Pamięć znieważona
Pamięć znieważona
Rodziny poległych w Katastrofie Smoleńskiej nie mają i nie mogą mieć pewności, czy groby, które odwiedzają, przy których gromadzą się i modlą, rzeczywiście są grobami ich najbliższych.
Poza nielicznymi wyjątkami, na dobrą sprawę nie wiemy, czyje ciała spoczywają w dziesiątkach trumien, pieczołowicie zalutowanych w Rosji. Stało się tak w wyniku wołających o pomstę do nieba, serwilistycznych decyzji oraz skandalicznych zaniechań, autorstwa polskiego rządu. Rządu, którym piąty rok kieruje Donald Tusk.
Z jakim efektem kieruje? Ano: "Gdyby ambasadorowi jakiegokolwiek zachodniego państwa samochód na smoleńskiej ulicy przejechał pieska, zrobiłoby ono więcej dla wyjaśnienia sprawy niż zrobiła III RP dla wyjaśnienia śmierci dwóch prezydentów, szefów najważniejszych instytucji, generałów, posłów i wielu wybitnie zasłużonych obywateli" – jak to niedawno celnie podsumował Rafał Ziemkiewicz, niejako uzupełniając opinię Włodzimierza Cimoszewicza sprzed dwóch lat, gdy ten orzekł, że prokuratura "zachowuje się tak, jakby chodziło o włamanie do garażu na Grochowie".
Konkretna twarz
Ale prócz rażących błędów w przewodzeniu rządowi, jest także coś więcej. Oto mentalna barbaria, która niczym zabójcze tsunami zalała Polskę po 10 kwietnia 2012 roku, zyskała w wymiarze personalnym konkretny fundament i konkretną twarz (przy czym należy rozumieć, że nie jest to li tylko wymiar symboliczny). Jest to właśnie twarz Donalda Tuska. Dlatego też, tym bardziej w tych dramatycznych okolicznościach, warto nieustannie powtarzać i innych do powtarzania zachęcać: w każdym normalnym kraju ujawnienie tak wstrząsających faktów niechybnie doprowadziłoby do przesilenia, w wyniku którego rząd winny zaniedbań zostałby zmieciony ze sceny, zdmuchnięty niczym świeczka i odesłany w niebyt, albowiem w państwie troszczącym się o zachowanie podstawowych standardów przyzwoitości każdy przejaw braku wiarygodności u osób publicznych natychmiast takie figury zabija. W każdym razie zabija je w wymiarze politycznym.
Czemu między ujściem Świny a szczytem Rozsypańca sytuacja wygląda inaczej? Ponieważ tutaj o trwaniu lub nie podobnych postaci decydują ludzie ukryci za kulisami. Za kulisami, czyli w krainie, do której nie dociera telewizyjna kamera i w której nie ma miejsca dla wartości pt. "wiarygodność". W świecie za kulisami liczy się gra w starannie zdefiniowanym obszarze, gra starannie zdefiniowanych interesów, przy czym zarówno obszar, jak i interesy zdefiniowano jeszcze w pierwszej połowie lat 80. ubiegłego stulecia.
Kilka pytań
I w kontekście kulis kilka, można powiedzieć wiecznych, pytań. Mianowicie skąd wzięły się "elity" dzisiejszej Rzeczypospolitej? Kto i w jaki sposób kształtował kręgosłup moralny Lecha Wałęsy? Kto wychowywał Andrzeja Wajdę? Bronisława Komorowskiego? Donalda Tuska? Leszka Balcerowicza, Seweryna Blumsztajna, Tadeusza Mazowieckiego, Adama Rotfelda, Aleksandra Smolara – oraz ich totumfackich i współpracowników? Jakie znaczenie miało to dla późniejszych życiowych wyborów tych ludzi? A jakie znaczenie ma dla wyborów dokonywanych dziś przez persony namaszczane na autorytety przez telewizję? Jak na poczucie moralności współczesnego Polaka wpływa okoliczność, że nawet w wymiarze politycznym establishment nie ponosi odpowiedzialności za czyny, jakich dopuszcza się, będąc u władzy czy tylko przyklejając się do władzy fartucha? I tak dalej, i tak dalej.
Kto chce, widzi: miliony obywateli poza krajem, nic nie znacząca pozycja w światowych statystykach, nijaka skuteczność we współczesnych realiach politycznych. Do tego zadłużenie pętające skutecznie przedsiębiorczość dwóch, może trzech przyszłych pokoleń. Do tego rząd akceptujący niegodną pozycję między kręcącymi się żarnami strategicznego partnerstwa, nieustannie czapkujący interesom Moskwy i Berlina. Nad tym wszystkim telewizja, walcująca opinię publiczną pod wizję paneuropejskiej szczęśliwości, zaś tytułem dopełnienia, emerytalne uposażenia katów wyższe niż wzgardliwe zapomogi, łaskawie wypłacane ofiarom.
* * *
Bez najmniejszych wątpliwości: całe zło, wszystek brud, z którym musimy dziś borykać się w każdym obszarze życia, to są bezpośrednie choć odłożone w czasie skutki bagna aksjologicznego, w które wepchnięto Polskę ostatecznie na przełomie lat 1989/1992. Z dobrym przybliżeniem da się powiedzieć, że polskie "elity" zapomniały o przyzwoitości, więc przyzwoitość Polaków opuściła, a tym samym nie mogło być mowy o zajęciu należnej nam pozycji w historii. Dlatego dziś inni wskazują nam miejsca, w których nas niewolą.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Zapraszam również tutaj:
www.myslozbrodnik.blogspot.com
Nasza bierność ich rozzuchwala
Władze prowincji Ontario przyznały, że koszt urzędniczo-politycznej głupoty, jaką było umiejscowienie elektrowni w sercu torontońskiej aglomeracji, wyniósł minimum 40 mln dol. Ot tak, wyrzucono taką kwotę w błoto, zaczynając projekt, a następnie pod naciskiem sąsiadów obiektu przenosząc budowę o kilkaset kilometrów na zachód. No niby w skali budżetowej to nie jest dużo, ale w skali ludzkiej to... chciałbym mieć takie pieniądze...
