielem w jego ojczystym języku.
Na farmie tej Michał poznał krajankę, z którą zamieszkiwał przez ostatnie trzy lata pobytu w Niemczech. Ze związku tego urodziło się dwoje dzieci na ziemi niemieckiej. Ale, po latach starań, wszyscy oni otrzymali decyzję odmowną co do możliwości stałego pobytu. Dostali polecenie opuszczenia Niemiec. Partnerka Michała wyleciała z dziećmi do Stanów Zjednoczonych, gdzie miała wsparcie ze strony swoich krewnych, którzy uzyskali tam wcześniej stały pobyt. Po latach również ona i dzieci otrzymali prawo stałego pobytu w tym kraju.
Michał nie chciał osiedlać się w Stanach. Miał uraz do tego kraju wyniesiony jeszcze z okresu studiów, kiedy tak wykładowcy, jak i studenci skłaniali się do poglądów lewicowych, a nawet lewackich. Stany Zjednoczone były postrzegane przez to środowisko jako strażnik "krwiożerczego" kapitalizmu. Nadto jego związek uczuciowy z konkubiną osłabł. Już po rozstaniu tęsknił za dziećmi (chłopiec i dziewczynka) i skłonił ich matkę do odwiedzania go z dziećmi w Toronto, kiedy uzyskali już prawo stałego pobytu w Stanach. Za każdym razem pokrywał koszty ich podróży, utrzymania 1-2-tygodniowego tutaj, kupował im prezenty i dawał matce za każdym razem okrągłą sumkę na utrzymanie ich wspólnych dzieci.
Michał, po kilku miesiącach pobytu w Toronto, uzyskał pracę w największej ubojni świń. Jak twierdził, codziennie ubijano tam około sześciu tysięcy świń. Wymagało to oczyszczenia, podzielenia, spakowania i zmagazynowania mięsa w chłodni. Tam czekało na odbiorców. Michał zaliczył wszystkie działy i w końcu dostał pracę tam, gdzie najbardziej mu to odpowiadało, czyli przy wydawaniu towaru odbiorcom. Zarobki miał niezłe i pracę pewną. Był cenionym pracownikiem.
Michał przyleciał do Kanady z Niemiec jako turysta z paszportem etiopskim. Po roku od przybycia tutaj, poprzez agenta imigracyjnego, złożył dokumenty o udzielenie mu statusu uciekiniera politycznego. W kraju jego urodzenia ciągle nie utrwaliła się demokracja, ciągle trwał konflikt z Erytreą, zbuntowaną prowincją, wcześniej etiopską. Obaj przywódcy tych krajów, dawniej przyjaciele, walczący ramię w ramię z ówczesną dyktaturą wspieraną przez Związek Sowiecki, stali się śmiertelnymi wrogami, wciągając swoje narody w wykańczającą obie strony wojnę graniczną. To wszystko Michał zawarł w swoim wniosku i czekał. Dopiero po dwóch latach otrzymał odpowiedź –negatywną. Odwołał się od tego i po kolejnym roku znowu otrzymał decyzję negatywną. Faktycznie, jego kraj rodzinny okrzepł, zdemokratyzował się częściowo, rozwijał się intensywnie. Dowodem na to było choćby otwieranie nowych połączeń lotniczych.
Trwające długo oczekiwanie na przejście do samolotu skłaniało tego inteligentnego człowieka do refleksji nad sobą i swoim krajem. Znał książkę Ryszarda Kapuścińskiego "Cesarz", stanowiącą w sposób dość wierny, choć trochę karykaturalny, opis życia elit jego kraju jeszcze w niedalekiej przeszłości. Choć nie był w kraju od ponad dziesięciu lat, to wiedział z opisu tych, którzy przybyli do Kanady niedawno, a nadto z publikatorów, że znajdzie z łatwością pracę, bo choćby znajomość angielskiego i niemieckiego dawała mu możliwość łatwiejszego znalezienia pracy niż jego niewykształconym rodakom.
Michał planował jednak i dalszą przyszłość. Uważał, że najlepszym miejscem na ziemi jest Kanada, a szczególnie Toronto. Był on szczerze zakochany w tym mieście. Odpowiadało mu poczucie bezpieczeństwa tutaj, brak rasizmu, wolność wyboru wyznania, łatwość znalezienia pracy. Lubił tutejszych mieszkańców, obojętnie jakiego koloru skóry, pochodzenia, wykształcenia czy statusu społecznego.
Wiązał nadzieję na powrót do Kanady z tym, że poznana przez niego Kanadyjka, z którą utrzymywał stałe kontakty, choć mieszkali osobno, zadeklarowała zawarcie z nim związku małżeńskiego i sponsorowanie go.
Jedno tylko umknęło uwagi Michała. Otóż oczekując na możliwość odlotu do swojego kraju rodzinnego etiopskimi liniami lotniczymi, przekroczył limit czasu dany mu na opuszczenie Kanady. Tak więc status jego zmienił się z "wydalonego" na "deportowanego". To w znacznym stopniu utrudniało ponowny powrót do Kanady, nawet po zawarciu związku małżeńskiego z Kanadyjką. Cały proces komplikował się i wydłużał.
Michał dość dokładnie śledził zmieniającą się kanadyjską politykę imigracyjną. Wiedział, że stworzono program finansowania imigrantów, którzy dobrowolnie wyrazili chęć opuszczenia Kanady. Każda taka osoba od pierwszego lipca może otrzymać na pierwsze wydatki po dotarciu do swojego kraju rodzinnego do dwóch tysięcy dolarów. Michał nawet zapytał oficera, który prowadził jego sprawę i przygotował dokumenty deportacyjne, o możliwości otrzymania gotówki wraz z opuszczaniem Kanady. Okazało się, że jego sprawa została zamknięta przed pierwszym lipca, a nadto nie spełniał podstawowego kryterium gotowości opuszczenia Kanady w ciągu miesiąca od momentu wydania ostatecznej decyzji imigracyjnej.
Michał odlatywał jednak z uśmiechem na twarzy. Był dumny z tego, że leci etiopskimi liniami, i to pierwszym samolotem tej linii, który odlatywał z Kanady.
Aleksander Łoś
Toronto
Dobrana czwórka
Ten układ przypominał ten z "Trzech muszkieterów" Dumasa, tylko ten jeden (w odróżnieniu od D'Artagnana) w tym wypadku był najstarszy z nich, najbardziej doświadczony i najmniej wyrywny. On był ich cichym doradcą, nie ryzykował, czekał ciągle na swoją szansę. Gdy pozostali zamieszkiwali w jednym pokoju, to ten jeden w innym i kiedy doszło do wpadki, to on był poza podejrzeniem. Co ich głównie łączyło? Otóż wszyscy byli muzułmanami.
Pierwszy, niski, około 25-letni, pochodził z Pakistanu. On też był najbardziej z nich religijny. Bił głową o podłogę w przepisanych porach dnia, nie jadł w ogóle mięs. Była to jego pierwsza podróż zagraniczna. Nie mówił po angielsku. Liczył z początku na pomoc dalekich krewnych zamieszkałych od kilku lat w Kanadzie. Kiedy jednak na kolejnych dwóch rozprawach uzyskał decyzję odmowną ws. wyjścia na wolność, nawet za kaucją, to zdecydował się partycypować we wspólnym przedsięwzięciu. Zdecydowany był nie wracać do swojego miejsca zamieszkania. Wykształcenie uzyskał w szkole religijnej na pograniczu Pakistanu i Afganistanu. Świat zachodni przedstawiany był uczniom tego typu szkół jako siedlisko diabła. Mimo słabej postury był zdecydowany walczyć dla swoich zbożnych celów, ale z uwagi na słabość fizyczną uznał, że może to robić poprzez własny przykład religijności, a być może poprzez uzyskanie stanowiska mułły w którejś ze świątyń muzułmańskich. Wybrał Kanadę, bo uzyskał informację, że w kraju tym jest duże środowisko muzułmańskie i panuje duża tolerancja dla wyznawców tej religii.
Drugi pochodził z Indii, ale też był wyznawcą Allaha. Znał dość dobrze angielski, który stanowi oficjalny język używany w administracji publicznej, tak więc dzieci uczą się go w szkołach. Ukończył inżynierską szkołę pomaturalną i pragnął wyrwać się z biedy, w której wyrastał. To znaczy nie była to ta skrajna nędza "niedotykalnych" czy innych warstw społecznych w jego rodzinnym kraju, bo wszak rodziców było stać na opłacenie mu szkoły w kraju, w którym ciągle spory procent dzieci w ogóle nie uczęszcza do szkoły, ale właśnie uzyskane wykształcenie gnało go do ułożenie sobie lepszego życia. Zachęcany był też do tego przez rodziców i pozostałe rodzeństwo. Liczyli na to, że podobnie jak niektórzy ich znajomi i oni podążą za nim, kiedy już uzyska prawo stałego pobytu w Kanadzie.
O kanadyjskim systemie imigracyjnym oczywiście niewiele wiedziano w tym przeludnionym miasteczku. Tylko tyle, że wielu z wylatujących do Kanady już z powrotem nie wraca. Mimo że przyleciał oficjalnie z wizytą do Kanady, to na pytanie, co chciałby zwiedzać, nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Nie miał tu krewnych, a jedynie znajomych rodziców, u których miał się na początku zatrzymać. Wyrazili oni zgodę na to i telefonicznie oświadczyli oficerowi imigracyjnemu z lotniska, że są gotowi utrzymywać swojego krajana w okresie jego jednomiesięcznej wizyty w Kanadzie. On jednak prosił o prawo pobytu przez trzy miesiące. Tego strony jakoś wcześniej nie uzgodniły i wzbudziło to podejrzenie oficera imigracyjnego co do prawdziwych zamiarów przesłuchiwanego i na wszelki wypadek odesłał go do aresztu. Przebywał w tym areszcie już trzy tygodnie i uzyskiwał kolejne odmowy wypuszczenia go na wolność, mimo że znajomi rodziców gotowi byli zapłacić kaucję.
