Nasza radykalna młódź…
Zdaje się, że „polski obóz władzy” czuje oddech na karku, bo zaczyna apelować do ścigających go lewicowych watah, strasząc… brunatną Polską.
Piotr Wierzbicki w opublikowanym w „Rzeczpospolitej” tekście wskazuje na narodowego ducha młodzieży – materializującego się m.in. podczas Marszu Niepodległości (już niebawem w Warszawie – zapraszam), i ostrzega opozycję, że jeśli PiS zostanie odsunięty od władzy, to przyjdą „gorsi” – „formacja narodowa objawi się jako ruch radykalny w programie i działaniu”. Wówczas naszym ciotkom rewolucji rzeczywiście połamią parasolki, tak że płakać będą za Jarosławem Kaczyńskim.
Podobny argument pojawił się też na niektórych forach internetowych… że niby jak za trzy lata po nieudanych reformach, władza będzie leżała na ulicy, to pierwsi schylą się po nią „narodowcy”.
Wynika z tego przekazu, że presja jest silna, co można wyczuć, czytając zagraniczne gazety – ciekawe, że PiS, który z natury Żydów lubi, kąsany zażarcie jest jako „skrajna prawica” właśnie przez liberalne środowiska żydowskie…
Wygląda na to, że zbrunatnieniem Polski zaczynają straszyć tak ci z prawa, jak ci z lewa.
Powody mogą być dwa.
Albo rzeczywiście ktoś w PiS-ie postanowił zagrać znanym posunięciem typu – jesteśmy dla was mniejszym złem?
Albo jest to przygotowanie pod dokręcenie śruby „zradykalizowanej” młodzieży – sądząc po cenzurze w Internecie (fejsbuk usuwa konta legalnych organizacji), być może naciskają na to właśnie „zagraniczni koledzy”.
W każdym razie, jeśli ktoś ma nadzieję, że ruch narodowy mógłby w niedalekiej przyszłości objąć w Polsce władzę, to przede wszystkim musi… wierzyć w demokrację; musi być przekonany, że polski system polityczny odzwierciedla poglądy większości, a nie interesy dużych graczy. Oczywiście, jeśli środowiska narodowe będą potrzebne „dużym misiom”, no to mogą zostać wykorzystane – choćby do patriotycznej mobilizacji – jak na Ukrainie. Aby jednak same z siebie były w stanie zagrać o Polskę – marzenie ściętej głowy.
Określenie „władza leży na ulicy”, choć powabne, nigdy nie opisywało prawdziwych zdarzeń. Po to by rządzić, trzeba mieć struktury, kadry i pieniądze; trzeba mieć kanały propagandowe i komunikację etc. Po prostu trzeba mieć zdolność wpływania na rzeczywistość. Jeśli ta zdolność sprowadza się do aranżacji niewielkich ruchawek ulicznych, to o czym tu mówimy?
środowisko narodowe do tej pory nie potrafiło stworzyć nawet jednej silnej organizacji politycznej. Prawdopodobnie dlatego, że jest wystarczająco zinfiltrowane przez system, by nie stwarzać kłopotów.
Organizacja polityczna wymaga dobrej propagandy, wywiadu wewnętrznego i zewnętrznego oraz finansowania. Słowem, narodowcy nie są na polskiej scenie politycznej wystarczająco poważnym graczem.
Po to, by byli, muszą profesjonalnie reprezentować interesy poważnej części wpływowych Polaków – np. polskiego biznesu. To prawdopodobnie jedyna droga do odbudowania polskiej endecji. Jeśli w ogóle jest to możliwe, to od dołu, a nie z góry – nie przez zafascynowanych polityczną literaturą młodych ludzi, lecz przez rozumiejących życie i układ poważnych udziałowców polskiego życia gospodarczego.
Być może wtedy. Bo obecna partia rządząca, mimo kilku dobrych kroków, skupia się na fiskalizmie i etatystycznej ingerencji państwa, a nie na wypuszczeniu polskiego żywiołu gospodarczego; odblokowaniu gospodarczej energii narodu. Tu właśnie jest pies pogrzebany. Chorego trzeba wyleczyć, a nie tyrpać elektrowstrząsami państwowej ingerencji. Niestety, „far-right” socjaliści z PiS-u tego się boją. Kiedyś mój kolega Janek Kowalski rzucił pomysł partii drobnych ciułaczy, myśląc o drobnych i średnich przedsiębiorcach. To oni stanowią sól ziemi w każdym zdrowym systemie gospodarczym. Dopóki ruch narodowy nie wprzęgnie się w interesy tego środowiska (tradycyjnie przecież popierającego endecję przed wojną), będzie tylko mniej lub bardziej podmalowanym papetem, niezdolnym nikomu realnie zagrozić.
Andrzej Kumor
Examining the “right-wing Green” critique of current-day America (4)
The right-wing Greens have also sharply criticized various globalization tendencies, such as so-called Free Trade, outsourcing, and the bringing of cheap labor into America, especially through illegal immigration. They argue that policies of so-called cheap labor serve mostly the interests of “the plutocracy” (or what today have been called “the one percent”). They point out that supporters of the recent “amnesty and immigration surge” legislation have included some of the wealthiest persons and companies in America, who are part of various pro-immigration lobbying efforts that have spent close to 1.5 billion dollars (US) since 2007.