• • •
W Toronto w przypływie lunatyzmu rada miasta kilka miesięcy temu postanowiła całkowicie zakazać plastykowych toreb na towary. Ot, taka fanaberia ekologów; ponoć torby rozkładają się bardzo wolno w śmieciach, a gdy spłyną do mórz i oceanów, przeszkadzają rybom pływać. Dzisiaj – okazuje się – że właściciele sklepów chcą wziąć miasto do sądu – czyli nie dość, że decyzja głupia, to jeszcze będzie nieprzyjemnie dużo kosztować.
Gdzie się człowiek nie obejrzy, widzi, jak urzędnicy przypalają sobie papierosy jego banknotami.
Ale sami sobie jesteśmy winni, bo nie pilnujemy pieniędzy i oddajemy władzę raz cynikom, raz idiotom.
Gdy już mowa o przypalaniu papierosów. To nie tylko zakaz pakowania towarów w torby nadaje się do sądu, ale wiele innych przepisów, z gruntu sprzecznych nie tylko z tzw. prawami człowieka, ale z naturalnym odruchem zdrowego rozsądku.
No bo jak to jest, że z jednej strony debatują nam różni politycy po miastach nad zakładaniem specjalnych pokoi do bezpiecznego dawania sobie w żyłę (w Vancouver już są), co – było nie było, jest zajęciem nielegalnym – a jednocześnie zakazane jest zakładanie wydzielonych pokoi do dawania sobie w płuco, czyli staromodnie mówiąc, palarni, gdzie dorośli obywatele mogliby palić tytoń. Czyli jakaś banda idiotów nastaje na moje prawo do zrzeszania się i dysponowania używkami w imię ideologicznej troski o zdrowie "narodu".
Zakaz palenia narusza podstawowe prawa człowieka. Jeśli jakiś człowiek chce założyć w domu lokal dla palaczy, to powinien móc w ten sposób zadysponować swą własnością. Bo nie chodzi w tym wszystkim o palenie, lecz o zasadę, na jakiej pozbawia się nas wolności i temperuje na nowych niewolników.
Co ciekawe, występuje przy tym swego rodzaju sprzężenie zwrotne – zwykli ludzie mówią: co ja się będę rzucał i tak wszystko jest przesądzone, zaś kierownicy systemu święcie wierzą, że ludzie są jak coraz mniej rozumne krowy na łące – bierne i nierychliwe. I z roku na rok nasza bierność ich rozzuchwala...
• • •
Czy sądzą państwo,że zjazd ekonomistów może urodzić cokolwiek pożytecznego? – No bo jeśli tak, to jesteście bardzo młodzi. Generalnie ekonomiści to zwierzęta akademickie, które na handlu i obrocie znają się trzy po trzy. – No, może przesadzam, prof. Krzysztof Rybiński na pewno się zna. Po co więc PiS zwołuje tego rodzaju jaja-narady i cepeliady, zapraszając m.in. podejrzane figury, które obracają się w atmosferze grantów, stypendiów i ciepłych posad; ludzi, którzy w życiu własną przedsiębiorczością nie zarobili marnej złotówki?!
PiS ma pieniądze z kasy państwa, niech sobie zrobi kilka ekspertyz i sondaży, a będzie wiedział tyle samo co po takiej jaja-naradzie, czyli niewiele. Ja bym chciał od poważnej partii politycznej, aby postawiła na podwyższeniu lidera i powiedziała – tędy droga, a nie mydliła mi oczy zapewnieniami, że zaraz się zapyta, którędy ma iść. Przecież to jest jakaś farsa! Po co marnować pieniądze – nie lepiej powielić trochę więcej broszur i rozdać od drzwi do drzwi?
Polska się wali, młodzi wyjeżdżają, złodzieje przyspieszają kradzieże, żeby zdążyć, "zanim się zacznie", a główna partia opozycyjna – radzi.
• • •
Infantka Stolzmanowa wyszła za mąż w katolickim kościele. Nuworysze mieli bal ("Wielki dzisiaj bal w operze wszelka dziwka majtki pierze i na kredyt kiecki bierze", że zacytuję błyskotliwego polskiego poetę żydowskiego pochodzenia, z przedwojennego pokolenia...). Salonowa partyjna warszawka, która w ciągu dwóch pokoleń w rakietowym tempie pokonała dystans z czworaków na salony global-elity, objawiła się w pełnej napompowanej krasie. W rolę Stańczyka wcielił się tym razem absolwent AGH, były działacz socjalistycznej ZSyPowej młodzieży, europoseł Marek Siwiec. Wykształcony technicznie, ujawnił umiejętność posługiwania się smartfonem, tweetując na bieżąco do blogosfery relację. Ponoć od razu zadzwonili mu z TVN, czy nie mogą tweetów dawać w pasku... Alek chyba mógł się tego spodziewać po redakcyjnym koledze z ITD. No nie?! Dziennikarz zrozumie dziennikarza... Alek to pewnie nie miał do niczego głowy; okazja była uroczysta, w końcu córka jest tylko jedna i musiał dbać o poziom – czyli w tym przypadku – pion.
Umiejscowianie w kościołach imprez różnego rodzaju zasobnych nuworyszy i bywalców lóż (vide prof. Geremek) stawia przed oczy czasy końca Królestwa. Mamy teraz dokrętkę. Zastanawiam się tylko, który to w tym wydaniu zostanie kochankiem carycy? Bo poseł Biedroń to chyba jednak jest na to zbyt drobnokościsty.
Andrzej Kumor
Mississauga
Sto kwiatów z jednego korzenia
Ach, cóż by się stało z naszym demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, co by poczęli Umiłowani Przywódcy, gdyby nie "służby", no i oczywiście – oficerowie prowadzący? Już pomijam drobiazg, że ci Umiłowani Przywódcy zostali powystrugiwani z banana jeśli nie podczas pierwszej selekcji kadrowej, którą w "strukturach podziemnych" przeprowadził generał Czesław Kiszczak z osobami zaufanymi i w następstwie której w 1989 roku nasz Kukuniek budował nową Solidarność już nie od dołu – jak nieopatrznie zdecydowano w roku 1980 – tylko od góry – według rozdzielnika – to w selekcjach kolejnych. Bo po pierwszej selekcji, niby przecież starannej, zdarzały się jednak niedopatrzenia.