Trzeci z tej trójki był najmłodszy, bo 21-letni, i pochodził z Afganistanu. Był to osiłek, ciągle ćwiczący swoje ciało. Był świetnie zbudowany. Mówił trochę po angielsku, bo wcześniej przebywał przez kilka miesięcy w Anglii, gdzie mieszkał u swojego starszego brata, który uzyskał w tym kraju prawo stałego pobytu. Odwiedzał też inne kraje europejskie, gdzie wszędzie miał krewnych lub znajomych, którzy gościli go i załatwiali mu różne dorywcze prace. W Kanadzie nie miał bliskich znajomych. Przyleciał tu, bo ciągle w miejscach swojego kolejnego postoju dowiadywał się, że tam są duże problemy z uzyskaniem stałego pobytu, ale jest kraj, gdzie jest to zupełnie proste, to… Kanada. Mimo że pochodził z kraju muzułmańskiego, mimo że pochodził z rodziny o tym wyznaniu, to był najmniej religijny z tej grupy, a w zasadzie można go określić jako ateistę. Jego wykształcenie zostało zakończone na kilku klasach szkoły podstawowej. Później wałęsał się i w końcu trafił do jakiegoś ugrupowania partyzanckiego. Tam przeszedł krótkie przeszkolenie. Twierdził, że sam osobiście zabił sześciu Amerykanów. Prawdopodobnie taki "sukces" odniósł cały jego oddział, a przypisanie sobie tego miało wzbudzać w pozostałych muzułmanach podziw dla jego wyczynów. Bo ani wiedzą, ani religijnością nie mógł im zaimponować. A jednak to on stał się ich przywódcą, to on zainicjował próbę ucieczki.
Choć całą konstrukcję planu przedstawił im ten czwarty. Pochodził z Iranu. Twierdził, że przesiedział w irańskim więzieniu kilka lat. Kanadyjskie władze imigracyjne, mimo wielomiesięcznych starań, nie wyrażały zgody na wypuszczenie go na wolność. Nie do końca było wiadomo, za co siedział w więzieniu. Sam twierdził, że za działalność opozycyjną, ale wydawało się to mało prawdopodobne. Drugą ewentualnością było popełnienie zwykłych czynów kryminalnych, a to już nie stanowiło okoliczności ułatwiających uzyskanie statusu uciekiniera politycznego. Mimo "prześladowań" ze strony reżimu ajatollahów pozostał wyznawcą islamu, ale o średnim stopniu natężenia: nie bił głową o podłogę, ale modlił się czasami przy użyciu czegoś w rodzaju różańca.
Był on bardzo popularny w areszcie. Tryskał humorem i dowcipem. Często określał swoich współaresztantów "garbage", czyli "śmieciu", bo według utartego poglądu, aresztanci dla kanadyjskich służb imigracyjnych byli niepotrzebnym śmieciem. Czasami grając w piłkę nożną na boisku, krzyczał, kiedy coś mu nie wyszło, "k…a" po polsku, bo tego popularnego słowa nauczyli go, przebywający z nim w areszcie przez pewien czas Polacy.
Miał ponad 35 lat, tak więc z uwagi na wiek i doświadczenie aresztanckie stanowił dla wspomnianej trójki desperatów autorytet. Podzielił się z pozostałymi swoją wiedzą na temat wcześniejszej udanej ucieczki trzech aresztantów. Wprawdzie zostali oni po kilku tygodniach wyłapani przez policję, ale o tym już aresztanci nie wiedzieli.
Obserwacja terenu, systemu zabezpieczeń i sposobu kontroli ze strony strażników określały jeden możliwy kierunek ucieczki: przez okno. Areszt imigracyjny bowiem nie miał wówczas w oknach krat. Sprzeciwiano się ich założeniu, aby nie stwarzać wrażenia dla odwiedzających ten areszt przedstawicieli licznych organizacji, że jest to obiekt podobny do więzienia. Na lotnisku nawet oficerowie imigracyjni, odsyłający przybyszy do tego obiektu, określali go jako hotel. Faktycznie był to hotel wynajęty przez władze imigracyjne od prywatnego właściciela i przerobiony częściowo na potrzeby aresztu. Ale tylko w minimalnym stopniu. Okna zabezpieczono dodatkowo przykręcając śrubkami od wewnątrz dodatkowe, przeźroczyste płytki plastikowe. Zapobiegało to wybiciu szkieł okiennych i utrudniało ucieczkę tą drogą.
Problemem było więc wyjęcie jednej z płytek plastikowych. Należało tego dokonać tak, aby strażnicy, często kontrolujący okna, niczego nie zauważyli. Problemem było też uzyskanie czegoś, co pozwoliłoby na odkręcenie specjalnych śrubek. Podjął się tego i zaczął wykonywać tę trudną pracę Afgańczyk. Wykonywał to jednak niedokładnie maskując to co robi. Jednemu ze strażników wydało się, że jedna ze śrubek za nadto wystaje. Złapał za łepek i śrubka wyszła. Uderzył w plastik i jeszcze dwie śrubki wypadły. Strażnik natychmiast powiadomił o swoim odkryciu swoich zwierzchników, a ci nadzorującego oficera imigracyjnego, który dokonał przesłuchań wszystkich trzech mieszkańców tego pokoju o numerze 333 (ciągle powtarzający się system trójkowy w tym wydarzeniu). Żaden z nich nie przyznał się do odkręcania śrubek (trzech), żaden też nie wskazał na współmieszkańca jako sprawcę. Tak więc solidarnie wszyscy wysłani zostali do więzienia o maksymalnym zabezpieczeniu. Nawet cień szans na uzyskanie prawa stałego pobytu w Kanadzie prysnął; stamtąd po kilku tygodniach wszyscy zostali odesłani do ich rodzinnych krajów.
A co z czwartym? Ten pozostał na miejscu. Trochę jakby przycichł, bo inni muzułmanie przebywający na tym oddziale wiedzieli, że stale odbywał narady z tymi trzema, którzy zostali odesłani do więzienia. Trochę się obawiał, czy któryś, za cenę może zwiększenia swoich szans na pozostanie w Kanadzie, nie zdradzi go, nie doniesie, że był w bliskiej komitywie z konspiratorami. Ale nic takiego się nie stało. Solidarność wzięła górę i Irańczyk spokojnie oczekiwał na kolejne swoje rozprawy. Trwało to jeszcze kilka miesięcy. Był najstarszy stażem aresztanckim, kiedy w końcu odesłano go do Iranu. Nie potrafił wskazać wiarygodnych dowodów swojej działalności opozycyjnej. Nawet jeśli przebywał w więzieniu w tym kraju, to został z niego legalnie wypuszczony, a więc nie groziło mu za to ponowne aresztowanie.
Aleksander Łoś
Toronto
Sponsorowanie
Duża część nowych imigrantów, w tym Polaków, dostała się do Kanady dzięki sponsorowaniu przez osoby prywatne, głównie krewnych, Kościoły czy organizacje etniczne. Ten program nakłada na te osoby czy organizacje sponsorujące obowiązek zadbania o sponsorowanych, w znacznym stopniu ograniczając obowiązki państwa w tym zakresie. Generalnie jest to korzystne dla Kanady, choć zdarzają się w tym zakresie nadużycia, czy wręcz działania pewnych osób mają charakter przestępczy.
Lin urodziła się w Pekinie w rodzinie inżyniera zatrudnionego w firmie państwowej i pracownicy biurowej, zatrudnionej w szpitalu państwowym. Może, gdyby w tamtych czasach dostępne było w Chinach badanie płodu, z możliwością określenia płci, to być może Lin by się w ogóle nie urodziła, gdyż jej rodzice by podjęli decyzję o aborcji. Oboje chcieli mieć synka. Będąc zatrudnieni w instytucjach państwowych, i to w stolicy, mieli świadomość, że kolejne dziecko stworzy dla nich wiele problemów, wynikających z rządowej polityki ograniczania urodzeń w tym przeludnionym państwie.
Ale kiedy Lin miała 10 lat, rodzice zdecydowali się na drugie dziecko. Tym razem, będąc bardziej uświadomieni i mając już dostęp do badań płodu, byli pewni, że urodzi się upragniony chłopiec. Już w trakcie ciąży z bratem matka Lin miała problemy, a po urodzeniu dziecka oboje zostali wezwani do odpowiedniego biura, gdzie określono im kary za niesubordynację.
Trwało to pięć lat. Kiedy Lin miała 15 lat, do fabryki, w której pracował ojciec Lin, przybył inżynier z Kanady, który miał pomagać we wdrożeniu produkcji maszyn na rynek azjatycki według projektu kanadyjskiego. Właściciel firmy, w której pracował ten inżynier, kupił udziały w firmie chińskiej. Obaj inżynierowie zaprzyjaźnili się (ojciec Lin mówił dość dobrze po angielsku) i kiedy Chińczyk zwierzył się Kanadyjczykowi ze swoich kłopotów, ten zaproponował, aby przysłał córkę do niego do Kanady.
Faktycznie, kanadyjski inżynier wysłał zaproszenie do odwiedzenia go przez Lin i ta po około trzech miesiącach przyleciała do Toronto. Najpierw zamieszkała u starszego od siebie o około 15 lat Kanadyjczyka, który traktował ją jak córkę, posłał do szkoły języka angielskiego, złożył dokumenty o sponsorowanie jej w urzędzie imigracyjnym, opłacając agenta imigracyjnego, który wszystko przygotował. Po mniej więcej pół roku zawiązał się między nimi romans. Kanadyjczyk w pełni utrzymywał Lin i ta nie miała nic przeciwko utrzymywaniu z nim intymnych stosunków. Nie informowali oni rodziców Lin o ich związku. Trwało to kilka lat. Lin prowadziła inżynierowi dom, ukończyła kanadyjską szkołę średnią i dwuletni college ze specjalnością biznesową. Nie orientowała się dokładnie, jak on to załatwiał, że władze imigracyjne jej się nie czepiały. Po ośmiu latach inżynier wynajął Lin samodzielne, jednosypialniowe mieszkanie, za które płacił. Dawał też jej kilkaset dolarów miesięcznie na utrzymanie, choć podjęła pracę jako kelnerka, zarabiając wystarczająco na zaspokojenie minimum potrzeb. Przeciętnie raz w tygodniu inżynier odwiedzał ją w celach seksualnych. Obie strony były zadowolone z tego układu.