The right-wing Greens lament the disappearance of millions of American industrial jobs, many of which have now apparently been shifted to places like China. They argue that the maintenance of “hard industries” is still important for the future of any great nation.
On July 1, 2013 (Canada Day) the right-wing Green criticism of immigration was offered unexpected support by David Suzuki, a prominent Canadian environmentalist usually identified with the Left. During an interview with a Quebec reporter, he openly stated that “Canada is full”, and that the country – in those southern areas which were easily habitable -- was near to exhausting its carrying capacity. He also made the argument that Canada, by drawing in the more enterprising people from Third World countries, was doing a disservice to possible progress in those countries.
In 1988, The New York Times had commissioned an op-ed piece from Edward Abbey, the famous environmentalist and radical writer, on immigration issues. However, after they saw it, they refused to publish it, nor did they even give him his kill-fee (the fee paid to commissioned authors if their article remains unpublished). “Immigration and Liberal Taboos” (1988) is a quite pointed argument for immigration restriction, on the grounds of environmental preservation as well as national interest.
In the October 1998 issue of Harper’s, there had appeared a remarkable ecological /environmentalist article, “Planet of Weeds” by David Quammen – “Earth will soon support only survivor species – dandelions, roaches, lizards, thistles, crows, rats. Not to mention 10 billion humans. A grim look into the future by David Quammen.”
One of the favorite books of the right-wing Greens is the French author Jean Raspail’s The Camp of the Saints (1973), a dystopia which portrays Western civilization overrun by mass Third World immigration. Some of the dystopian science fiction cinema products which are suggestive of right-wing Green concerns, include: Silent Running (1972); Soylent Green (1973); The Road Warrior (1981); Blade Runner (1982); District 9 (2009); Dredd (2012); and Elysium (2013). One should also mention the unusual environmentalist film, Koyaanisqatsi (a Hopi term for “life out of balance”) (1982).
The right-wing Greens frequently cite Rachel Carson’s Silent Spring (1962) as an inspiration. They also certainly appreciate the ecological dimensions of J. R. R. Tolkien’s writing.
The right-wing Greens point out that traditionalist philosophy shares with ecology a profound disgust with the late modern world, a critique of current-day capitalism, and an embrace of healthy and thrifty living -- rejecting the current-day, ad-driven, consumption culture of brand fetishism and profligate waste. The commonalities and convergences of traditionalism and ecology have been pointed out by, among others, British political theorist John Gray (formerly at Oxford, now at LSE) in his insightful essay, “An agenda for Green conservatism.” (in Beyond the New Right: Markets, Government and the Common Environment (1993)). John Gray has also published, among other works, a sharp indictment of globalization -- False Dawn: The Delusions of Global Capitalism (1998), which a reviewer has characterized as written “with all the dash and recklessness of a Polish cavalryman”. In 2012, Roger Scruton, often considered one of the leading conservative thinkers of the contemporary era, released his book, How to Think Seriously About the Planet: The Case for an Environmental Conservatism (2012), which was a revised edition of his earlier work, Green Philosophy: How to Think Seriously About the Planet (2011).
The right-wing Greens are somewhat linked to the American Agrarian thinkers today, typified by Wendell Berry (who is also an acclaimed fiction writer), Bill Kauffman, and the website, frontporchrepublic. Rod Dreher coined the term “crunchy cons” to describe a subset of pro-ecological traditionalists. The grand old figure of American conservatism, Russell Kirk, certainly had so-called “bohemian Tory” tendencies, and criticized the automobile, for example, as “the mechanical Jacobin”.
The right-wing Greens argue that Western welfare-societies are the very opposite of premodern “stable-state” (or “steady-state”) societies. They suggest that had the resources offered by the consumptionist welfare-state over the last fifty years been carefully husbanded or shepherded, they could have possibly lasted for centuries -- relative to previously available material standards of living for most of human history and humankind. They suggest that the Western-derived, socially-liberal, multicultural, consumptionist welfare-state might well be only a very brief episode in human history, before some kind of massive dissolution into chaos, or, possibly some sort of new re-integration, takes place.
The right-wing Green outlook argues for a re-examination of many central ideas of current-day America, in hope of a more stable-state society. It believes it offers a possible way out from the current-day mega-crises and mega-dilemmas.
Based on a draft of a presentation for the 2013 Conference of the Polish Association for American Studies (PAAS) (Eating America: Crisis, Sustenance, Sustainability) (Wroclaw, Poland: University of Wroclaw, Department of English Studies), October 23-October 25, 2013. Another version of this essay has appeared at Quarterly Review (UK) (April 22, 2015).
Rocznicowe refleksje
Minął sierpień, mija wrzesień
znów październik i ta jesień
Wielką karierę zrobiło zdjęcie (zresztą podobno upozowane) żołnierzy Wehrmachtu radośnie łamiących polski biało-czerwony szlaban w roku 1939. W Sopocie dziś naszym.
Wylano już – jak to się mówi – morze atramentu na temat drugiej wojny światowej, którą, stawiając opór najeźdźcy, nasz właśnie kraj praktycznie rozpoczął. Bić się, czy nie bić – jak Czesi?
Czkawka po resztkach
Destrukcja kanadyjskiej debaty publicznej wymuszona przez dyktat politycznej poprawności odebrała nam możliwość swobodnego rozmawiania o ważnych sprawach.