Oto na przykład 6 kwietnia 1990 roku, niby już zatwierdzony, a nawet wybrany na posła Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego Roman Bartoszcze oświadczył na sali plenarnej w Sejmie, że zwłoka z decyzją o przejęciu majątku po PZPR była działaniem celowym, mającym na celu umożliwienie zniszczenia dokumentów świadczących o współpracy wielu czcigodnych osobistości ze Służbą Bezpieczeństwa. Na to porwał się z miejsca poseł Bronisław Geremek, sugerując, by poseł Bartoszcze niezwłocznie te zarzuty odwołał. Poseł Bartoszcze jednak, zamiast w podskokach je odwołać, jeszcze zuchwale je podtrzymał, wobec czego poseł Geremek zwrócił się do premiera o wszczęcie postępowania wyjaśniającego. Co tam pan premier Mazowiecki w ramach postępowania wyjaśniającego posłowi Bartoszcze zrobił, jakie bliskie spotkania III stopnia mu przedstawił – tego już się pewnie nigdy nie dowiemy, ale 11 kwietnia poseł Bartoszcze podczas plenarnej sesji Sejmu wyjaśnił, że jego poprzednia wypowiedź została niewłaściwie zrozumiana. Tak naprawdę bowiem chciał powiedzieć, że popiera całym sercem apel premiera Mazowieckiego o "oddzieleniu grubą kreską".
Generalnie jednak triumfowała świadoma dyscyplina, wzmacniana, przynajmniej w wielu pojedynczych przypadkach, "poczuciem wspólnoty losów", dzięki czemu można było pod kierownictwem partii budować nie tylko gospodarkę rynkową, mnożąc w tempie stachanowskim nowe urzędy i nowe regulacje, ale również – demokrację i pluralizm. Niech tam sobie rozkwita sto kwiatów – byle wszystkie czerpały soki z jednego korzenia, oczywiście dyskretnie ukrytego przed wścibstwem osób niepowołanych. Temu celowi służyły kolejne selekcje kadrowe wsparte hodowlą własną, aż wreszcie doczekaliśmy się Umiłowanych Przywódców, na których można polegać w każdej sytuacji.
Ale to się tak tylko mówi, żeby było ładniej. Jak już z kogoś zrobiono Umiłowanego Przywódcę, to przeważnie dlatego, że nie nadawał się do zadań poważniejszych niż "haratanie w gałę", toteż kiedy sytuacja staje się poważna, od razu widać, że zgodnie z leninowskimi normami życia partyjnego trzeba "ufać i kontrolować".
Oto na skutek wątpliwości, jakich nabrała niezależna Prokuratura Wojskowa, czy aby wszystkie ofiary smoleńskiej katastrofy leżą w trumnach im przypisanych, na początek zarządzone zostały dwie ekshumacje. Zaraz się okazało, że wątpliwości były uzasadnione i w trumnie Anny Walentynowicz leży zupełnie ktoś inny – podobnie jak kiedyś w trumnie, w której miał leżeć Stanisław Ignacy Witkiewicz. Jak pamiętamy, nie był to żaden Witkiewicz, tylko jakaś nieboszczka – a przecież to dopiero początek wątpliwości. Dlaczego niezależna Prokuratura Wojskowa nabrała tych wątpliwości akurat teraz, kiedy gołym okiem widać postępujące przygotowania do podmianki na stanowisku premiera i przetasowań koalicji piastującej zewnętrzne znamiona władzy – tego nawet nie śmiem się domyślać. Prokuratorzy powiadają, że tak im wyszło z "analizy" dokumentacji dostarczonej przez Rosjan. Naturalnie nie wypada zaprzeczać, ale czy aby na pewno nie było żadnej zachęty w tym kierunku, żadnych wskazywań świeżego tropu?
No bo z jakimż paradoksem mamy do czynienia; tu Jarosław Kaczyński, gwoli pokazania zdolności koalicyjnej PiS, przystępuje do ofensywy – ale nie na odcinku smoleńskim, tylko przeciwnie – gospodarczym, a tymczasem jakby z woli samych Niebios Smoleńsk sam wpycha mu się w ręce? Nawet kamień by się poruszył, a cóż dopiero człowiek! Oczywiście może to być wola Nieba, ale jeśli Niebo nie miało z tym nic wspólnego, to kto? Czy przypadkiem nie Siły Wyższe, którym szalenie pasuje wtłoczenie Jarosława Kaczyńskiego w smoleński kanał, w którym o żadnej zdolności koalicyjnej PiS nie może być mowy, dzięki czemu można będzie dokonać podmianki i skompletować nową koalicję bez żadnych zgrzytów i niespodzianek?
Żeby nie było wątpliwości – ten dar Nieba wtłaczający PiS ponownie w smoleńską koleinę akurat w przeddzień marszu "Obudź się Polsko" zainspirował "czerwoną orkiestrę" – no i oczywiście – jajcarzy. Jako pierwsze pudło rezonansowe orkiestry odezwał się oczywiście Kukuniek, czyli były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, krytykując marsz z pozycji szalenie państwotwórczych, że to niby trzeba "wziąć się do roboty" i w ogóle. Jakbyśmy słuchali samego towarzysza Wiesława w 1956 roku: "a teraz do pracy towarzysze, dość wiecowania". Nietrudno mu się dziwić, że się tak uwija, bo akurat w niezawisłym gdańskim Sądzie Apelacyjnym rozpatrywana jest apelacja Krzysztofa Wyszkowskiego od wyroku niezawisłego sądu orzekającego, że ma Lecha Wałęsę przeprosić za stwierdzenie, iż w przeszłości był konfidentem SB. W innych okolicznościach apelacja może byłaby bez ceregieli oddalona, ale po ostatnich zawirowaniach gdańskiej Temidy, a zwłaszcza – "ohydnej prowokacji" wobec prezesa Milewskiego, którego Krajowa Rada Sądownictwa właśnie poświęciła na ołtarzu obrony niezawisłości niezawisłych sądów, zezwalając pobożnemu ministrowi Gowinowi na udzielenie mu dymisji – kto wie – może niezawisły sąd uwzględni wnioski dowodowe Krzysztofa Wyszkowskiego, a wtedy... Słowem – trzeba się uwijać, toteż Kukuniek stara się jak może.