Czasami wychodzili razem na kolację. Któregoś wieczora do ich stolika podeszła młoda kobieta i inżynier przedstawił ją Lin jako koleżankę z pracy. Po kilku miesiącach inżynier oświadczył Lin, że ta kobieta, którą poznała tamtego wieczora, jest jego nową dziewczyną. Lin orientowała się, że oprócz niej inżynier miał i inne kobiety, ale nie robiła mu żadnych zarzutów. Nie miała też żadnych problemów z tymi kobietami, bo nigdy nie była w ich towarzystwie. Uznawała, że sama musi odwdzięczać się swojemu sponsorowi, nie kwestionując ustalonych przez niego relacji.
Tym razem okazało się, że związek inżyniera z tą nową partnerką jest poważniejszy. Ona wiedziała o roli Lin w życiu inżyniera i postawiła mu warunek, aby na zawsze zerwał z nią stosunki. Inżynier zwodził przez pewien czas, przez pół roku opłacał jeszcze mieszkanie Lin, ale już jej nie odwiedzał w wiadomych celach. Dzwonił tylko albo spotykał się z nią na mieście. Przesyłał jej czeki pocztą. W końcu oświadczył Lin, że zamierza zawrzeć związek małżeński z poznaną przez nią przed dwoma laty kobietą, ale ta postawiła warunek, że Lin jeszcze przed ich ślubem wyjedzie na stałe z Kanady. Inżynier zaprosił Lin do restauracji i poprosił ją, aby udała się do biura imigracyjnego i zadeklarowała chęć wybycia z Kanady. Zaoferował też, że kupi jej bilet na samolot i wyłoży dwa tysiące dolarów tytułem rekompensaty i na zagospodarowanie się w Chinach.
Lin uznała, że będzie to dobre rozwiązanie. Była wdzięczna swojemu sponsorowi. Początkowo go pokochała, ale później, kiedy zamieszkała sama, zrozumiała, że służy mu tylko do zaspokajania potrzeb seksualnych. Była ładną kobietą, podobała się innym mężczyznom, ale nie zdradzała swojego sponsora. Mając jednak 27 lat, uznała, że najwyższy czas, aby pomyśleć poważnie o sobie. Odrzuciła możliwość jakiegoś szybkiego szukania nowego sponsora czy kandydata na męża.
Tęskniła za rodzinnym domem, rodzicami, bratem. Nie widziała ich dwanaście lat. Teraz, kiedy była już dorosła i jej brat prawie też już wydoroślał, nie stanowiło to już problemów dla rodziców, że mieli o jedno dziecko za dużo. Nie spodziewali się oni, że władze mogą mieć do nich jakiekolwiek pretensje. Sami tęsknili za Lin, doradzali jej, aby wróciła. Uważali, że z płynną znajomością angielskiego, kanadyjskim wykształceniem i doświadczeniem ekonomicznym, ma warunki do dobrego startu w szybko rozwijającym się kraju rodzinnym. Bo Lin przez ostatnie pięć lat pobytu w Kanadzie pracowała solidnie w biurze średniej wielkości firmy (pracę załatwił jej sponsor), głównie zajmując się księgowością i zaopatrzeniem.
Lin wylatywała dobrowolnie z Kanady, nie zamykała sobie możliwości powrotu tutaj. Była uśmiechnięta. Jeszcze w ostatniej chwili w sklepie bezcłowym kupowała rodzicom i bratu prezenty. Miała na koncie około trzydziestu tysięcy dolarów w banku mającym główną siedzibę w Hongkongu, którymi mogła dysponować, żyjąc w Chinach. Ta ładna kobieta o wyglądzie rodowitej Kanadyjki, z lekko tylko zaznaczonymi "chińskimi" oczami, z manierami "zachodnimi", nie czuła się pokrzywdzona przez los, a wręcz odwrotnie, uważała, że los był dla niej łaskawy, bo nie musiała się prostytuować, jak wiele jej rodaczek, które musiały opuścić, z takich czy innych przyczyn, swój rodzinny kraj.
Inny rodzaj "sponsoringu" zaliczała Maria, urodzona w Brazylii, a wyglądem przypominająca "niewolnicę Isaurę" ze słynnego brazylijskiego serialu. Była szczuplutka, dość niska, a tylko twarz zdradzała, że miała już 27 lat, kiedy była deportowana z Kanady do Stanów.
Najpierw, po wyjechaniu z Brazylii, przebywała przez kilka lat z rodzicami i dwiema młodszymi siostrami w Stanach. Kiedy rodzina ta nie uzyskała tam prawa stałego pobytu, udała się do Kanady. Nie było jeszcze wówczas umowy między tymi obydwoma krajami o jednorazowym wszczynaniu procesu imigracyjnego w jednym lub drugim kraju. Tak więc rodzice Marii, po kilku latach nielegalnego pobytu w Kanadzie, wszczęli taki proces.
Maria w tym czasie poznała swojego krajana, który miał obywatelstwo amerykańskie, wyszła za niego za mąż i przeniosła się do niego, tak więc pozytywna decyzja o przyznaniu prawa stałego pobytu w Kanadzie jej rodzicom i dwóm siostrom jej nie objęła. Po krótkim czasie ten związek się rozpadł i Maria wróciła do rodziców do Kanady, nie mając prawa stałego pobytu w Stanach.
Wówczas wszczęła proces imigracyjny w Kanadzie, chcąc uzyskać taki sam status stałego rezydenta jak jej rodzice i siostry. Ale tu natrafiła na istotną barierę. Była już dorosła i argumenty, którymi posługiwali się jej rodzice, jej już nie dotyczyły. Brazylia wyrastała na demokratycznie rządzony, coraz bogatszy kraj. Tak więc po kilku latach starań (teczka z kanadyjskiego urzędu imigracyjnego jej dotycząca była dość gruba) uzyskała ostateczną decyzję odmowną. Groziła jej zatem deportacja do kraju urodzenia, czyli Brazylii.
Aby ubiec tę decyzję władz, Maria uzyskała dokument świadczący o tym, że ma wyjść za mąż za obywatela amerykańskiego, który ją sponsorował. Kupiła bilet do jego miejsca zamieszkania na Florydzie i przedstawiła to w kanadyjskim urzędzie imigracyjnym. Stawiła się w przewidzianym terminie na lotnisku torontońskim, gdzie amerykański urzędnik imigracyjny wydał zgodę na jej wjazd do Stanów pod warunkiem, że w ciągu dwóch lat zalegalizuje swój związek małżeński z obywatelem tego kraju. Czy miał to być związek faktyczny, czy fikcyjny (jak to często bywa, za pieniądze), trudno powiedzieć. Faktem jest, że "sponsoring" to dość powszechna metoda uzyskiwania prawa stałego pobytu w Kanadzie ale nie zawsze jest to uczciwie uzyskiwane i wykorzystywane.
Aleksander Łoś
Toronto
Opowieści z aresztu imigracyjnego: Wodospad Niagara
To słynne miejsce na granicy Stanów Zjednoczonych i Kanady, gdzie w przeszłości zwyczajowo nowożeńcy z co najmniej średnio zamożnych rodzin z obu państw musiały odbyć przynajmniej część podróży poślubnej, stało się miejscem przełomowym w życiu Petera.
Był on Czechem zamieszkałym na pograniczu z Polską. Mówił nawet dość dobrze po polsku, ale ani w ząb po angielsku. Ten 54-letni, przystojny mężczyzna był z zawodu stolarzem, z tym że głównie zajmował się stolarką związaną z budową domów, tzn. konstrukcjami drewnianymi dachów.
Mieszkał na wsi. Miał żonę, dwoje dorosłych dzieci i dwie wnuczki. Wiodło mu się średnio jak na standardy czeskie. W życiu swoim odwiedził dwa kraje: Polskę i Rosję, w którym to kraju pracował cztery lata (z przerwami co pół roku na odwiedzenie rodziny) w okolicach Uralu. A tu przyszło mu przeskoczyć Atlantyk i odwiedzić starszego brata w Kanadzie.
Brat jego wybył z kraju po wydarzeniach z 1968 roku (pomoc "bratnia" wojsk Układu Warszawskiego w uśmierzeniu zrywu wolnościowego ówczesnej Czechosłowacji) i mieszkał najpierw w Południowej Afryce. Kiedy i w tym kraju zawitały zmiany i pozytywne, ale i negatywne, przeniósł się do Kanady. Najpierw zamieszkał w London w Ontario, a później przeniósł się do Calgary, gdzie pracował jako technik w szpitalu. Brat odwiedził rodzinę w Czechach dopiero po zmianach ustrojowych w tym kraju i od tego czasu odwiedzał ją w odstępach co dwa lata. W czasie ostatniego spotkania zaproponował Peterowi, aby ten go odwiedził w Kanadzie. Ten się zgodził.
Cofnijmy się jednak trochę w czasie. Petera rodzice zmarli i zostali pochowani w ich miejscu zamieszkania na Morawach w odległości około 100 kilometrów od wsi, w której mieszkał Peter. Po ich śmierci Peter corocznie na dzień Wszystkich Świętych (2 listopada) jechał swoją wysłużoną skodą na groby rodziców. Przed około ośmiu laty, kiedy jechał z tą misją, został zatrzymany przez autostopowicza, którym okazał się mieszkaniec miejscowości, w której był cmentarz rodziców Petera. Anton był o około dwudziestu lat młodszy od Petera. Z wdzięczności za podwiezienie go, zaprosił Petera na piwo do miejscowego baru po wizycie na cmentarzu. Zaproponował też, aby Peter w czasie corocznych odwiedzin grobów rodziców wstępował do niego i zostawiał swój samochód na jego podwórzu. Tak się też działo. Przed około trzema laty Anton odwiedził raz Petera w jego miejscu zamieszkania. Była to dość luźna znajomość, ale systematyczna.