Jednym z przykładów są kontrowersje, jakie wywołała kandydatka na lidera federalnej Partii Konserwatywnej Kellie Leitch propozycją uzależnienia imigracji od stosunku do „kanadyjskich wartości”.
„Kanadyjskie wartości” to mój konik. Są jednym z istotnych elementów zmitologizowanej kanadyjskiej tożsamości. Kiedy pyta się tutejszych polityków, co różni Kanadyjczyków od reszty świata (oprócz geografii, zapachu papierosów i dowcipów z Newfies), jak strzał z biodra pada odpowiedź „Canadian values”. Na pierwszym miejscu ich listy stoi zawsze „tolerancja”.
Problem w tym, że tolerancja nie jest wartością, bo to, co tolerujemy, a czego nie, zależy właśnie od pozycji wartości na skali – np. tolerujemy obecnie zachowania homoseksualne, a w latach 60. żeśmy nie tolerowali i zamykali pederastów do kryminału, że wezmę przykład pierwszy z brzegu. – Tolerancja jest opisem hierarchii wartości, a nie wartością samą w sobie. W każdym społeczeństwie są rzeczy, których nie można tolerować. Tak czy owak, zdefiniowanie „kanadyjstwa” jest kulawe, bo w dzisiejszym świecie wielokulturowego miszmaszu, wyróżnia nas chyba właśnie tylko to: miszmasz.
Genialny Feliks Koneczny opisał z grubsza cywilizacje, jakie ludzie „wyprodukowali”. Nie można być cywilizowanym na kilka sposobów; cywilizacja to wiele więcej niż kultura, to nasza mentalna bielizna.
Tak się składa, że to, czym jest Zachód, bierze się z Grecji, Rzymu i chrześcijaństwa. Pojęcia, jakimi bezwiednie się posługujemy, przekonania, które położyły kamienie węgielne pod nasze instytucje, mają ten właśnie korzeń.
Dzisiaj instytucjom naszej cywilizacji radośnie wyrywamy spod nóg dywanik wartości, na jakich je posadowiono, i mamy nadzieję, że nic się nie stanie. Dopóki nasze multikulti składa się z ludzi ukształtowanych przez Zachód – czy to dlatego, że pochodzą z Europy czy też kiedyś w czasach kolonialnych zostali ucywilizowani w naszą mańkę – to nie ma większego problemu. Rozumiemy się bez słów.
Jednak jeśli sprowadzamy tutaj ludzi z innych cywilizacji, mamy problem. Musimy tłumaczyć wszystko od początku, a i tak jest to wiedza słabo przyswajana, np. dlaczego mamy być wszyscy równi wobec prawa, dlaczego mamy szanować prawo, nawet gdy się z nim nie zgadzamy, dlaczego traktować kobiety i mężczyzn podobnie, dlaczego pełniąc urząd poborcy podatkowego, nie można pozaprawnie szantażować podatnika itd.
Dyskusja o tym, czym są kanadyjskie wartości, natrafia na mur politycznej poprawności i dlatego prowadzimy ją w oparach absurdu i śmieszności. Usiłujemy standardy tolerancji, zasadę relatywizmu i poszanowania innych sposobów rozumienia świata odnieść wobec cywilizacji, które nie tylko są wobec naszej konkurencyjne, ale przede wszystkim są jej wrogie. Tym samym podcinamy własnoręcznie gałąź, na której siedzimy, podkopujemy fundamenty dobrobytu i ładu, które nasze społeczeństwo uczyniły atrakcyjnym.
Na dodatek, zakładamy, że imigranci w ten sam sposób jak my rozumieją proces demokratyczny, że uważają go za ważny i najlepszy. Jest to założenie bezpodstawne, co zresztą widać na całym świecie, gdy usiłujemy narzucać obcym własne standardy, budując na piaskach instytucje, z nazwy przypominające nasze tutejsze.
Efekt jest taki, że olbrzymie grupy nowych imigrantów stanowią mięso armatnie kanadyjskiej polityki; łatwo je kupić obietnicami dalszego rozmontowywania starego systemu czy rozdawnictwem. Analfabeci idą do urn, na polecenie przywódców religijnych, by ugrywać konkretne interesy grupowe.
Kelly Leitch widzi, że coś jest nie tak, coś się do kupy nie składa i absurdalnie postuluje, aby „nowych Kanadyjczyków” przepytywać z podejścia do podstawowych wartości, poszerzając to np. o tolerancję związków homoseksualnych etc. Prostszym rozwiązaniem byłoby ograniczenie imigracji z rejonów innych cywilizacji.
Jeśli chcemy zachować poziom życia, powinniśmy wrócić do zdrowego rozsądku.
Niestety, nie jest to wszystko takie proste, bo przy pomocy imigracji realizowany jest również proces rewolucji kulturowej, społecznego przenicowania, którego autorzy usiłują rozbić tradycyjną strukturę. Mamy wśród nas piątą kolumnę bolszewików kulturowych, którzy imigrantami atakują stare wartości, po to by następnie „twórczo” budować nowy wspaniały świat. Oni wierzą, że nawet najbardziej zaciętych imigrantów w trzecim pokoleniu przerobią na papkę szarego konsumenta, element przebudowanej piramidy Novus ordo seclorum, dlatego mieszają, aby z chaosu urodziło się to, co nowe, bezpłciowe i ponadnarodowe.
