W Kanadzie armia kierowców wielkich ciężarówek, zwanych z polska "trakowcami", systematycznie się powiększa, bowiem gros zaopatrzenia tak krajowego, jak i zagranicznego na kontynencie północnoamerykańskim, odbywa się właśnie w oparciu o transport drogowy. Kolejnictwo coraz bardziej spychane jest na margines. W południowym Ontario, a szczególnie w Wielkim Toronto jedną z dominujących grup w zawodzie kierowców ciężarówek są imigranci z Polski. Mają tutaj nawet dwie organizacje i dwa periodyki, w których sami piszą i które służą im radą i pomocą.
Sytuacja Marka była specyficzna, bo pracował w tym zawodzie w Kanadzie nielegalnie. O pracujących nielegalnie polskich pracownikach budownictwa czy opiekunkach do dzieci chyba każdy w Toronto słyszał, ale żeby kierowca wielkiej ciężarówki? Jak to mogło być możliwe, przy dość ścisłej kontroli uprawnień w tym zawodzie i systematycznej kontroli policji? A jednak było to możliwe przez szereg lat. Ale zacznijmy od początku.
Marek urodził się i mieszkał do trzynastego roku życia w kolebce "Solidarności" Gdańsku. Z kolei jego rodzice, wraz z trojgiem nastoletnich dzieci wyjechali do Stanów Zjednoczonych. Miała to być niby wizyta u dość już licznej rodziny, która przeniosła się za ocean. I faktycznie, pierwsze dwa tygodnie poświęcone były na odwiedziny krewnych w Nowym Jorku i New Jersey. Punktem wypadowym był dom brata matki Marka, który już od kilku lat mieszkał legalnie w Stanach. Już po dwóch tygodniach rodzice Marka podjęli decyzję o pozostaniu w Stanach. Najpierw był to pobyt nielegalny, ale już po dwóch latach rodzice wygrali loterię o zieloną kartę, czyli prawo stałego pobytu, i od tego czasu pobyt rodziny był już legalny. Po nich przybyli jeszcze dalsi krewni i też uzyskali zieloną kartę. Tak że kilkudziesięciu członków bliższej i dalszej rodziny Marka zamieszkuje w Stanach.
On sam ukończył szkołę średnią, a równocześnie uzyskał zawodowe prawo jazdy. Bo amatorskie uzyskał dokładnie, kiedy ukończył piętnasty rok życia. Samochody pociągały go bardzo. W szesnastym roku życia już miał na własność używany pierwszy samochód. Kupił go z własnych oszczędności, bo już od roku pracował w weekendy. Później pracował, rozwożąc towary do klientów. Poznał Nowy Jork jak własną kieszeń. Po uzyskaniu zawodowego prawa jazdy zatrudnił się jako kierowca wielkich ciężarówek. Przez kilka miesięcy jeździł jako zmiennik z drugim kierowcą, a później już zaczął jeździć sam. Przejechał Stany wzdłuż i wszerz wielokrotnie, poznał większość wielkich miast amerykańskich i pewnego dnia uznał, że to wszystko, a szczególnie ten kraj mu się nie podoba. Zdecydował wybrać się na północ.
Bez problemu, bez jakiegokolwiek przewodnika przeszedł granicę na terenie rezerwatu indiańskiego w okolicach Ottawy. Widział nawet oświetlony mały punkt graniczny i kręcących się tam strażników, ale nikt mu nie przeszkadzał w przejściu leśną ścieżką do Kanady. Kpił z tych, którzy płacą ciężkie pieniądze za ich przemyt w jedną lub drugą stronę. A jednocześnie wiedział również o tym, że zawodowo przemytem przez granicę kanadyjsko-amerykańską trudnią się też polscy imigranci.
W Kanadzie przebywał przez pięć lat. Najpierw nielegalnie, później legalnie, a jeszcze później ponownie nielegalnie. Przybył do Toronto, gdzie zamieszkał u poznanego na terenie Stanów kierowcy ciężarówki, z pochodzenia Polaka. On też załatwił mu pierwszą pracę. Na początek licencja amerykańska wystarczała. Po pewnym czasie Marek poradził się konsultanta imigracyjnego polskiego pochodzenia, co ma robić, aby zalegalizować swój pobyt w Kanadzie. Ten mu poradził, aby zwrócił się do władz imigracyjnych. I tak zrobił. W urzędzie imigracyjnym wypełnił jakieś dokumenty, wydano też mu jakiś dokument, który uprawniał go do starań o uzyskanie zezwolenia na pracę. Takie zezwolenie uzyskał, jak również uzyskał kanadyjskie zawodowe prawo jazdy.
Już teraz zupełnie legalnie pracował jako kierowca ciężarówek. Przejeżdżał Kanadę wzdłuż i wszerz wielokrotnie, ale w końcu skoncentrował się na jedno-dwudniowych, niezbyt odległych trasach w granicach Ontario. Za każdy kurs otrzymywał czek na konkretną kwotę, zwykle czterysta dolarów. A że nie płacił żadnych podatków ani innych obciążeń, więc jego tygodniówka wynosiła zwykle 1200. Jak na dwudziestolatka to nieźle.