W czasie ostatniej swojej bytności w miejscu swojego urodzenia i na grobach rodziców Peter powiedział Antonowi, że zamierza odwiedzić brata w Kanadzie, ale ma trochę obaw, czy da sobie radę, bo nie zna języka ani kraju. Wówczas Anton powiedział mu, że zna angielski, bo przed laty był w Stanach Zjednoczonych, i że chętnie poleci z Antonem do Kanady, jeśli otrzyma zaproszenie od jego brata. Peter zgodził się na to i zwrócił się do brata o przysłanie jemu i jego koledze zaproszeń. Po ich otrzymaniu uzyskali obaj wizy kanadyjskie.
Zaczęły się jednak problemy z zakupem biletów. Podjął się tego Anton. Któregoś dnia zadzwonił do Petera i powiedział, że bilet do Calgary kosztuje znacznie drożej niż do Toronto. Zaproponował, że kupi bilety do Toronto, że obaj przez dwa dni zwiedzą Niagarę (ze słynnym wodospadem), a następnie pojadą do Calgary autobusem. Peter przystał na to. Kiedy spotkali się w porcie lotniczym w Pradze, Anton wręczył mu bilet lotniczy, a Peter oddał mu za to równowartość w dolarach amerykańskich. Otrzymał na cele tej wyprawy pieniądze od brata z Kanady. Po zapłaceniu za bilet pozostało mu jeszcze ponad dwa tysiące dolarów amerykańskich.
Po wylądowaniu w Toronto udali się obaj autobusem do Niagary. Przewodnikiem był Anton, którego propozycjom Peter w pełni się podporządkowywał. Przyjechali nad wodospad późnym wieczorem. Pospacerowali trochę i wynajęli pokój w motelu. Wszystkie rachunki płacił Peter. Na drugi dzień chodzili wokół wodospadu i wzdłuż rzeki w dolnej części wodospadu. Później Anton kupił bidon do picia z szerokim zamknięciem, ale z lejkiem do picia. Wyjaśnił Peterowi, że jest to bardzo przydatne w drodze. Peter jeszcze nic nie podejrzewał.
Wieczorem Anton zaprowadził Petera nad zarośnięty krzewami brzeg rzeki granicznej między Kanadą i Stanami i oświadczył mu, że nie jedzie do Calgary, ale postanowił dostać się wpław przez rzekę do Stanów Zjednoczonych. Zaproponował Peterowi, aby zrobił to samo. Peter kategorycznie odmówił. Jego zamiarem nie było pozostawanie ani w Kanadzie, ani tym bardziej nielegalnie w Stanach. Po miesięcznym urlopie chciał wracać do rodziny w Czechach. Zaczął chodzić nerwowo wzdłuż brzegu, paląc papierosy i intensywnie myśląc, jak się wydostać z tej trudnej dla niego sytuacji.
Kiedy zawrócił z jednego z takich spacerów, zastał Antona rozebranego do spodenek. Ten oświadczył, że płynie na drugi brzeg. Nadto okazał Peterowi wcześniej zakupioną butelkę plastikową i oświadczył mu, że umieścił w niej swój i jego paszport oraz wszystkie pieniądze, jakie miał Peter w swoim plecaku. Powiedział, że zrobił tak, aby być pewnym, że Peter nie powiadomi szybko policji i że przekaże mu na drugi brzeg jego walizkę.
Okazało się, że Anton wyposażył się w długi sznurek. Powiedział Peterowi, że jak przepłynie na drugi brzeg, to odeśle mu w tej butelce paszport i pieniądze, jeśli Peter przywiąże do sznurka i odeśle mu jego walizkę. Nie dał Peterowi czasu na przemyślenie tego, tylko wszedł do wody i zniknął, bo była zupełna ciemność.
Sznurek rozwijał się systematycznie w ręku Petera. Po pewnej chwili usłyszał gdzieś z kierunku, gdzie zniknął Anton, dwa razy wołanie o pomoc, a później nastąpiła cisza. Peter zaczął ciągnąć sznurek. Początkowo stawiał opór, a później lekko nawijał się na kłębek. W końcu wyciągnął jego końcówkę, do której nie było nic przymocowane. Peter stał jeszcze chwilę, a następnie zarzucił swój plecak na plecy, wziął w ręce swoją i Antona walizkę i zaczął się wspinać po wysokiej skarpie.
Kiedy wyszedł na górę, machając rękoma zatrzymał jakiś samochód. Znał tylko jedno słowo po angielsku: "help" i dodał do tego "policja". Właściciel zatrzymanego samochodu zadzwonił gdzieś ze swojego telefonu komórkowego i już po chwili nadjechał samochód policyjny. Peter tłumaczył, co się wydarzyło, po czesku, ale nikt go nie rozumiał. W końcu policjant połączył się z kimś i okazało się, że był to policjant mówiący po polsku. Peter wytłumaczył mu, co się stało. Policjant z kolei przetłumaczył to swojemu koledze, który był koło Petera.
Po jakimś czasie nadjechały dalsze radiowozy, w tym w jednym z nich policjant polskiego pochodzenia, któremu Peter dokładnie wytłumaczył, co się stało, i pokazał miejsce, z którego Anton wszedł do wody. Peter został zabrany do aresztu, a na drugi dzień został dowieziony do sądu, gdzie otrzymał karę siedmiu dni więzienia. Odbywał tę karę wraz z mętami i alkoholikami. Po tym został przewieziony do aresztu imigracyjnego.
Po czterech dniach, będąc w więzieniu w Niagara Falls, został powiadomiony, że zostało znalezione ciało Antona. Powiadomiono go też, że Anton w czasie swojego pobytu w Stanach Zjednoczonych dopuścił się na terenie tego kraju jakichś przestępstw. Znaleziono też butelkę plastikową i okazano mu jego paszport, który był w tej butelce. Peter zapytał, gdzie są jego pieniądze, które też znajdowały się w tej butelce. Otrzymał odpowiedź, że pieniędzy nie znaleziono. Zrozumiał, że dwa tysiące dolarów trafiło do kieszeni nieuczciwych policjantów.
Peter musiał czekać w areszcie na odlot do kraju dwa tygodnie, bo wcześniej nie zdołano znaleźć mu miejsca w samolocie. Odleciał więc w dniu, w którym kończył się jego zaplanowany urlop w Kanadzie. Był kompletnie bez pieniędzy. Nie wiedział, jak będzie mógł opłacić bilet na autobus z Pragi do swojej wsi. Pomógł mu w tym współtowarzysz niedoli pochodzenia ukraińskiego, który pożyczył mu piętnaście dolarów kanadyjskich.
Peter nie powiadomił swojej rodziny w Czechach o perturbacjach, jakie go spotkały i gdzie się znajduje. Nie powiadomił też swojego brata w Calgary. Brat nie wiedział o terminie jego planowanego przyjazdu. Chciał mu sprawić niespodziankę swoim przyjazdem.
Peter powiedział, że wiele przeżył przez te dni, że nikt go jeszcze tak nie oszukał w życiu jak nieżyjący Anton.
Ale jednocześnie wylatywał do kraju z satysfakcją, że dokładnie obejrzał sobie ten słynny wodospad, którego nie widział nikt z jego wioski i nikt z jego znajomych w Czechach, a więc będzie miał o czym opowiadać.
Aleksander Łoś
Toronto
Opowieści z aresztu imigracyjnego: Wspólne korzenie
Ta trójka pewnego dnia odlatywała w różne kierunki świata, choć ich korzenie były nad Wisłą. Byli jakże różni, wiele ich dzieliło, ale mieli bliższe lub dalsze związki z Polską.
Dwójka pięćdziesięciolatków to kobieta i mężczyzna różniący się nie tylko płcią, ale i miejscem na ziemi. Ona zawitała do Kanady już siódmy raz. Pochodziła z Pomorza. Wcześniej nie miała problemów na lotnisku torontońskim. Przylatywała na 3-5 miesięcy i wracała w przewidzianym terminie. Zaskoczeniem dla niej było tym razem zatrzymanie i osadzenie w areszcie imigracyjnym. Oficer imigracyjny miał intuicję, zatrzymując ją z podejrzeniem, że jej intencją nie jest po raz n-ty odwiedzać Niagarę, i to przez sześć miesięcy, ale że jest ona sezonową pracownicą, chcącą zająć miejsce stałej rezydentce Kanady, która poszukuje podobnej pracy, a w między czasie pobiera zasiłek dla bezrobotnych.
Faktycznie, Maria, w Polsce rencistka, przylatywała po raz siódmy na okres letni, aby prowadzić dom swojemu dalekiemu, zapracowanemu kuzynowi. To on opłacał jej podróż, dawał jej utrzymanie i niewielkie kieszonkowe. Ona zajmowała się prowadzeniem dla jego rodziny (żona i dwoje dzieci) "polskiego domu". Trudno uznać to za przestępstwo, a nawet za naganne społecznie, ale ochrona kanadyjskiego rynku pracy przecięła te plany.
Najpierw Maria trafiła do aresztu imigracyjnego. Długa podróż (pociągiem do Warszawy i wielogodzinne siedzenie w samolocie), stres wywołany kilkugodzinnym przesłuchaniem, transport w kajdankach do aresztu, wszystko to spotęgowało u Marii jej dolegliwości. Miała nadciśnienie, ale kiedy z rana pielęgniarka aresztu rutynowo, jak w stosunku do wszystkich nowo przybyłych, zmierzyła jej ciśnienie, to natychmiast zwróciła się do kierownika zmiany w areszcie o wezwanie karetki, bo ciśnienie było bardzo wysokie. Maria miała problemy z oddawaniem moczu. Nogi jej stały się "słoniowate". Czuła kłucie w okolicy serca.