Z takimi problemami mamy do czynienia. Niestety, nie jesteśmy już w stanie o nich normalnie mówić, odebrano nam słowa i myśli.
Dlatego pomysły Leitch pozostaną jedynie czkawką po resztkach zdrowego rozsądku
Andrzej Kumor
Examining the “right-wing Green” critique of current-day America (3)
The right-wing Greens are strongly critical of high immigration policies. They stress the totally unprecedented largeness of the immigration numbers today.
The proposed so-called comprehensive immigration reform that failed to be passed by the U.S. Congress (and which President Obama has now largely carried out by Executive Order) they call a massive amnesty coupled with an immigration “surge”, which they do not hesitate to label as “nation-breaking” in its consequences. They estimate that it will rather quickly bring at least 30 million people into America as citizens (the illegal immigrants and their direct offspring). They also argue that the introduction of mass immigration after the 1960s, has made the titanic effort of integrating American blacks all the more difficult. They also spend a lot of time analyzing the possible consequences of massive population increases on what remains of the American wilderness.
Żydzi przeciwko antysemityzmowi wśród Żydów
|
Sierpień następstwem Września
Schizofrenia – tak można w skrócie określić nasze podejście do historii. Akurat minęły nam dwie wielkie rocznice, września 39 roku i sierpnia 80 roku. Obie znaczone tytanicznym wysiłkiem i ofiarą zwykłych ludzi, a jednocześnie obciążone zdradą, dezynwolturą i błędami polskich elit.
Podczas obchodów Sierpnia, Prezydent RP przed Mszą św. podał rękę Lechowi Wałęsie – agentowi SB. W Gdańsku Wałęsa, w Szczecinie Jurczyk i w Jastrzębiu...
Transformacja.
Spontaniczny zryw przygotowany przez peerelowską wojskówkę. Nie, nie odmawiam bohaterstwa ludziom wciągniętym w wir tamtych wydarzeń, jednak za sznurki pociągali pułkownicy. Owszem, procesów społecznych nie da się zaplanować od początku do końca; niosą ze sobą wiele niewiadomych, jednak nie uciekajmy przed prawdą. Po to płaciliśmy frycowe za te wypadki, by wyciągać wnioski i nie powtarzać błędów. Nie dajmy się nabierać. Proces „polskiej rewolucji” nie był całkowicie kontrolowany, ale sterująca ręka nieźle w nim mieszała. Agentura wśród doradców, agentura wśród robotniczych przywódców strajków...
Najlepsze jest to – na co zwrócił uwagę Grzegorz Braun, że końcowe sceny „Człowieka z marmuru”, filmu skręconego w 1976, miały miejsce przed gdańską stocznią – agent wpływu Andrzej Wajda wiedział, w którym miejscu skończyć, żeby móc później wygodnie zacząć.
Polska transformacja została w licznych przetargach przygotowana przez środowisko wywiadu wojskowego, jedyną grupę, która posiadała do tego możliwości dysponującą wiedzą i kontaktami zagranicznymi.
Z tego trzeba wyciągnąć wnioski, z tego trzeba się uczyć, bo przecież jesteśmy narodem w odbudowie. Dźwigającym się po straszliwej katastrofie zapoczątkowanej we wrześniu 1939 roku; narodem, któremu doszyto obcą głowę.
Aby nowa odrosła, potrzebny jest pokój, potrzebna jest praca, potrzebne jest obudzenie polskich ambicji.
Nasz problem wynika bowiem z rozdwojenia jaźni. Kilka tygodni temu Krzysztof Budziakowski z Fundacji im. Zygmunta Starego zaprosił mnie do udziału w ankiecie pt. „Co my, polscy obywatele, możemy zrobić dla pojednania narodowego i zbudowania zgody społecznej?”. – Celem ankiety jest zainicjowanie dyskusji dotyczącej pozytywnych i konstruktywnych działań obywatelskich na rzecz przezwyciężenia istniejącego podziału. Działań pozapartyjnych, które mają być prowadzone nie przeciwko komuś, lecz na rzecz integracji i dobra wspólnego.
Moja odpowiedź jest krótka i prosta: Polska dla Polaków. A Polakiem jest każdy, kto przyjmuje i akceptuje szeroko pojętą polskość... Odpisałem: Szanowny Panie, Okupanci ścięli Polsce głowę i na jej miejsce przyszyli inną, niepolską, dzisiaj Polska głowa zaczyna odrastać. Dwóch głów być nie może, jedna musi odpaść i odpadnie – potrzeba jeszcze pokolenia. Pojednanie narodowe, zgoda społeczna – to fikcja. Nigdy czegoś takiego nie ma i nie było – nawet w obliczu najeźdźcy bolszewickiego w 20 roku. Jest walka i poszukiwanie równowagi interesów. Raz pokojowo, przy pomocy kartki wyborczej, raz na ulicy, przy pomocy strajków i kastetów, raz w okopach, przy pomocy karabinów maszynowych. Ta równowaga jest chwilowa.
Na czym polega nowoczesna, współczesna polskość? Gdzie jest polski interes?
Przede wszystkim w tym, byśmy odzyskali polską majętność, by polskie domy były zasobne, bogate, silne polskie przedsiębiorstwa wysokodochodowe, produkujące w oparciu o najbardziej zaawansowane technologie, polskie instytucje, sprawne, odbiurokratyzowane i dające wszystkim równe szanse, polską armię – co najmniej taką jak turecka i nowoczesną, by polskie rodziny były wielodzietne.