Nie tylko zresztą on – bo w "Gazecie Wyborczej" odezwał się przewielebny ojciec Tomasz Dostatni, który również zaśpiewał z szalenie państwotwórczego klucza, że to niby nie wolno "podpalać Polski". Już mniejsza o to, skąd to nagłe zatroskanie reverendissimusa o bezpieczeństwo pożarowe Polski, to karygodne zainteresowanie "polityką" pod pozorem apolityczności – bo ciekawsze jest wrażenie, jakby i Kukuńkowi, i przewielebnemu reverendissimusowi ta sama centrala nastrajała kamerton. Hmmm...
Oprócz tych szalenie zatroskanych głosów odezwało się również jajcarstwo – między innymi pan red. Maziarski w "Gazecie Wyborczej", że to niby "prezesowi w żłoby dano" – oczywiście Kaczyńskiemu. Jajcarstwo jajcarstwem – ale z obfitości serca usta mówią – bo któż to mianowicie "dał" prezesowi w te żłoby? Czyżby pan red. Michnik nadal działał "konstruktywnie" – jak w 1989 roku, lansując "wasz prezydent, nasz premier"?
A właśnie nadeszła pora na działania konstruktywne, bo jeśli nawet "czas zmienić politykę rolną", to przecież "ludzi krzywdzić nam nie wolno" – zwłaszcza takich poczciwych, jak pani Ewa Kopacz, która po odkryciu podmianki w trumnie Anny Walentynowicz już sama nie wiedziała, której wersji się trzymać; czy była przy identyfikacji, czy jej nie było – podobnie zresztą jak pan Tomasz Arabski, który potrafił wyjąkać tylko coś w rodzaju: "ja, ludzie kochani, jestem niewinny!".
I nie wiadomo do czego by mogło dojść, gdyby nie znalazły się siły, co kres tej orgii położyły. Oto kiedy coraz głośniej dobiegały zewsząd pytania, kto właściwie zabronił otwierania przywiezionych z Moskwy trumien z nieboszczykami i kiedy każdy dygnitarz próbował odpowiadać własnymi słowami, ratunek przyszedł ze strony ministra Michała Boniego, który w rządzie premiera Tuska niby zajmuje się "cyfryzacją" – ale jednocześnie prowadzi rokowania z Episkopatem na temat finansowania Kościoła i w ogóle – wszystko wie najlepiej. Przelotny kontakt ze służbami – i proszę – jaka przytomność umysłu! Zresztą może i filologiczne wykształcenie ministra Boniego mogło okazać się pomocne, bo nie jest wykluczone, że mógł on sobie przypomnieć historię konfliktu Odyseusza z cyklopem Polifemem. Jak pamiętamy, Odyseusz zapytany przez Polifema o imię odpowiedział, że nazywa się Nikt i kiedy w nocy wypalił cyklopowi jedyne oko, ten mógł tylko krzyczeć, że to Nikt go oślepił. I w tym właśnie kierunku poszedł ze swoją wersją minister Boni, stwierdzając, że Nikt nie zabraniał rodzinom otwierania trumien. Z tego zbawiennego rozwiązania natychmiast skwapliwie skorzystał pobożny minister Gowin, udzielając Sejmowi informacji o przyczynach podmianki ofiar katastrofy smoleńskiej.
Doprawdy nie wiem, co Umiłowani Przywódcy poczęliby bez służb i oficerów prowadzących! To prawdziwe dobrodziejstwo nie tyle może dla naszego nieszczęśliwego kraju, co dla nich. I zorganizują podmiankę, i dadzą "w żłoby", i oświecą, i uspokoją, i nawet utulą w ramionach...
Stanisław Michalkiewicz
Robert Frycz to ty
Do prywatnego mieszkania w bloku, w spokojnym Tomaszowie Mazowieckim nagle wtargnęła uzbrojona w broń automatyczną grupa mężczyzn w kominiarkach – to jeszcze jeden napad Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrzego na dom obywatela. Rekwirują komputer i aresztują studenta, który nazywa się Robert Frycz.
Robert nie jest terrorystą ale uważa on, jak wielu innych Polaków, że Bronislaw Komorowski nie nadaje się na prezydenta RP. Z tego powodu opublikował krytyczną i śmieszną strone internetową www.antykomor.pl a tego nie wolno robic w zniewolonej Polsce. Za to Robert musi zapłacic grzywnę w wysokości 3000 Zł plus koszty procesu sądowego. Oraz ograniczenie wolności na póltora roku z nakazem 40 godzin pracy społecznej co miesiąc – wyrok nie jest jeszcze prawomocny, bo podlega apelacji. Także musi opłacic koszty prawnika do własnej obrony. Ten zbrojny napad, utrata komputera i wyrok za prześmiewanie się z prezydenta RP.
Robert Frycz poprostu uważa, że Bronisław Komorowski to niedojda i nie nadaje się na prezydenta RP. Daje on liczne przykłady jego nieudolnego postępowania na arenie publicznej i jego groteskowych błędów na swoim blogu. Ale w dzisiejszej Polsce nie można mówic, że król jest nagi. Jeśli tak powiesz, to taka sama uzbrojona po zęby grupa antyterrorystyczna może pojawic się w twoim domu.
Dlaczego władza w Polsce nasyła grupę antyterrostyczną na młodego chłopaka w małym mieście? Czyżby on zagrażał bezpieczeńtwu Polski? Chyba nie, bo przecież wystarczyło wysłac mu list z wezwaniem na przełuchanie w prokuraturze. Myślę, że to kolejny dowód, że wroga nam dzedziczna władza w zniewolonej Polsce nas się panicznie boi i używa specjanie wyszkolonych anyterrostów z ABW do zastraszenia Polakow w celu stłumienia wszelkiej krytyki. Polska ma rekordową liczbę telefonicznych podsłuchów co jest niezbitym dowodem panicznego strachu władzy. Mają niby całą władzę w swoich rękach, uzależnione sobie publiczne i prywatne publikatory a mimo tego bardzo im wadzi blog internetowy studenta z Tomaszowa Mazowieckiego.
W normalnym kraju nie ma kary za obrazę urzędujacego polityka. A to dlatego,że osoba publiczna (prezydent) moze się sama bronic, bo ma wolny dostęp do mediów. Wystarczy wrzucic hasło „obama jokes” na internetowym szperaczu GOOGLE i wyskoczy cała masa stron wyśmiewajacych się z prezydenta imperialnego USA. Także w Kanadzie nikt by za wyśmiewanie się z premiera nie był karnie ścigany. W żadnym przypadku nikt za to nigdy nie zostal ukarany. Jeśli ktoś naprawdę czuje się publicznie znieważony i ma z tego powodu udokumentowane straty materialne, to do tego jest prawo cywilne, a nie karne.
Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, to twarz mego ojca przez kraty, w okienku drzwi więzienia w Warszawie w 1950 roku. Moja mama trzymała mnie na ręku, żebym go zobaczył. Dostał wyrok na dwa lata, bo w publicznym miejscu powiedział, ze Józef Stalin to drań i trzeba go „wymisic”.
Robert Frycz został skazany z tego samego paragrafu 212, co ubecka władza skazała mego ojca. Kiedy w czasie wyborów prezydenckich publicznie, z powodu złodziejskiej prywatyzacji i „reform” Balcerowicza nazwałem mego kontrkandydata Tadeusza Mazowieckiego (urzędującego premiera) zdrajcą narodu, nękała mnie z tego samego paragrafu prokuratora i musiałęm zapłacic $100,000 kaucji aby po wyborach zobaczyc moje dzieci w Kanadzie. To też bylo szeroko nagłaśniane przez przez przyjazne władzy media jako element zastraszenia Polaków.
Wybierają nas teraz pojedyńczo za krytykę i nękają srogim prawem aby zastraszyc, zamknąc usta, aby się pozbyc wszelkiej krytyki. Kiedyś nie można było krytykowac faszystów ani komunistów, a dzisiaj obecni okupanci, którzy dziedziczą władzę w Polsce podobnie nie tolerują żadnej krytyki. Korespondowałem kiedyś z Polakiem mieszkańcem Szwecji, który to za czasu Stalina, był skazany na siedem lat w kazamatach Komuny przez młodszego brata szefa „Gazety Wyborczej”, Stefana Michnika, tylko za to, że posiadał książkę „Myśl w obcęgach”.
Paragrafy 212 i 135 kodeksu karnego dotyczące znieważenia osoby publicznej, przez większośc głosów w Sejmie są nadal aktualne. Ja też, tak jak Robert Frycz uważam, że Bronisław Komorowski, mierny ale wierny były działacz partii U-D jest nieudolnym przezydentem aż do „bulu”. Jego stałe gafy i błędy mówią same za siebie. Ostatnio w wypowiedzi prasowej Komorowski porównał siebie do Gabriela Narutowicza, który był zastrzelony przez naszego narodowca. Wysokie ma ta kapciuchowa nedojda o sobie mniemanie. Za te moje poglądy i co więcej za „odchylenie nacjonalistyczne”, które wyssałem z mlekiem mojej matki, jestem wrogiem obecnej władzy i także mogę zostac potraktowany jak jakiś grożny terrorysta.
A więc ja też powiniem dostac podobny wyrok jak Robert Frycz, bo bardzo nisko oceniam kwalifikacje Bronisława Komorowskiego. Ten wrogi nam człowiek tylko udaje prezydenta bo podobnie jak inne miernoty takie jak Lech Walesa, Donald Tusk czy też Jarosław Kaczyński to tylko marionetki w rękach ludzi, którzy nami gardzą i nas nienawidzą. Antypolonizm widoczny gołym okiem w kręgach władzy jest najlepszym tego dowodem. Za te poglądy i co więcej za „odchylenie nacjonalistyczne”, które wyssałem z mlekiem mojej matki, jestem wrogiem obecnej władzy i także mogę zostac napadnięty przez ABW i wyrokiem „niezawisłego” sądu skazany.
Zawsze kiedy byłem atakowany przez naszych wrogów, czułem się osamotniony, bo wszyscy chowali się po kątach – nikt mnie nie chcial bronic. Dlatego dziś uważam za mój obowiązek koniecznośc pomocy dla Roberta Frycz. W tym aspekcie Robert Frycz to ja – broniąc jego, bronię samego siebie. Nie można mnie zastraszyc, bo uważam że cenzura wypowiedzi jest przeciwna zasadom demokracji, gdzie każdy obywatel może powiedziec to, co myśli, bez obawy napadu i aresztu przez ABW. O swoje prawo do wypowiedzi trzeba walczyc i tego przywileju bronic.
Pan Robert Frycz jest bezrobotnym studentem – nie stac go na opłacenie grzywny i kosztów procesu w sądzie i kupno nowego komputera. Dlatego wzywam wszystkich Polaków, którzy cenią wolnośc słowa aby tak jak ja, aby coś wpłacili na jego konto przez Pay-Pal. Ponieważ pomagając jemu w chwili potrzeby walczymy z cenzura – pomagamy samym sobie. Ten dzielny Polak dzisiaj potrzebuje pomocy. Jego konto na PayPal to Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Niech nasze wpłaty na to konto będą dowodem, że my Polacy jesteśmy razem i razem będziemy się bronic. Aby Polska, nasza ojczyzna, była matką a nie okrutną macochą.
Stanisław Tymiński
Acton, Ontario
24 września 2012-09-24
17 września w Warszawie
http://www.goniec24.com/prawo-kanada/itemlist/tag/polityka%20polska?start=1310#sigProIdd302b36b1b
W rocznicę sowieckiej agresji na II RP odbyły się Warszawie trzy manifestacje. Hołd ofiarom agresji sowieckiej oddał pod pomnikiem Pomordowanym na Wschodzie neopogański Niklot (niestety, nie miałem możliwości dotrzeć na miejsce uroczystości). W tym samym czasie co uroczystości pod pomnikiem, miał miejsce happening Teologii Politycznej, a po nim demonstracja pod ambasadą Rosji.
Już po raz trzeci na Placu Zbawiciela uroczyście obchodzono rocznicę (w tym roku 19.) wycofania okupacyjnej Armii Czerwonej z granic Polski. 17 września 1993 zakończono proces wycofania z terenów III RP 65.000 czerwonoarmiejców, 7500 cywilnych pracowników Armii Czerwonej i 40.000 ich rodzin. Happening "Odlot Armii Sowieckiej" zorganizowała redakcja Teologii Politycznej. Około 100 osób (rodzin z małymi dziećmi) wypuściło czerwone baloniki z przyczepionymi życzeniami dla Rosjan. Konferansjerem happeningu był Dariusz Karłowicz.