W szpitalu doprowadzono do obniżenia jej wysokiego ciśnienia, co było najgroźniejsze. Wróciła do aresztu. Potem została odesłana na lotnisko na kontynuację przesłuchania. Oficer imigracyjny zadzwonił do kuzyna Marii, pytając, czy wpłaci kaucję za nią w kwocie czterech tysięcy dolarów. Kuzyn odmówił. Wówczas oficer imigracyjny podjął decyzję o odesłaniu Marii najbliższym samolotem do Polski. Znalazło się wolne miejsce w samolocie LOT-u na następny dzień. Tak więc Maria wróciła jeszcze na jedną dobę do aresztu imigracyjnego. Odwiedził ją tam jej kuzyn. Tłumaczył jej, że wpłacanie kaucji nie miałoby sensu, bo i tak dostałaby prawo pobytu tylko na dwa – trzy tygodnie. Obiecał jej (choć ona powątpiewała w jego szczerość), że spróbuje zaprosić ją na następny okres letni. Wieczorem Maria odleciała do Warszawy.
W tym mniej więcej czasie pojawił się na lotnisku wspomniany wcześniej Polak. Był to mężczyzna średniego wzrostu, ale o sportowej sylwetce, tryskający zdrowiem. On nie był eskortowany w kajdankach z aresztu na lotnisko. Przybył tu dobrowolnie, sam kupił bilet na samolot odlatujący do Anglii. Był bowiem również obywatelem brytyjskim. Urodził się na południu Polski, tam skończył studia i uzyskał doktorat na Uniwersytecie Jagiellońskim z biochemii. Pracując na uczelni, zarabiał grosze. Wprawdzie dorabiał sobie ucząc w filiach, ale była to prawdziwa szarpanina.
Jego kolega, tuż po doktoracie wyjechał na stałe do Anglii. Tam wkręcił się do pracy do instytutu badawczego. Zachęcił Jarka do przylotu do niego. Kiedy Jarek przyleciał do Londynu, kolega zaprowadził go do instytutu, w którym pracował i przedstawił szefowi tego instytutu. Ten rozpytał Jarka, czym się zajmuje. Rozmowa doprowadziła do tego, że szef instytutu zaproponował Jarkowi pracę na okres próbny półroczny, posyłając go do kadr, aby zalegalizować jego pracę w Anglii, bo był to jeszcze okres, kiedy nie było swobody zatrudniania Polaków w Anglii. Po pół roku Jarek dostał stały kontrakt i rozpoczął kroki zmierzające do uzyskania obywatelstwa brytyjskiego, co nastąpiło po dwóch latach. Po czterech latach pracy w Londynie szef instytutu zaproponował mu wylot do pracy do filii instytutu w Toronto. Pracownicy londyńscy rotacyjnie odbywali staże w Toronto, a torontońscy na analogiczne okresy pracy przylatywali do Londynu.
Jarek zgodził się, uznając to za dobrą przygodę, a nadto wiązało się to ze wzrostem wynagrodzenia. Już po kilku tygodniach pracy w Toronto poznał pracującą również w instytucie, ale w innym dziale, Polkę z pochodzenia, wykształconą w Kanadzie. Była od niego o kilkanaście lat młodsza i zajmowała w hierarchii niższe stanowisko niż Jarek. Zawiązała się między nimi nić sympatii. Ona stała się przewodniczką dla Jarka w nowym dla niego kraju. Po dwóch miesiącach byli już parą i Jarek wprowadził się do jej segmentu.
Był bardzo zazdrosny o swoją piękną dziewczynę. Zalecał się do niej jej szef, Kanadyjczyk z urodzenia. Skarżyła się Jarkowi, a ten przy jakiejś okazji ostrzegł tego faceta, aby odczepił się od jego dziewczyny. Ten tylko wzruszył ramionami. Któregoś dnia odbyła się impreza z jakiejś okazji w dziale dziewczyny Jarka. Szef działu upił ją, sam też był dość wstawiony i w swoim gabinecie odbył z nią stosunek płciowy. Nie oskarżyła go o gwałt, a tylko powiedziała o tym Jarkowi. Ten na drugi dzień wszedł do gabinetu szefa swojej dziewczyny i walnął go pięścią w twarz. Złamał mu kość policzkową. Wezwana została policja. Jarek został aresztowany i odstawiony do aresztu. Sędzia wymierzył mu karę 60 dni więzienia, którą odbywał w weekendy.
Po pewnym czasie od zawiązania związku wystąpił do władz o przyznanie mu prawa stałego pobytu w Kanadzie. Procedura trwała, ale po skazaniu za pobicie Jarek otrzymał decyzję odmowną. Nakazano mu opuszczenie Kanady po odbyciu kary. Zgodził się na to, uzgadniając ze swoją dziewczyną, że ta przyleci do niego do Londynu, gdzie miał wystarać się dla niej o pracę. Bo po tym wszystkim została zwolniona z pracy, a jej szef pozostał na swoim stanowisku z pensją trzystu tysięcy dolarów rocznie.
W innym kierunku, tego samego dnia odlatywał 15-letni Sam. Jego kierunek deportacji to Nowy Jork. Stawił się dobrowolnie na lotnisko w towarzystwie matki. Jego polskie korzenie sięgały do pradziadków. Dwaj z nich zamieszkiwali na polskich Kresach. W 1940 roku zostali zesłani, wraz z rodzicami i rodzeństwem, na Syberię, skąd dostali się do armii Andersa. Przeszli wojskowe przeszkolenie i odbyli z II Korpusem szlak do Palestyny. Tam, wraz z kilkuset innymi żołnierzami pochodzenia żydowskiego, zdezerterowali i zasilili oddziały partyzanckie walczące z Brytyjczykami, sprawującymi mandat Ligi Narodów nad tym terytorium. Po zakończeniu wojny i uzyskaniu niezależności przez Izrael, jako byli kombatanci, urządzili się dobrze, zakładając firmy handlowe. Ich dzieci zawarły związki małżeńskie, z których zrodziły się dzieci, m.in. ojciec i matka Sama.
Kiedy ci się pobrali, to już po roku zdecydowali się na osiedlenie w Stanach Zjednoczonych. Ojciec Sama zatrudniony został na stanowisku kierowniczym w filii firmy swojego ojca w Nowym Jorku. Tu urodził się Sam jako najmłodszy syn oraz dwie jego starsze siostry i brat. Wszyscy oni, przez urodzenie na terytorium Stanów, uzyskali automatycznie obywatelstwo amerykańskie. Sam nie pamiętał swojego ojca, bo kiedy miał dwa lata, związek jego rodziców się rozpadł. Ojciec, po śmierci swojego ojca, wrócił do Izraela i objął w posiadanie jego majątek i kierowanie całą firmą. Matka Sama została w Stanach, opiekując się czwórką dzieci. Ich ojciec nie skąpił pieniędzy na ich utrzymanie i wykształcenie.
Kiedy Sam miał dwanaście lat, jego matka poznała żydowskiego biznesmena, który przyleciał z Izraela do Nowego Jorku w interesach. Romans ten doprowadził do tego, że ona, nigdy nie mając obywatelstwa amerykańskiego, ale zachowując izraelskie, poleciała na stałe do Izraela i zamieszkała ze swoim nowym mężem. Sam został w Nowym Jorku pod opieką starszych sióstr (22 i 25 lat), które były już zamężne.
Po roku zdecydował, że musi odmienić swój los. Fizycznie rozwijał się normalnie, natomiast w psychice nastąpiło rozwarstwienie. W zakresie wiedzy ogólnej był nawet bardziej rozwinięty niż jego rówieśnicy, a w pewnej części swojego rozwoju był opóźniony o kilka lat. W tym czasie poznał przez Internet swojego rówieśnika zamieszkałego w Toronto. Pewnego dnia kupił bilet lotniczy i bez wiedzy matki i rodzeństwa poleciał do Toronto.
Rodzice kolegi natychmiast powiadomili o przybyciu tego niespodziewanego gościa jego matkę i rodzeństwo. Uzgodniono, że Sam pozostanie u nich w Kanadzie, tu będzie chodził do szkoły, a jego rodzice pokryją w pełni koszty pobytu Sama w tej żydowskiej rodzinie.
Po kilku tygodniach, na wyraźne żądanie Sama wystąpiono o uzyskanie przez niego statusu stałego rezydenta Kanady.
Proces trwał dwa lata. W końcu zapadła decyzja odmowna i polecono Samowi opuszczenie Kanady. Powiadomiona o tym jego matka przyleciała z Izraela do Toronto i tu dopilnowała, aby powrót jej syna do Nowego Jorku odbył się bez przeszkód. Miał zamieszkać ze swoim starszym, obecnie 22-letnim bratem, już usamodzielnionym, a rodzice Sama mieli nadal łożyć na utrzymanie tego "trudnego" dziecka, aż do jego usamodzielnienia się.
Tego samego wieczoru, trójka jakże różnych osób, o polsko brzmiących nazwiskach, odleciała z Toronto w różnych kierunkach globu ziemskiego.
Aleksander Łoś
Toronto
Opowieści z aresztu imigracyjnego: Za kółkiem
W Kanadzie armia kierowców wielkich ciężarówek, zwanych z polska "trakowcami", systematycznie się powiększa, bowiem gros zaopatrzenia tak krajowego, jak i zagranicznego na kontynencie północnoamerykańskim, odbywa się właśnie w oparciu o transport drogowy. Kolejnictwo coraz bardziej spychane jest na margines. W południowym Ontario, a szczególnie w Wielkim Toronto jedną z dominujących grup w zawodzie kierowców ciężarówek są imigranci z Polski. Mają tutaj nawet dwie organizacje i dwa periodyki, w których sami piszą i które służą im radą i pomocą.