W takiej sytuacji będzie nas stać na dokonywanie regionalnej projekcji siły. Od września 1939 roku obcy urządzają nam życie. Polskie transformacje były częścią planów globalnych, ścierały się nad naszymi głowami interesy wielkich graczy. Mimo że nie wierzę w teorie spiskowe, nie da się nie zauważać „spisków”; ustawek, gier operacyjnych. Polska w rezultacie września straciła suwerenność i została poddana dekapitacji. Sierpień bezpośrednio z tej sytuacji wynikał, był próbą „upodmiotowienia się” Polaków, ale polskiej głowy jeszcze nie było. Każdy chce, aby coś od niego zależało. Stworzono nam takie wrażenie. Dzisiaj chodzi o to, by to wrażenie przekuć w rzeczywistość, by zacząć się samodzielnie rządzić we własnym domu. Jest to rzecz trudna, bo przyszyta głowa łatwo nie odpada.
Po to, byśmy mogli to robić, musimy patrzeć przeszłości prosto w oczy. Nie taplajmy się łzawo wyziewami biało-czerwonego sentymentalizmu, nie róbmy z klęsk sukcesów, a pomni ofiar – także tych daremnych – róbmy sobie codziennie rachunek sumienia z pracy dla Polski. Czasu może być mało, każda minuta życia się liczy. Liczy się konkret, liczą się fakty dokonane, liczy się nasza wspólna przyszłość.
Nie zbudujemy jej, jeśli nie nauczymy się myśleć, wyciągać wnioski i działać z podniesioną głową. Omijajmy szerokim łukiem malkontentów, fantastów, wiecznych narzekaczy i różne lafiryndy, dla których „liczy się tylko kasa”. Patrzmy, co można uzyskać już dzisiaj i do roboty!
Andrzej Kumor
Examining the “right-wing Green” critique of current-day America (2)
The right-wing Greens are deeply critical of various aspects of current-day American society. They are critical of both corporate consumerism, and of redistributive welfare policies. Both the commodity-consumption mode of life, and the so-called managerial welfare-state, are perceived as very anti-ecological. The right-wing Greens ask pointed questions about the bureaucracy, such as the ratio between the costs of administration, and the amount of money delivered to the actual needy person – and about how much real wealth have massive government bureaucracies ever produced.
The right-wing Greens point out that the ecological idealism which was possibly the best part of the 1960s movements, has failed to find much practical instantiation today -- America has become more commercialized and paved-over in the interval, and big corporations are more powerful than ever.
Although not usually religious, they criticize materialism when exercised at the expense of a holistic approach to the human being living in nature. They argue that, despite the attempts of some boosters of the welfare-state to distinguish between the “bad” materialism of corporate consumerism, and the presumably “good” materialism of redistributive welfare-policies, the differences between what could in both cases be seen as materialistic outlooks are minimal. Welfare-state proponents often claim to eschew a concern with economic values, in favor of “social” issues, but in many cases, their programs and policies amount to little else than getting themselves and their various client-groups “a bigger share of the pie”. It is argued that a genuine sacrifice in the welfare-state administrators’ and propagandists’ consumption-lifestyle, on behalf of something like the ecological future of the planet, is comparatively rare. One of the most obvious inducements to conservation of such resources as electricity is to charge market prices for them, yet this is usually considered as leading to impermissible inequity.
The right-wing Greens see some pitfalls among common environmentalist arguments, as possibly leading toward a power-grab by so-called big government, in the creation of vast adjudicating agencies. Some of them suggest that strictly emphasizing property rights could be a salutary corrective for environmental abuses. One of their most frequent arguments is about “the tragedy of the commons” – the title of a famous 1968 article by biologist Garrett Hardin. It is argued that land or other resources held as “commons” tend to be mercilessly exploited, which leads to increasing environmental degradation. For example, why should anyone limit their water-consumption, if they are receiving it for free (or almost free), and know that even if they limit themselves, irresponsible others will use as much as they wish?
Indeed, the frequent absolving of individual responsibility today is seen as not conducive to serious conservation efforts.
They also argue, citing a long line of earlier American conservation efforts – represented by figures as illustrious as President Theodore Roosevelt -- that arguments for conservation should be focused on the preservation of a national ecological heritage, not necessarily on an abstract “planet”. Indeed, it might be markedly more difficult to make arguments for sacrifices in one’s own consumption, if one’s national resources will invariably be drawn upon by ever-increasing immigration, and ever-increasing populations abroad. For example, the Kyoto Accord would probably have had almost unanimous support in Western countries in its first year, if it had extended, for example, to China and India or, indeed, to the entire world.
Based on a draft of a presentation for the 2013 Conference of the Polish Association for American Studies (PAAS) (Eating America: Crisis, Sustenance, Sustainability) (Wroclaw, Poland: University of Wroclaw, Department of English Studies), October 23-October 25, 2013. Another version of this essay has appeared at Quarterly Review (UK) (April 22, 2015).
W obronie Zygmunta Miernika
…Nie można sobie uzurpować prawa do stanowienia prawa, jeżeli się nie ma mandatu społecznego… Wywiad z Adamem Słomką, uczestnikiem protestu w postaci miasteczka namiotowego pod Sądem Najwyższym przeciwko aresztowaniu Zygmunta Miernika.