Kilkanaście minut później sprzed ambasady rosyjskiej wyruszył marsz środowiska sympatyków PiS. Ku zaskoczeniu co poniektórych przybyłych miał on niewiele wspólnego z rocznicą. Była to kolejna manifestacja przeciwników PO. Demonstranci i organizatorzy nawet nie starali się jakoś nawiązać do rocznicy. Podczas gdy można było zorganizować marsz przeciw gloryfikowaniu przez PO sowieckich okupantów (wyruszyć spod Dworca Wileńskiego, gdzie Gronkiewicz Waltz chce ponownie umieścić sowiecki pomnik, i przejść pod pomnik Pomordowanym na Wschodzie). Widać jednak, że dla sympatyków PiS liczy się tylko konflikt z PO i Smoleńsk. Dosłownie nic więcej (podobnie jak w narracji Żydów liczy się tylko holokaust i nic więcej). Smoleńsk, który przykrywa wszystko, wszystkie idiotyczne działania PO, zbrodnie nazistowskie i komunistyczne, masową pauperyzację" Polaków. Niewątpliwie taka narracja jest też wygodna dla PO (dzięki niej Polacy non stop słyszą tylko i wyłącznie o Smoleńsku, a PO jest pewna, że środowisko sympatyków PIS nie poruszy mnóstwa innych niewygodnych dla PO tematów).
W tę chorą narrację doskonale wpisała się, operująca na podobnym poziomie politycznej refleksji, kontrpikieta rusofilskiego elementu. Znany ze swoich błazeństw element uznał, że pamięć o zbrodniach sowieckich jest antyrosyjska i odpowiadają za nią Żydzi (tak jakby komunizm był dziełem antysemickiej Rosji).
Jan Bodakowski
Widziane od końca: Czekiści są zmęczeni
Jak odwojować Polskę? – To pytanie za więcej niż przysłowiowe sto złotych. A przede wszystkim, kiedy? Czy już czas, czy już pora? Kiedy będzie właściwy moment? Dąć w surmy bojowe?
W związku z hasłem marszu z 29 września karierę zrobiło odmieniane na wiele sposobów słowo "przebudźcie się". To tak fajnie zawołać, że niby do śpiących rycerzy... Tylko czy aby jest komu się budzić? Czy są Polacy?
Bo nie o piękne, celne czy alegoryczne słowa chodzi, lecz o konkretną działalność konkretnych ludzi; o możliwość wzięcia władzy i realizacji polskiego interesu narodowego, ba, chodzi nawet o jego jasne, otwarte sformułowanie. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że obecny układ władzy w Polsce ma ten interes "w głębokim poważaniu".
Czas na poderwanie społeczne może właśnie nadchodzić.
Z dwóch powodów.
1. Wśród rządzącego Polską elementu wywodzącego się ze służb specjalnych peerelu nadchodzi zmiana pokoleniowa. Starzy wyjadacze są znudzeni, widać zmęczenie, zniechęcenie i pokoleniową zmianę warty. Zepsuci dobrobytem synalkowie nie nadają się zaś do brutalnej walki; nigdy nie będą mieli tyle ikry co postpeerelowi czekiści. To już jest bardziej wymiękłe pokolenie. Nie ma więc takiego blokowego interesu jak kiedyś.
2. Poza tym Polska jest biedniejsza, ludzie niezadowoleni, mniej jest już do ukradzenia, interesy zaś głównych gangsterów układu bardziej się zglobalizowały. Coraz mniej kurczowo trzymają się więc polskiego rozkradzionego sukna.
Polacy widzą wyraźniej nędzę własnego położenia; lemingi zapatrzone w różne TVN-y z coraz większym sceptycyzmem słuchają małp pokroju Wojewódzkiego. Stary styl antypolskiego "noszenia się" wychodzi z mody. W modzie zaczynają być narodowe kolory, symbolika, udział w patriotycznych rocznicach – powoli, pomału, ale jednak, samodzielnie myśląca zaangażowana młodzież rozumie, że jej droga z pewnością nie wiedzie przez oficjalnie spędzane parady Schumanna...
Stąd popularność zmielonych.pl Pawła Kukiza, stąd w cenie autentyzm i bycie poza układem politycznym, nie tylko tym lewym, ale też prawym, zamkniętym w kręgu taktycznych problemów, niezdolnym do sanacji państwa.
Oczywiście kluczem od odzyskania przez Polaków kraju jest ordynacja jednomandatowa, przywracająca wyborom zdrowy rozsądek – czyli wybieranie przez miejscowych – konkretnego człowieka, zazwyczaj sobie znanego. Wiadomo to od dawna i od dawna tzw. polska klasa polityczna taką ordynację blokuje. Dlaczego? Bo pilnuje własnego interesu! Okręgi jednomandatowe nie gwarantują jej powielania z kadencji na kadencję. Któż zaś oddaje synekury darmo?
Dlatego konieczne jest lekkie trzęsienie ziemi; dlatego trzeba się rozglądać za prawdziwym przywódcą – również przy okazji obecnych marszów – ludzi chętnych do poświęcania się dłuższej pracy. Tu również JOW jest trudne do przecenienia, bo pozwala lokalnym przywódcom zaistnieć i wejść do polityki z bagażem dobrego lokalnego doświadczenia.
Oczywiście JOW to nie jest magiczna różdżka, nie odczaruje z dnia na dzień obecnego trzecioświatowego systemu politycznego Polski, ale jest to dobra pozycja startowa, pozwala oprzeć nogi do biegu. Od niej łatwiej zacząć.
Krytycy tej ordynacji tłumaczą, że sitwa na dole jest jeszcze większa niż na górze, a lokalne mafie pod pistoletem powiodą do urn zahukanych ziomali. Jednak, na dole łatwiej o zmiany; i na poziomie powiatu czy gminy ludzie mogą z mafią jednak wygrać. Między innymi dlatego, że tam ma ona konkretną i znajomą twarz. Wiadomo, kogo bić!
Jest więc nadzieja na to, że znajdzie się trochę Polaków, którzy będą mieli ochotę na normalny kraj. Taki zwykły, bez konieczności opłacania się hierarchii udzielnych oligarchów różnych szczebli przy budowie głupiego mostu czy autostrady.
Chodzi po prostu o skrócenie łańcucha pokarmowego korupcji, zastopowanie międzypokoleniowego przekazywania schedy na zstępnych – rozwalenie układu ustanowionego przez Magdalenkę i okrągły stół, dobrą politykę walutową i handlową chroniącą polski interes gospodarczy.