Sytuacja Marka była specyficzna, bo pracował w tym zawodzie w Kanadzie nielegalnie. O pracujących nielegalnie polskich pracownikach budownictwa czy opiekunkach do dzieci chyba każdy w Toronto słyszał, ale żeby kierowca wielkiej ciężarówki? Jak to mogło być możliwe, przy dość ścisłej kontroli uprawnień w tym zawodzie i systematycznej kontroli policji? A jednak było to możliwe przez szereg lat. Ale zacznijmy od początku.
Marek urodził się i mieszkał do trzynastego roku życia w kolebce "Solidarności" Gdańsku. Z kolei jego rodzice, wraz z trojgiem nastoletnich dzieci wyjechali do Stanów Zjednoczonych. Miała to być niby wizyta u dość już licznej rodziny, która przeniosła się za ocean. I faktycznie, pierwsze dwa tygodnie poświęcone były na odwiedziny krewnych w Nowym Jorku i New Jersey. Punktem wypadowym był dom brata matki Marka, który już od kilku lat mieszkał legalnie w Stanach. Już po dwóch tygodniach rodzice Marka podjęli decyzję o pozostaniu w Stanach. Najpierw był to pobyt nielegalny, ale już po dwóch latach rodzice wygrali loterię o zieloną kartę, czyli prawo stałego pobytu, i od tego czasu pobyt rodziny był już legalny. Po nich przybyli jeszcze dalsi krewni i też uzyskali zieloną kartę. Tak że kilkudziesięciu członków bliższej i dalszej rodziny Marka zamieszkuje w Stanach.
On sam ukończył szkołę średnią, a równocześnie uzyskał zawodowe prawo jazdy. Bo amatorskie uzyskał dokładnie, kiedy ukończył piętnasty rok życia. Samochody pociągały go bardzo. W szesnastym roku życia już miał na własność używany pierwszy samochód. Kupił go z własnych oszczędności, bo już od roku pracował w weekendy. Później pracował, rozwożąc towary do klientów. Poznał Nowy Jork jak własną kieszeń. Po uzyskaniu zawodowego prawa jazdy zatrudnił się jako kierowca wielkich ciężarówek. Przez kilka miesięcy jeździł jako zmiennik z drugim kierowcą, a później już zaczął jeździć sam. Przejechał Stany wzdłuż i wszerz wielokrotnie, poznał większość wielkich miast amerykańskich i pewnego dnia uznał, że to wszystko, a szczególnie ten kraj mu się nie podoba. Zdecydował wybrać się na północ.
Bez problemu, bez jakiegokolwiek przewodnika przeszedł granicę na terenie rezerwatu indiańskiego w okolicach Ottawy. Widział nawet oświetlony mały punkt graniczny i kręcących się tam strażników, ale nikt mu nie przeszkadzał w przejściu leśną ścieżką do Kanady. Kpił z tych, którzy płacą ciężkie pieniądze za ich przemyt w jedną lub drugą stronę. A jednocześnie wiedział również o tym, że zawodowo przemytem przez granicę kanadyjsko-amerykańską trudnią się też polscy imigranci.
W Kanadzie przebywał przez pięć lat. Najpierw nielegalnie, później legalnie, a jeszcze później ponownie nielegalnie. Przybył do Toronto, gdzie zamieszkał u poznanego na terenie Stanów kierowcy ciężarówki, z pochodzenia Polaka. On też załatwił mu pierwszą pracę. Na początek licencja amerykańska wystarczała. Po pewnym czasie Marek poradził się konsultanta imigracyjnego polskiego pochodzenia, co ma robić, aby zalegalizować swój pobyt w Kanadzie. Ten mu poradził, aby zwrócił się do władz imigracyjnych. I tak zrobił. W urzędzie imigracyjnym wypełnił jakieś dokumenty, wydano też mu jakiś dokument, który uprawniał go do starań o uzyskanie zezwolenia na pracę. Takie zezwolenie uzyskał, jak również uzyskał kanadyjskie zawodowe prawo jazdy.
Już teraz zupełnie legalnie pracował jako kierowca ciężarówek. Przejeżdżał Kanadę wzdłuż i wszerz wielokrotnie, ale w końcu skoncentrował się na jedno-dwudniowych, niezbyt odległych trasach w granicach Ontario. Za każdy kurs otrzymywał czek na konkretną kwotę, zwykle czterysta dolarów. A że nie płacił żadnych podatków ani innych obciążeń, więc jego tygodniówka wynosiła zwykle 1200. Jak na dwudziestolatka to nieźle.
Po dwóch latach pobytu w Kanadzie został poproszony do urzędu imigracyjnego, gdzie powiedziano mu, że jego starania o uzyskanie stałego pobytu w tym kraju zostały definitywnie załatwione odmownie. Wyznaczono mu dzień odlotu i urząd imigracyjny zakupił mu bilet lotniczy do Polski. Marek nie stawił się na lotnisku. Od tego czasu przebywał już w Kanadzie nielegalnie. Nic to nie zmieniło w jego trybie życia. Pracował i korzystał z życia.
Był przystojnym, wysokim, ciemnoblond młodym mężczyzną. Miał pieniądze, dobrą pracę. Dziewczyny za nim szalały. Korzystał z tego powodzenia z umiarem. Mógł z łatwością załatwić sobie stały pobyt w Kanadzie tą drogą, czyli ożenić się z którąś gotową do tego, stałą mieszkanką Kanady. Jednak w tym młodzieńcu było sporo romantyzmu. Może był on wcieleniem nowego rzutu odkrywców Nowego Świata, może zawód, jaki wykonywał – kierowcy wielkich ciężarówek, porównywany do zawodu "kowboj" z pogranicza, kazał mu szukać prawdziwej miłości. Takiej nie znalazł i stąd stan niepewności i późniejsze kłopoty.
Rodzice Marka, po wędrówkach po Stanach, osiedli w końcu na Florydzie. Mama, po uzyskaniu uprawnień lekarskich i podjęciu pracy anestezjologa, dawała oparcie finansowe i prestiż rodzinie. Ojciec zajmował się biznesem, w tym wymianą handlową na skalę hurtową między Stanami i Polską. Młodsza siostra kończyła medycynę, młodszy brat pracował i studiował biznes. Marek mógł bez problemu do nich wrócić, ale nie lubił Stanów, pokochał Kanadę. Po nielegalnym przekroczeniu granicy, już nigdy nie stanął nogą na terytorium Stanów. To do niego przyjeżdżali jego bliscy i dalsi krewni. Obwoził ich po najpiękniejszych zakątkach Kanady, czuł się tu gospodarzem.
Cieszył się z wizyty siostry i brata, którzy przylecieli do niego z Florydy. Marek wynajmował ładne mieszkanie nad jeziorem Ontario. Po tygodniowym pobycie u niego rodzeństwo wyruszyło na drugi kraniec Kanady autobusem. Postanowili odbyć tę podróż, aby poczuć ogrom tego kraju. Mieli zamiar zakończyć swoją podróż w Vancouverze. Stamtąd siostra miała wracać samolotem do rodziców na Florydę, a brat miał lecieć na dalsze wakacje do Polski.
Podróż ich się już prawie kończyła. Autobus zatrzymał się na ostatnim przystanku. Pasażerowie wyszli z autobusu, aby rozprostować kości. Siostra Marka stała tuż za autobusem odwrócona do niego tyłem. Kierowca autobusu gwałtownie cofnął, wykonując manewr zmierzający do przygotowania się do wyjazdu z parkingu. Autobus uderzył stojącą w martwym polu siostrę Marka i przejechał tylnym kołem po jej miednicy. Siostra kilka dni walczyła w szpitalu ze śmiercią. Po odzyskaniu przytomności leżała ciągle w szpitalu. Kiedy przyleciała tam jaj matka, brat wyleciał do Polski. Ale jeszcze przed tym policja rozpytywała go o to, gdzie był z siostrą przed wyjazdem z Toronto. Ten nie myśląc wiele powiedział, że byli u brata w Toronto, podając jego dane i adres.
Po kilku dniach, kiedy Marek wyjeżdżał samochodem spod swojego mieszkania, został zatrzymany przez policjantów. Zapytali o jego dane i natychmiast oświadczyli mu, że jest aresztowany w związku z nielegalnym pobytem w Kanadzie. Policja z Kolumbii Brytyjskiej, po sprawdzeniu jego danych, przekazała informacje o nim policji torontońskiej. Marek został osadzony w areszcie imigracyjnym. Nie przejmował się tym za bardzo. Był wyznawcą teorii heglowskiej o wolności, której poczucie jest związane ze zrozumieniem konieczności. Był gotowy do wylotu do Polski. Wiedział, że nie ma szans na starania o wypuszczenie z aresztu po niestawieniu się do odlotu przed trzema laty. Wiedział, że po decyzji o deportacji nie ma szans na powrót do Kanady.
Przygotował się wcześniej na taką ewentualność. Kupił mieszkanie w Gdańsku, miał solidne konto, zaaranżował przewóz kontenerem swojego jeepa do Polski, myślał już, gdzie podejmie studia z angielskim jako językiem wykładowym. Tygodniowy pobyt w areszcie przeżył pogodnie, bez stresów, a odlot z Kanady traktował jako normalną kolej rzeczy. Ten młody, pogodny człowiek zaczynał nowy rozdział życia w miejscu, z którego wybył przed jedenastoma laty.
Aleksander Łoś
Toronto
Opowieści z aresztu imigracyjnego: Ach te kobiety
Marek, pięćdziesięcioletni mężczyzna trafił do aresztu imigracyjnego pierwszy raz po wpadce w Niagara Falls. Syn konkubiny zgubił drogę i wjechał przez pomyłkę na drogę prowadzącą do Stanów. Odwrotu już nie było i myślał, że tak jak łatwo wjechał w jedną stronę, podobnie będzie w drugą. On nie miał problemów, bo był obywatelem Kanady, ale aktualny "pan" jego matki miał problemy. Przybył bowiem do Kanady mając wbitą do paszportu wizę turystyczną na trzy miesiące, a od wygaśnięcia jej ważności minęło już półtora roku. Został zatrzymany na granicy i odesłany do aresztu imigracyjnego.