MK: Zacznijmy od powodu. Dlaczego Pan się zdecydował na protest, i to protest w takiej formie, pod budynkiem Sądu Najwyższego? Gdzie należy szukać źródła? Skąd się wzięła cała idea?
AS: Idea wynika z obowiązku upominania się o więźnia politycznego. To jest właściwie pochodna mojej własnej sytuacji, ponieważ ja, mając lat 16, stałem się więźniem politycznym, a za mną oraz za innymi ludźmi upominało się tysiące osób. W tym także duża grupa, około 120 parlamentarzystów brytyjskich, premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher i wiele innych osób świeckich i duchownych.
Nawet niedawno dowiedziałem się od mojej sąsiadki z bloku, że w szkole, w której się uczyłem, większość uczniów podpisywała petycję jako wstawiennictwo w mojej obronie i to byli w większości nieznani mi ludzie. Ponieważ w mojej sytuacji, dawno temu w stanie wojennym upominali się inni, zatem jeśli siedzi więzień polityczny, a co więcej, mój przyjaciel, który też w stanie wojennym był internowany, to jest to zwyczajny obowiązek. Ja się nad tym tak naprawdę w ogóle nie zastanawiałem, bo jest rzeczą oczywistą, że nie powinno być więźniów politycznych.
MK: Dobrze, powód znamy, ale dlaczego akurat w tym miejscu? Pod budynkiem Sądu Najwyższego?
AS: Zrobiliśmy pikiety pod wieloma gmachami sądów w Polsce, lecz właściwie obyło się to bez żadnego echa. To jest takie zderzenie się ze ścianą, to znaczy protesty są już tak częste, i to wszelakich środowisk, np. ojców, których pozbawiono praw, bo aktualnie są łatwym przedsięwzięciem, a wskutek tego się po prostu zdewaluowały. W związku z tym nasza akcja, a byłem ostatnio w Poznaniu, Katowicach, Łodzi, Koszalinie i Krakowie i innych miastach, niestety nie przyniosła żadnych rezultatów w mediach, dlatego doszliśmy do wniosku, że trzeba zrobić coś jakościowo nowego, coś innego, czego jeszcze nikt nie zrobił. A ponadto, coś co będzie trudno ocenzurować i co ma szansę przebić się do wyobraźni ludzi i rządzących. Zatem wybraliśmy taką formę, a ponieważ jest miasteczko KOD-u, a co więcej, są jeszcze wakacje, to stwierdziliśmy, że zrobimy namioty, bo to najskuteczniejsze. Nie będziemy czekać na zimę, choć oczywiście w sierpniu jest mało decydentów, więc jest to miesiąc trudny. Jednak ze względu na charakter protestu wybraliśmy ostatni dzień wakacyjny, czyli 25.08., czwartek, bo wiadomo, że 31.08. zaczną się obchody i wszystko, a w tym aktywność polityczna, zacznie z powrotem wracać do życia. Ponadto, chcieliśmy także sprawdzić, czy jest cenzura w telewizji, i to nam się udało, ponieważ ze wszystkich telewizji, jedynie Telewizja Republika poinformowała o naszym miasteczku. Lecz uważam, że uda się to również w pozostałych telewizjach, gdyż jest to tak ciekawa forma protestu, że choćby ktoś nie chciał tego zauważyć, to będzie to już niemożliwe. Tym bardziej że widać spore poparcie ludzi i myślę, że to miasteczko będzie się tylko rozrastać.
MK: Czego Pan oczekuje po tym proteście? O co Pan walczy?
AS: Walczę o parę rzeczy naraz. Zaczniemy od małych, a potem przejdę do dużych, żeby to było logiczne. W sensie technicznym, a tym samym najważniejszym banerem, który stoi przy wejściu, jest ten, gdzie pokazujemy, ile dni człowiek jest więźniem sumienia. To jest niezwykle ważne. W drugiej części Warszawy jest inny licznik, który mówi o tym, ile dni jest coś nieopublikowane. Jeszcze nie wiadomo co ani kogo to interesuje, a tym bardziej komu to jest tak naprawdę potrzebne, poza fascynatami problemów prawnych. W mediach jest to wiadomość nieschodząca z czołówek portali internetowych, prasy, radia i telewizji od kilku miesięcy. I tutaj mamy ten sam licznik, gdyż to właściwie skopiowany pomysł, aby pokazać, że tam jest coś abstrakcyjnego, niemającego wpływu na życie przeciętnego człowieka, a tu jest coś, co ma znaczenie pierwszorzędne.
Polska w 1989 roku pozbyła się problemu więźniów politycznych i po dwudziestu paru latach mamy znowu więźnia sumienia. To jest pierwszy powód, tak jak Pani powiedziała na początku, bo Miernik siedzi. Ale powiem, nawet w jakiejś mierze jest to piękne zrządzenie losu. Taka arogancja sądu jest dla nas niezwykle motywująca, i zmobilizowało nas to tylko do działania, bo trzeba to było już dawno temu zrobić, porządek w instytucjach wymiaru sprawiedliwości.
MK: Dawno temu, to znaczy kiedy? Co Pan ma na myśli? Proszę rozwinąć.