Chodzi o odblokowanie inicjatywy i energii narodu, zrzucenie czapy, która dusi Polskę i wyciska na emigrację setki tysięcy zaradnych młodych, przedsiębiorczych ludzi.
Niechżeż się to fatalne antypolskie porozumienie, które legło u podstaw III RP, przestanie w końcu dziedziczyć!
Andrzej Kumor
Mississauga
"Widziałem to, co dzieje się za kurtyną, i to było przerażające
Wojciech Sumliński (ur. 15 kwietnia 1969 w Warszawie) – polski dziennikarz, absolwent psychologii Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Pracował w "Życiu", "Gazecie Polskiej" i "Wprost". Autor licznych reportaży i programów w TVP: "Oblicza prawdy" o działalności SB i magazynu śledczego "30 minut". Autor książki "Teresa. Trawa. Robot" o tajnych operacjach specjalnych SB oraz autor scenariusza filmowego o śmierci ks. Popiełuszki napisanego dla Agencji Filmowej TVP. Obecnie współpracuje z Frondą i magazynem śledczym "Focus", pisze kolejne książki i jest redaktorem naczelnym "Tygodnika Podlaskiego".
W tygodniku "Wprost" ujawnił akta świadka koronnego, Jarosława Sokołowskiego pseudonim "Masa" (2003), oraz materiały dotyczące kontaktów Andrzeja Kuny, Aleksandra Żagla i lobbysty Marka Dochnala z parą prezydencką, Aleksandrem i Jolantą Kwaśniewskimi (2004-2006). Autor książki pt. "Kto naprawdę go zabił?" o zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki. Sumliński twierdził, że Waldemar Chrostowski, kierowca ks. Popiełuszki, był agentem SB. Sumliński przegrał proces sądowy z Chrostowskim. W trakcie procesu informacje zebrane przez Wojciecha Sumlińskiego potwierdzili dr Leszek Pietrzak (biegły IPN badający dokumenty dotyczące Waldemara Chrostowskiego, który zeznając, powiedział, że "Waldemar Chrostowski był agentem SB") oraz prokurator Andrzej Witkowski, który zeznał, że zamierzał postawić Chrostowskiemu zarzuty, ale gdy ujawnił swój zamiar, odebrano mu sprawę.
13 maja 2008 roku do mieszkania Sumlińskiego pod zarzutem ujawnienia Aneksu do Raportu Komisji Weryfikacyjnej WSI spółce Agora, wydawcy "Gazety Wyborczej", weszli funkcjonariusze ABW. Zarzut ten wkrótce został wycofany i zastąpiony innym. Szczegóły tych wydarzeń dziennikarz opisał w wydanej dwa lata później książce pt. "Z mocy bezprawia".
– Panie Wojciechu, chodził Pan po tropie afer – to właściwie zbyt eufemistyczne słowo – po tropach układu, który rządzi Polską. Czy to się da robić, czy w Polsce w ogóle jest możliwe tego rodzaju dziennikarstwo, skoro wiadomo, że media są kontrolowane?
– Zacząłem pracę w zawodzie dziennikarza śledczego w połowie lat 90. Nie jestem z wykształcenia dziennikarzem, tylko psychologiem dziecięcym, ale przypadek spowodował, że zostałem dziennikarzem.
Zaczęło się wszystko od tego, że poznałem prokuratora Andrzeja Witkowskiego, który prowadził dwa razy śledztwo ws. tajemnicy śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, najgłośniejszej i jednocześnie najbardziej tajemniczej zbrodni PRL. Andrzej Witkowski to postać niezwykła, to jest człowiek, który prowadził ponad trzysta spraw o najcięższe przestępstwa, przeważnie morderstwa, i nigdy w życiu nie przegrał ani jednej sprawy w sądzie, zawsze wygrywał, jest tylko jedna jedyna sprawa, której nie dane mu było zakończyć, to jest sprawa tajemnicy śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Dwa razy był odsuwany od tej sprawy, wtedy gdy szedł już z aktem oskarżenia do sądu i chciał postawić na ławie oskarżonych najważniejsze postaci PRL w zasadzie, bo generała Kiszczaka i wiele, wiele innych osób. To chciał zrobić człowiek, który nigdy nie przegrał żadnej sprawy. Czy zrobiłby tak w tej sprawie najważniejszej jego życia – bo tak o niej mówił – gdyby nie był pewny, że ją wygra? Oczywiście nie.
Po raz pierwszy w 91 roku poznał fakty, które do dziś są nieznane wielu ludziom. Ja o nich napisałem w swojej pierwszej książce. Mianowicie dowiedział się, że za grupą Piotrowskiego, Pękali, Chmielewskiego i Pietruszki w dwóch samochodach jechali funkcjonariusze WSI, sześciu funkcjonariuszy WSI.
– Wtedy było jeszcze WSW?
– Tak, wtedy to było WSW jeszcze, bo WSW, jak wiemy, się w Polsce zamieniło w WSI bez żadnej weryfikacji. W SB była ta weryfikacja taka śladowa, a w wojsku nie było w ogóle.
Więc Andrzej poznał fakt, że na miejscu zbrodni było sześciu funkcjonariuszy WSW. To jest niezwykły fakt. On pokazuje, że musiał być ktoś, kto tym ludziom dał rozkaz, czyli że to nie jest tak, że czterech i nikt więcej, tylko że ktoś tę szóstkę skierował, więc ktoś musiał być wysoko, żeby objąć obserwacją Piotrowskiego, Pękalę, Chmielewskiego i Pietruszkę, to musiała być decyzja z samej góry. Nie mógł tego zrobić byle pułkownik.
– To była Pana pierwsza książka, gdzie stawiał Pan między innymi tezę o kierowcy księdza, że był agentem.
– Tak.
– Pan jest o tym przekonany, miał Pan dokumenty z IPN-u?
– Jeśli chodzi o Waldemara Chrostowskiego, to za chwilkę do tego dojdę, żeby nie skakać z wątku na wątek.
– Jak Pan trafił na to?
– Poznałem Andrzeja Witkowskiego, gdy już był po tym, jak mu po raz pierwszy to śledztwo odebrano. Odkrył niesamowite rzeczy, poszedł z tymi rzeczami do szefów, a szefowie zamiast mu powiedzieć, dajemy ci wzmocnienie, rób to, bo jesteś na tropie, odebrali mu śledztwo.