Kochająca go kobieta czuła się winna sytuacji, do jakiej doprowadził Marka jej syn. Zapłaciła doradcy imigracyjnemu tysiąc dolarów, dwa tysiące wpłaciła jako kaucję i po dwóch tygodniach od zatrzymania Marek był już wolny. Ale związek z tą panią nie utrzymał się długo.
Marek, mimo już pewnego wieku, podobał się kobietom. Był to wysoki (185 cm.), przystojny mężczyzna. Zaprawa z młodych lat na gospodarstwie rodziców, później uprawiany sport w okresie szkoły (głównie koszykówka) i z kolei praca fizyczna spowodowały, że nie było na nim grama tłuszczu. Widoczne za to były wyraźnie dobrze wyrobione mięśnie. Nie były to mięśnie sztucznie wyrobione jak u kulturystów, lecz naturalna tężyzna fizyczna. Nadto, mimo braku formalnego wykształcenia, miał pewne wyrobienie towarzyskie. Lubił się bawić i kobiety w tym mu nie przeszkadzały, a wręcz odwrotnie.
Marek już w czasach "polskich" obracał się głównie w kręgu kobiet. Oprócz żony miał cztery dorodne córy. Kiedy wylatywał z Polski jedna już była mężatką i miała rocznego synka. Obecnie już trzy były usamodzielnione, a tylko jedna, po maturze, podejmowała studia pedagogiczne i była ciągle na utrzymaniu rodziców. Marek posyłał żonie od czasu do czasu zarobione w Kanadzie pieniądze.
Przyleciał do Kanady przed ponad trzema laty na zaproszenie męża swojej koleżanki. Pochodziła ona z tej samej wsi małopolskiej co Marek, a później była jego sąsiadką w miasteczku, w którym mieszkał. W Polsce była ona rozwiedziona z dwójką dzieci, które sama musiała utrzymywać. Często w tym domu była po prostu bieda. Marek i jego żona starali się pomóc tej trochę bezradnej kobiecie. Jej niedola się skończyła kiedy poznała swojego przyszłego męża, który, już będąc osiadły w Kanadzie, przyjechał na urlop do Polski. Znajomość zamieniła się w miłość, ożenek i ściągnięcie żony i jej dzieci do Kanady było tego konsekwencją. W dowód wdzięczności pan ten zaprosił Marka do siebie na urlop. W zasadzie od początku obie strony zakładały, że Marek zostanie trochę dłużej i sobie dorobi. I tak się stało.
Marek szybko uzyskał pracę przy rozbiórkach i remontach domów. Właścicielem firmy był polski imigrant, który zatrudniał "na kasz" kilkunastu "nielegalnych", głównie Polaków, ale i Ukraińców. Marek pracował tam aż do pierwszego aresztowania, zarabiając 13 dolarów na godzinę, bez jakichkolwiek obciążeń. Mogło to się zakończyć tragicznie. Któregoś dnia, kiedy Marek stał na drabinie i przecinał piłą tarczową jakiś element na dachu domu, który był remontowany, piła ta wypadła mu z ręki i poczuł lekki ból w bicepsie lewej ręki. Jednak dopiero jak spojrzał na to miejsce zorientował się, że piła przecięła mu mięsień na długość około dziesięciu centymetrów. Mocno krwawiło. Zszedł szybko z drabiny i krzyknął o pomoc do kolegi Polaka. Ten krzyknął, że dzwoni po pogotowie. Marek odkrzyknął, aby tego nie robił, bo właśnie dzień wcześniej skończyła mu się ważność ubezpieczenia, które miał wykupione. Liczył się z tym, że wizyta w szpitalu kosztowałaby go sporo pieniędzy. Kolega szybko powiadomił właściciela firmy, który był obok w baraku. Ten przewiązał ranę, zalepił ją plastrem, dał koledze Marka swoją kartę ubezpieczenia (OHIP) i polecił mu zawieźć rannego do chirurga.
Czekali w poczekalni dwie godziny. Rana nie krwawiła. W końcu chirurg polskiego pochodzenia przyjął Marka. Odkleił plaster i zszył ranę mówiąc, że chce widzieć Marka za tydzień, aby wyjąć szwy. Ten przeraził się tą perspektywą bo widział nie tylko nieporządek w tym gabinecie, ale zwyczajny brud, w tym niechlujne i brudne ubranie lekarza. Okazało się, że był to znajomy szefa firmy, któremu ten wykonywał jakieś prace remontowe. Tak więc Marek uzyskał pomoc bezpłatną. Po tygodniu przeprowadził sam na sobie operację zdjęcia szwów. Siedem, które wystawały, dały się wyjąć bez problemu. Ale z dwoma miał kłopot, bo wrosły w ciało. Wziął więc małe nożyczki do paznokci i ostrym końcem przeciął gojącą się ranę i wyjął te szwy. Mimo, że wydezynfekował nożyczki w spirytusie (sam się też trochę znieczulił wewnętrznie przed tą operacją), to jednak jeszcze przez kilka dni wyciskał z rany gromadzącą się ropę. W końcu wszystko się zrosło, choć pozostała długa i szeroka blizna. Wprawdzie lekarz zalecił Markowi aby przez co najmniej tydzień nie wykonywał pracy, ale ten miał swój rozum i nie utracił ani jednej dniówki. Miał świadomość, że musi się utrzymać, a zapasu pieniędzy wówczas (jak i przez pozostały okres pobytu w Kanadzie) nie miał.
Już po zwolnieniu z aresztu Marek nie wrócił do prac remontowo-budowlanych. Była akurat wiosna. Z gazetowego ogłoszenia dowiedział się o możliwości pracy w firmie urządzającej i pielęgnującej ogrody. Właścicielka, z pochodzenia Polka, zatrudniła natychmiast przystojnego, silnego krajana. Mając doświadczenie w pracy na roli w Polsce, szybko nabrał doświadczenia w nowej pracy. Wkrótce stał się ekspertem w układaniu elementów trwałych (cegły, płytki, kamienie), trawy i urządzaniu klombów kwiatowych. Płacę miał wprawdzie trochę niższą, bo dziesięć dolarów na godzinę, ale właścicielka dbała też, aby nie opadł z sił, przywożąc mu raz dziennie do miejsc, gdzie pracował, posiłki. Obie strony były zadowolone.
Do tego stopnia, że Marek miał zapewniony nie tylko dach nad głową na okres zimy, ale również ciepłe łóżko właścicielki firmy. W tym czasie pracował tylko dorywczo 1-2 dni w tygodniu przy pracach malarskich. Kiedy nadeszła wiosna to zapragnął wolności, bo jego pani starała się go trzymać krótko: z dala od kolegów i alkoholu, za którym Marek przepadał. Na pomoc przyszła kolejna kobieta.
Ponownie Marek wyczytał w polskojęzycznym tygodniku, że poszukiwani są pracownicy w ogrodnictwie w okolicach Niagara Falls. Skojarzył to z możliwością pobycia częściej nad słynnym wodospadem, gdzie był tylko raz na początku swojej wizyty w Kanadzie. Kiedy zadzwonił pod podany numer odezwała się kobieta, która, po krótkim rozpytaniu Marka o jego status w Kanadzie i doświadczenie zawodowe poprosiła go, aby stawił się w poniedziałek z rana w umówionym miejscu w Hamilton ze zmianą bielizny i odzieży. Spotkali się w umówionym miejscu i czasie i Marek został zabrany i dowieziony samochodem przez właścicielkę do jej ogrodnictwa.
Głównie uprawiała pomidory i ogórki: na sprzedaż w tunelach, według powszechnie stosowanej technologii, a za nimi, trochę grządek uprawianych było tradycyjnie, po polsku. Stamtąd pomidory i ogórki były dla właścicielki i jej pracowników. Bo głównie uprawa w tunelach polegała na wysadzaniu sadzonek na watę szklaną i doprowadzaniu do każdej sadzonki małym wężykiem wody wraz z rozcieńczonymi w niej nawozami. Z takich upraw pochodzą głównie pomidory i ogórki kupowane przez nas w sklepach. Tylko naiwni wierzą, że pochodzą one z gruntu, bo są reklamowane jako kanadyjskie, w odróżnieniu od tych "sztucznie pędzonych" z Kalifornii.
Po kilku miesiącach pracy w tym ogrodnictwie (płaca 9 dolarów na godzinę, plus łóżko w baraku, plus dowolna konsumpcja pomidorów i ogórków) Marek pomyślał, że trzeba zabezpieczyć się na zimę. I znowu z ogłoszenia uzyskał pokój w suterenie u pewnej polskojęzycznej wdowy w pobliżu polskiego konsulatu w Toronto (350 dolarów miesięcznie), przy czym zapłacił z góry za dwa miesiące. Po zawarciu tej umowy i wrzuceniu ciuchów pojechał ponownie na swoją tygodniową "szychtę". Właścicielka prosiła go, aby został na weekend bo jest dużo pracy, ale on chciał nacieszyć się nowym mieszkaniem, zrobić pranie, spotkać kolegów, coś wypić, itd.
Kiedy z rana w sobotę przechodził przez park (wypił już kilka piw i jedno miał jeszcze w torbie) został zatrzymany przez policjanta siedzącego w samochodzie. Marek na jego pytania odpowiadał, że nie zna angielskiego. Policjant wziął torbę Marka, trochę w niej pogrzebał i wydobył jakiś dokument pytając, czy nazwisko na nim jest nazwiskiem Marka. Ten potwierdził. Policjant powybijał coś na swoim komputerze samochodowym i już po chwili aresztował Marka za nielegalny pobyt w Kanadzie.