AS: Chyba popełniliśmy błąd, kiedy walczyliśmy w 1989 roku o niepodległość, że już wtedy nie zrobiliśmy okupacji Sądu Najwyższego. Muszę powiedzieć, że nawet się nad tym zastanawialiśmy, gdyż mieliśmy już w tym zakresie doświadczenie, okupując wcześniej komitety PZPR-u, budynki koncernu prasy RSW i TVP, a także bazy sowieckie, i dzięki społecznej presji wyrzuciliśmy z Polski wojska sowieckie. Następnie okupowaliśmy kolegia do spraw wykroczeń, ponieważ owe kolegia decyzjami administracyjnymi, takimi jak np. decyzja wojewody, zamykały ludzi na trzy miesiące do więzienia czy zabierały samochody. Nam się wtedy udało i doprowadziliśmy do ich likwidacji, co było kolejnym, bardzo istotnym zwycięstwem. A ostatnim takim ważnym krokiem była likwidacja monopolu partii komunistycznej na media. Po tych czterech, wielkich zwycięstwach zastanawialiśmy się, co zrobić dalej. Mieliśmy dylemat, pomiędzy pójściem do parlamentu, czyli objąć drogę formalną, cywilizowaną, by zbudować godną Polskę jako kraj europejski, a pójściem na tzw. ulicę, przeciwko czemu ja osobiście oponowałem. Dysponowaliśmy wtedy ogromnym poparciem społecznym, i to nawet nie w sensie ludzi, bo to był co 5.-7. obywatel, lecz z drugiej strony, to było dużo, bo żeby robić takiej akcje społeczne, jak my teraz przed Sądem Najwyższym, potrzeba około 100-200 zdeterminowanych osób. To jest wystarczające, żeby wygrać taką bitwę, także gdyby dzisiaj weszło do tego sądu 100 konkretnych osób, które by tu weszły i powiedziały: wsadźcie nas do więzienia, czemu jest tylko Miernik, niech będzie jeszcze stu, to oni by od razu wypuścili Miernika, a sami szybko uciekli. Wszystko byłoby raz na zawsze załatwione, tylko problem w tym, że aktualnie nie ma takiej liczby ludzi. Na całą Polskę nie ma zdeterminowanych stu osób, ale jeszcze nie ma, bo będą, zobaczy Pani, że będą. Zatem mając do wyboru dwie, zupełnie różne drogi, wybraliśmy pójść tą parlamentarną. Myślę, że wtedy, gdybyśmy poszli do sądu, tobyśmy wyrzucili około 1300 sędziów – zbrodniarzy komunistycznych. Problem z sądem i zamknięciem Miernika nie jest problemem samym w sobie.
MK: To zatem jaki jest główny problem? A tym samym o co tak naprawdę toczy się ta walka?
AS: To jest problem, że nie skazano ani jednego zbrodniarza komunistycznego, który kierował PRL, który kierował MSW i miał wyższą rangę. Bo oczywiście, że jeśli ktoś tam był już w stopniu majora, pułkownika, generała czy sekretarza, to już jest, mówiąc dosadnie: świętą krową. W związku z tym jest taki paradoks, że na 1300 sędziów – zbrodniarzy komunistycznych, którzy wsadzali ludzi do więzień, niszczyli im życie i wydawali wyroki śmierci na największych patriotów, nie skazano żadnego. Tak naprawdę nie chodziło o rządy solidarnościowe, bo to były bardzo słabe rządy elit okrągłostołowych, a powodem słabych rządów był fakt, że pozostawiły one główne instytucje, w tym i wymiar sprawiedliwości, w rękach zbrodniarzy.
MK: Rozumiem, ale czy w takim razie można rzec, że dzisiejszy protest jest dokończeniem walki sprzed lat? Jest jej kontynuacją?
AS: Tak, bo to miasteczko jest przedłużonym w czasie starciem z 80. lat. Oni właśnie tutaj się ulokowali, gdyż to są sędziowie mający około 60 – 70 lat, a wtedy byli w funkcyjnym kwiecie wieku w sądach okręgowych, rejonowych, a także wojewódzkich PRL. Zatem to jest bitwa, którą my toczymy, a Zygmunt Miernik jest jedynie miernikiem stanu bezprawia. Co więcej, jest to bitwa o godny wymiar sprawiedliwości, a nie jedynie jego atrapę. My w tej chwili mamy tysiące zbrodniarzy i bandytów, w sensie dosłownym bandytów, bo to nie jest żadna przenośnia, dlatego aby zilustrować podam autentyczny przykład. Jednym z prezesów tego sądu jest Jan Godyń, który wtedy należał do grona najbardziej dyspozycyjnych sędziów wydających wyroki na podstawie dekretu, który nie został jeszcze opublikowany. Zasłynął towarzysz prezes Sądu Najwyższego wydaniem wyroku na mężczyznę, którego skazał na blisko dwa lata więzienia za to, że wyraził zgodę, aby żony górników strajkujących zaniosły tymże górnikom kanapki. Zdaje sobie Pani sprawę? Dopuścił żony z kanapkami, zatem sędzia bandyta skazał go na bezwzględne pozbawienie wolności. Mężczyzna poszedł do więzienia, tym samym tracąc mieszkanie, a żona z dziećmi została wyrzucona na bruk. Jednym słowem, całkowicie zniszczono mu życie, w przeciwieństwie do sędziego, który zrobił karierę i jest prezesem Sądu Najwyższego III RPRL. A to jedynie kropla w morzu pokłosia wyroków wydanych przez Jana Godynia. W ten sposób chciałem w soczewce zobrazować obecny problem w naszym kraju, a do walki z nim mogą stanąć jedynie ci, którzy mają siłę moralną, by z sądem podjąć bitwę. Ponadto, aktualnie jest dla nas bardzo korzystna sytuacja, ponieważ rząd z przedstawicielami sądownictwa musi się zmagać, gdyż to sędziowie wypowiedzieli mu wojnę, stwierdzając, że to oni będą decydować, jakie ustawy będą uchwalane w Polsce. Mogą je korygować czy poprawiać, ale nie mogą stwierdzić, że są trzecią izbą i będą uchwalać, ponieważ sędziowie są niewybieralni. Nie można sobie uzurpować prawa do stanowienia prawa, jeżeli się nie ma mandatu społecznego. Warto również mieć świadomość, że tu nie chodzi o jednego czy trzech sędziów, ale tu chodzi o 1300 sędziów i 3000 prokuratorów ze stanu wojennego.