Po dwóch latach pobytu w Kanadzie został poproszony do urzędu imigracyjnego, gdzie powiedziano mu, że jego starania o uzyskanie stałego pobytu w tym kraju zostały definitywnie załatwione odmownie. Wyznaczono mu dzień odlotu i urząd imigracyjny zakupił mu bilet lotniczy do Polski. Marek nie stawił się na lotnisku. Od tego czasu przebywał już w Kanadzie nielegalnie. Nic to nie zmieniło w jego trybie życia. Pracował i korzystał z życia.
Był przystojnym, wysokim, ciemnoblond młodym mężczyzną. Miał pieniądze, dobrą pracę. Dziewczyny za nim szalały. Korzystał z tego powodzenia z umiarem. Mógł z łatwością załatwić sobie stały pobyt w Kanadzie tą drogą, czyli ożenić się z którąś gotową do tego, stałą mieszkanką Kanady. Jednak w tym młodzieńcu było sporo romantyzmu. Może był on wcieleniem nowego rzutu odkrywców Nowego Świata, może zawód, jaki wykonywał – kierowcy wielkich ciężarówek, porównywany do zawodu "kowboj" z pogranicza, kazał mu szukać prawdziwej miłości. Takiej nie znalazł i stąd stan niepewności i późniejsze kłopoty.
Rodzice Marka, po wędrówkach po Stanach, osiedli w końcu na Florydzie. Mama, po uzyskaniu uprawnień lekarskich i podjęciu pracy anestezjologa, dawała oparcie finansowe i prestiż rodzinie. Ojciec zajmował się biznesem, w tym wymianą handlową na skalę hurtową między Stanami i Polską. Młodsza siostra kończyła medycynę, młodszy brat pracował i studiował biznes. Marek mógł bez problemu do nich wrócić, ale nie lubił Stanów, pokochał Kanadę. Po nielegalnym przekroczeniu granicy, już nigdy nie stanął nogą na terytorium Stanów. To do niego przyjeżdżali jego bliscy i dalsi krewni. Obwoził ich po najpiękniejszych zakątkach Kanady, czuł się tu gospodarzem.
Cieszył się z wizyty siostry i brata, którzy przylecieli do niego z Florydy. Marek wynajmował ładne mieszkanie nad jeziorem Ontario. Po tygodniowym pobycie u niego rodzeństwo wyruszyło na drugi kraniec Kanady autobusem. Postanowili odbyć tę podróż, aby poczuć ogrom tego kraju. Mieli zamiar zakończyć swoją podróż w Vancouverze. Stamtąd siostra miała wracać samolotem do rodziców na Florydę, a brat miał lecieć na dalsze wakacje do Polski.
Podróż ich się już prawie kończyła. Autobus zatrzymał się na ostatnim przystanku. Pasażerowie wyszli z autobusu, aby rozprostować kości. Siostra Marka stała tuż za autobusem odwrócona do niego tyłem. Kierowca autobusu gwałtownie cofnął, wykonując manewr zmierzający do przygotowania się do wyjazdu z parkingu. Autobus uderzył stojącą w martwym polu siostrę Marka i przejechał tylnym kołem po jej miednicy. Siostra kilka dni walczyła w szpitalu ze śmiercią. Po odzyskaniu przytomności leżała ciągle w szpitalu. Kiedy przyleciała tam jaj matka, brat wyleciał do Polski. Ale jeszcze przed tym policja rozpytywała go o to, gdzie był z siostrą przed wyjazdem z Toronto. Ten nie myśląc wiele powiedział, że byli u brata w Toronto, podając jego dane i adres.
Po kilku dniach, kiedy Marek wyjeżdżał samochodem spod swojego mieszkania, został zatrzymany przez policjantów. Zapytali o jego dane i natychmiast oświadczyli mu, że jest aresztowany w związku z nielegalnym pobytem w Kanadzie. Policja z Kolumbii Brytyjskiej, po sprawdzeniu jego danych, przekazała informacje o nim policji torontońskiej. Marek został osadzony w areszcie imigracyjnym. Nie przejmował się tym za bardzo. Był wyznawcą teorii heglowskiej o wolności, której poczucie jest związane ze zrozumieniem konieczności. Był gotowy do wylotu do Polski. Wiedział, że nie ma szans na starania o wypuszczenie z aresztu po niestawieniu się do odlotu przed trzema laty. Wiedział, że po decyzji o deportacji nie ma szans na powrót do Kanady.
Przygotował się wcześniej na taką ewentualność. Kupił mieszkanie w Gdańsku, miał solidne konto, zaaranżował przewóz kontenerem swojego jeepa do Polski, myślał już, gdzie podejmie studia z angielskim jako językiem wykładowym. Tygodniowy pobyt w areszcie przeżył pogodnie, bez stresów, a odlot z Kanady traktował jako normalną kolej rzeczy. Ten młody, pogodny człowiek zaczynał nowy rozdział życia w miejscu, z którego wybył przed jedenastoma laty.
Aleksander Łoś
Toronto