Po kilku godzinach został on zabrany do aresztu imigracyjnego, skąd po dwutygodniowym pobycie (tak długo trwało biurokratyczne załatwianie biletu lotniczego na koszt kanadyjskiego podatnika) został on deportowany do Polski. Wracał z nadzieją szybkiego wyrwania się na nowe wojaże, bo dwie córki, które wyjechały z Polski z mężami do Irlandii uzyskały tam dobrą pracę i namawiały ojca, aby do nich dołączył.
Aleksander Łoś
Toronto
Cyrkowiec
Wołodia urodził się na Syberii, ale rodzice jego przenieśli się w ramach wędrówek ludów dawnego Związku Sowieckiego na wschodnią Ukrainę. Byli Rosjanami, ale po rozpadzie Sojuzu stali się obywatelami Ukrainy. Wołodia tam kończył szkołę podstawową i średnią z językiem wykładowym rosyjskim. Ten obywatel Ukrainy w ogóle nie czytał i nie mówił po ukraińsku.
Już w szkole podstawowej zdradzał uzdolnienia sportowe, które rozwinął w szkole średniej. Uczestniczył w zawodach międzyszkolnych, często wygrywając nawet kilka konkurencji sportowych. Pociągu do nauki nie miał, ale do sportu tak. Mieszkał jednak w małym miasteczku, rodzice byli niezamożni, a więc o jakichś możliwościach sportu wyczynowego nie mógł nawet marzyć.
Znalazł rozwiązanie poprzez zapisanie się do szkoły cyrkowej. Przeszedł pomyślnie egzaminy sprawnościowe i zaczął dwuletnie szkolenie, przy czym wybrał jako specjalizację akrobatykę. Po szkole znalazł pracę najpierw w małym, a później w większym cyrku, który objeżdżał wiele republik byłego Związku Sowieckiego, a nawet zahaczał o „Demoludy”.
W jego zespole pewnego razu znalazł się Polak, który obiecał Wołodi, po zakończeniu swojego kontraktu, załatwienie mu kontraktu w cyrku w Polsce. Dotrzymał słowa. Wołodia dostał zaproszenie i występował w Polsce przez kilka sezonów. Zimował w Jelinku pod Warszawą, gdzie mieści się polska szkoła cyrkowa. Nauczył się płynnie polskiego i dobrze wspomina ten okres w swoim życiu.
Później występował w cyrku w Niemczech i tam został zauważony przez selekcjonera z Kanady. Dostał zaproszenie, angaż i zezwolenie na pracę w Kanadzie. Przyleciał do Toronto i został odebrany przez poznanego w Niemczech selekcjonera, który odwiózł go do taboru cyrkowego. Wołodia miał już obycie międzynarodowe, a więc zbyt dużego stresu nie odczuwał. Tym bardziej, że w zespole byli Rosjanie, Ukraińcy i Polacy, a wiec miał możliwość łatwego komunikowania się, bo angielskiego nie znał.
Pracował głównie jako akrobata w zespołach kilkuosobowych. Był średniego wzrostu, ale nie miał wyglądu siłacza. W jego przedstawieniach raczej liczyła się technika niż siła. Oprócz tego pomagał przy innych numerach, zajmował się rozkładaniem i składaniem dekoracji, oraz rozkładaniem i składaniem całego taboru w odstępach przeciętnie co dwutygodniowych, bo taka była rotacja ich występów w poszczególnych miejscowościach. Występowali głównie w krytych halach drużyn hokejowych. Nadto Wołodia był kierowcą jednego z wozów taboru cyrkowego.
Za te prace, wykonywane w sezonie siedem dni w tygodniu, otrzymywał wynagrodzenie tygodniowe 1500 dolarów, bez jakichkolwiek obciążeń. W sezonie nadto nie kosztowało go nic mieszkanie, bo mieszkał w wagonie cyrkowym. Sezon trwał zwykle sześć miesięcy. Jeździli po całej Kanadzie. Trwało to łącznie siedem lat.
Na początku kolejnego sezonu Wołodia zwrócił się do kierownika cyrku o podwyżkę uważając, że za tę morderczą pracę należy mu się wyższe wynagrodzenie, tym bardziej, że kilku z jego kolegów miało wyższe niż on wynagrodzenie. Szef odmówił. Wówczas Wołodia porzucił pracę. Zarobione dotychczas pieniądze wystarczyły mu na przeżycie nawet kilku miesięcy bez pracy, nawet przy konieczności opłacenia połowy czynszu za wynajmowany wspólnie z kolegą pokój w Toronto. Wcześniej, w okresie zimowym, mieszkał w pokoiku w kanadyjskiej szkole cyrkowej w pobliżu Toronto.
Wołodia spędzał sporo czasu z kolegami, którzy tak jak on byli bez pracy. Rozmowy te często dotyczyły dalszych perspektyw pobytu w Kanadzie. W końcu nawiązali kontakt z rodzimym (tj. rosyjskim) gangiem, na którego zlecenie wykonali kilka usług, głównie polegających na przerzutach narkotyków.
Kiedy pewnego dnia w trzech jechali w kierunku Niagara Falls celem odbioru trefnego towaru, zepsuł się im samochód. Kiedy stali przy drodze dzwoniąc po pomoc drogową nadjechał radiowóz policyjny. Policjant spytał o przyczynę postoju na poboczu drogi szybkiego ruchu. Po uzyskaniu odpowiedzi już zamierzał odjechać, ale powiedział, że tak dla porządku chce sprawdzić dokumenty trzech panów mówiących z wyraźnym rosyjskim akcentem. Zabrał okazane mu dokumenty do swojego radiowozu i po chwili wyszedł mówiąc, że dwaj panowie są wolni, jako że mieli status stałych rezydentów Kanady, a Wołodię on aresztuje, w związku z jego nielegalnym pobytem w Kanadzie.
Okazało się, że tylko przez pierwsze trzy lata pobyt Wołodi w Kanadzie był legalny. Na tyle miał zezwolenie na pracę. Przed upływem tego terminu jego pracodawca nie zawracał sobie głowy z uzyskaniem przedłużenia zezwolenia u władz imigracyjnych i zatrudnienia. Ale, jak wspominał Wołodia, przed dwoma laty, w więc już w okresie, gdy wygasło jego zezwolenie na pracę, jechali z całym taborem przez Manitobę i zostali zatrzymani przez policję. Po sprawdzeniu dokumentów Wołodia mógł odjechać bez problemów. Widocznie tamtejsza policja nie miała połączeń komputerowych z centralnym rejestrem resortu imigracji, lub po prostu leniwy policjant nie sprawdził legalności pobytu Wołodi przy użyciu swojego łącza w radiowozie.
Tym razem się nie udało. Wołodia został dowieziony do aresztu w Niagara Falls i tam został przesłuchany przez oficera imigracyjnego. Po kilku dniach został przewieziony do aresztu w Toronto. Już na początku podstawowym problemem był brak paszportu. Wołodia nie wiedział co się z nim stało. Swoje rzeczy miał rozrzucone w trzech miejscach: gdzieś w magazynku w szkole cyrkowej, gdzieś w kącie w taborze cyrkowym i część w wynajmowanym mieszkaniu. Oficer imigracyjny oświadczył mu, że bez paszportu nie będą się toczyły jakiekolwiek dalsze rozmowy, czy to na temat wypuszczenia Wołodni na wolność za kaucją, czy też zmierzające do wysłania go na Ukrainę.
Wołodia zadzwonił do współlokatora prosząc go o dokładne przeszukanie jego rzeczy, celem odnalezienia paszportu. Po godzinie zadzwonił ponownie i kolega powiedział mu, że nie znalazł paszportu Wołodi. Wówczas Wołodia zwrócił się do oficera imigracyjnego z prośbą o zawiezienie go do dwóch dalszych miejsc, w których mógł znajdować się jego paszport. Początkowo nawet oficera imigracyjny jakby na to przystał, ale później zdecydowanie odmówił. Wybrano inną drogę. Zrobiono Wołodi zdjęcia, wypełnił on odpowiedni kwestionariusz, który został wysłany do konsulatu Ukrainy, celem wydania mu dokumentu podróży. Cała procedura trwała trzy tygodnie. Po tym jeszcze dwa tygodnie trwało załatwianie biletu lotniczego. Tak więc Wołodia przebywał w areszcie imigracyjnym około półtora miesiąca.
Spokojnie znosił warunki pobytu w areszcie. Dużo spacerował w towarzystwie innych rosyjskojęzycznych aresztantów. Szczególnie ciekawe były dla niego opowieści tych, którzy niedawno przylecieli z Ukrainy do Kanady. Chciał się dowiedzieć, co go czeka po powrocie w rodzinne strony.
Warunki bytowe w areszcie były niezłe, w porównaniu z tymi, jakie miał na wolności. O dziwo, kiedy wielu z aresztantów ćwiczyło tężyznę fizyczną, on w ogóle nie angażował się w gry zespołowe i nie ćwiczył indywidualnie. Zagłębił się on natomiast w lekturę książek. Znalazł w bibliotece aresztu kilka książek drukowanych w języku rosyjskim i spędzał większość czasu na czytaniu.
Pobyt w areszcie dał mu możliwość zastanowienia się tak nad niedaleką przeszłością, jak i najbliższą przyszłością. W sumie uznał za dobre to, że poprzez aresztowanie przerwany został jego związek z działalnością przestępczą w Kanadzie. Znalazł się w tym kręgu z konieczności, bo nie miał pracy i utracił kontakt ze swoim dotychczasowym kręgiem znajomych. Miał też świadomość, że z uwagi na wiek jego kariera w cyrku się kończy. Perspektywy były marne również w związku z biedą panującą w jego kraju.
Wracał jednak do czegoś trwałego. Bo część dochodów systematycznie wysyłał swoim rodzicom, którzy wybudowali za te pieniądze nowy dom. Mieszkali w nim i czekali na powrót Wołodi. Sami wprawdzie mieli marne emerytury, ale uważali, że ich syn, po doświadczeniach z tak wielu krajów, ma szansę na pracę w bliższej lub trochę dalszej okolicy.
Aleksander Łoś
Toronto