MK: Zatem czy można jednym zdaniem podsumować wszelkie kwestie, które Pana nurtują i które chce Pan zmienić w naszym kraju?
AS: Mnie osobiście chodzi o zmianę ustroju, chodzi o to, aby społeczeństwo mogło mieć sąd własny, czyli instytucję ław przysięgłych. Już wyjaśniam. To jest taki ustrój, który jest w wielu krajach, chociażby w Polsce w II RP od 1928 roku, obecnie przede wszystkim w Ameryce, ale też Wielkiej Brytanii, a kluczem jest fakt, że sędzia nie decyduje. Decyzje podejmuje losowo wybrana grupa obywateli, czyli pojawia się autentyczny, społeczny czynnik w wymiarze sprawiedliwości. Codziennie około 500 osób w Warszawie dostałoby list, że tego i tego dnia masz się stawić w sądzie. Tyle. Nie wiadomo, do jakiej sprawy, zatem nie da się nikogo skorumpować. Następnie, w największej sali sądowej odbywa się losowanie, do jakiej sprawy dana osoba jest przydzielona, po czym od razu, bez kontaktowania się z rodziną ani z kimkolwiek, idzie się na salę, bez możliwości komunikowania się. Czyli to obywatele podejmują decyzję, a sędzia wyłącznie jest koordynatorem technicznym procesu. Podsumowując, chcemy dokończyć zmiany w Polsce, aby przywrócić wymiar sprawiedliwości Polakom, ponieważ uważamy, że bez wymiaru sprawiedliwości państwo nie będzie poprawnie funkcjonować. Również jego niepodległość będzie zagrożona.
MK: A czy ma Pan plan awaryjny, plan B? Co, jeśli się nie uda?
AS: Jeżeli się nie uda dzisiaj, to się uda jutro. Jeśli nie my, to następne pokolenie, bo nie da się żyć w państwie, w którym najważniejsza instytucja demokratycznego ładu, czyli sąd, jest pasożytem. To jest bitwa wygrana. Zdarzają się głosy, że my się porywamy z motyką na słońce, ale to nieprawda. My załatwiamy sprawy oczywiste i względnie proste do zrobienia. Warto mieć świadomość, że głównym celem w sprawie wielu instytucji władzy jest posiadanie realnej wiedzy i kontroli społecznej. Nie może być władza, która jest niewybieralna i niekontrolowalna, bo każda władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie.
MK: Omówiliśmy sprawę sądów, a co z Panem Miernikiem?
AS: To też jest sprawa wygrana, dlatego że Miernik dobrowolnie poszedł siedzieć, nie ubiegał się, nie prosił o przerwę w odbywaniu kary, nie prosił o odroczenie kary, nie płakał, nie mówił, że ma ciężką cukrzycę oraz że jest schorowanym weteranem. Gdyby chciał, mógł znaleźć tysiąc powodów, ale on poszedł do więzienia z przekonaniem. On wiedział, co go czeka, ponieważ osobiście już tego doświadczył. W każdym europejskim kraju więźniów zamyka rząd, a u nas jest sytuacja kuriozalna, ponieważ więźnia politycznego zamknął sąd, który chronił zbrodniarzy. Sprawa gen. Kiszczaka za zabójstwo setek osób została umorzona, natomiast Zygmunt Miernik za rzut bitą śmietaną dostał prawie rok bezwzględnego więzienia. To kwintesencja wymiaru sprawiedliwości w Polsce.
MK: Dziękuję bardzo.
Examining the “right-wing Green” critique of current-day America (1)
Green or ecological/environmentalist ideas, which are sometimes instantiated by capital-G Green parties, are usually identified today with the Left.
For example, there has been a Green-Red alliance in Austria. In Canada, the Green Party won its first seat in the federal Parliament in the May 2011 election. The leader of the Canadian Greens, Elizabeth May, has been generally supportive of the Liberal Party and the New Democratic Party (Canada’s social democrats), and opposed to the Conservative Party. In the highly important 2000 U.S. Presidential election, Ralph Nader ran as a third-party candidate under the banner of the Green Party. Some have argued that, in drawing away some support from Al Gore, Ralph Nader coincidentally assisted George W. Bush in eking out a narrow win.