Poznałem Andrzeja, jak był w strasznym stanie, nie mógł jeszcze dojść do siebie. Zaprzyjaźniliśmy się. Ja jako dziennikarz poszedłem tropami jego śledztwa, ale trochę obok. Bo na przykład byli ludzie, którzy nie chcieli rozmawiać z prokuratorem, bo wtedy w Polsce nie było świadka koronnego i świadka incognito, oni się bali, że jak pójdą do prokuratora i powiedzą, to będą musieli zeznawać z otwartą twarzą, pod nazwiskiem, bali się. A wiedzieli, że mnie obowiązuje tajemnica ochrony informatora i często mi mówili więcej niż Andrzejowi. I ja zacząłem od tej sprawy.
Dlaczego to było dla mnie takie ważne? Mieszkałem w budynku naprzeciwko kościoła św. Stanisława Kostki. Jestem 69. rocznik, jak księdza zabili, miałem piętnaście lat. Cała moja rodzina mieszkała blok w blok, moi dziadkowie, moja mama, siostry mojej mamy, myśmy wszyscy mieszkali obok siebie.
Byliśmy nie tyle warszawiakami, co żoliborzanami, którzy mieszkali naprzeciwko kościoła. I dla mnie sprawa księdza Jerzego była czymś niezwykłym. Ja się wychowałem na kazaniach księdza Popiełuszki. Więc gdy poznałem prokuratora, który prowadził śledztwo i mu to śledztwo "zamordowali", już wiedziałem – tak to rozumiałem – może to zabrzmi bardzo pompatycznie, ale pomyślałem sobie, Pan Bóg mnie tutaj skierował. Muszę to zrobić, dla mojej mamy, która nie żyje, dla moich babć, ciotek, które wszystkie już w tym momencie nie żyły, że to jest taka moja misja, taki testament.
Zacząłem i prowadziłem to śledztwo przez wiele lat, krok po kroku. Natomiast jak już się zająłem dziennikarstwem śledczym, no to zacząłem też prowadzić inne śledztwa dotyczące akcji SB, WSW, WSI, dotyczące tego, co się dzieje w Polsce, mafii, która wyrosła tak naprawdę ze służb specjalnych PRL. Zacząłem to robić krok po kroku, dotykając coraz bardziej trudnych spraw, coraz bardziej takich bolesnych spraw.
Na początku pisałem do gazety regionalnej, później do gazety ogólnopolskiej, "Życie", później do "Gazety Polskiej", później do tygodnika "Wprost", później zacząłem robić materiały dla Telewizji Polskiej, w sumie kilkadziesiąt reportaży i filmów dokumentalnych. Później dostałem swój program regionalny w Telewizji Polskiej w Lublinie i program ogólnopolski, 30 minut, który miał dużą oglądalność. Robiłem tam programy o Wojskowych Służbach Informacyjnych.
– Za każdym razem ktoś to Panu odbierał, tracił Pan pracę przez wątki, na które Pan trafiał?
– Miałem duże trudności. Trudności polegały przede wszystkim na tym, że próbowano mnie utrącać procesami.
Miałem czternaście procesów jako dziennikarz, jedenaście z nich wygrałem, dwa z nich zakończyły się ugodą. Jeden, najważniejszy dla mnie proces dziennikarski, z Waldemarem Chrostowskim, przegrałem. W jakich okolicznościach przegrałem, to jeśli będzie czas, chętnie opowiem.
– Nie obawiał się Pan, że informacje, które są Panu udzielane, są udzielane umyślnie? Czyli że te wszystkie afery tzw. III RP są pewnymi rozgrywkami. My strzelamy waszych, wy strzelacie naszych na podstawie różnych haków, teczek, przez to że nie są otwarte archiwa, przez to, że nie dokonano lustracji, dekomunizacji, te procesy wszystkie są niepełne, wybiórcze, to że wszystkie tego rodzaju śledztwa, które są prowadzone – zawsze zachodzi podejrzenie, że jest Pan przez kogoś ukierunkowany?
– Generalną zasadą, jaką ja przyjąłem i przyjęli koledzy dziennikarze śledczy, których w tamtym czasie było dużo więcej niż teraz, bo teraz dziennikarstwo śledcze jest w bardzo trudnej sytuacji, dużo trudniejszej niż wcześniej, generalną zasadą było – to jest oczywiste dla każdego dziennikarza śledczego – żeby sprawdzać informacje w wielu źródłach.
Nikt nie zbuduje dużej sprawy w oparciu o jedno czy dwa źródła, tych źródeł musi być kilka, muszą być dokumenty. Ja dlatego generalnie miałem bardzo duże procesy, przegranie jednego z nich to byłoby dla mnie bankructwo, bo jak mnie pozywał do sądu Siergiej Gawriłow, obywatel państwa Belize, a tak naprawdę agent KGB, to on chciał ode mnie pół miliona.
Generalnie to były duże sprawy, jakbym je przegrywał, to byłbym skończony, więc wiedziałem, że stąpam po cienkiej linie, i badałem to wielowątkowo.
Oczywiście, wiadomo było, że jeżeli np. wszedłem w struktury mafii pruszkowskiej i poznałem jeden odłam tej grupy, on chętnie mówił nie o swoich interesach, tylko mówił o interesach konkurencji, ale moim zadaniem było dotrzeć również do drugiego odłamu, żeby on z kolei powiedział o tych, wykorzystywać te pęknięcia. Tak samo robiłem, gdy wszedłem w struktury służb specjalnych. Generalnie jestem człowiekiem wrażliwym i wydawało mi się przez długi czas, że to jest mój atut, tzn. że umiem dotrzeć do ludzi, że ludzie mi wierzą. Tego zaufania starałem się nie wykorzystywać w tym sensie, że nie denuncjowałem informatorów, natomiast miałem pewnego rodzaju łatwość wchodzenia, poznawania różnych ludzi. I to co robiłem z mafią pruszkowską, robiłem później z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi.
Poznawałem jednych ludzi z WSI, którzy mówili o bandyckich interesach swoich kolegów ze służby, ale de facto konkurentach w biznesie. Ale moje zadanie polegało na tym, żeby z kolei później dotrzeć do drugiej grupy, żeby ona powiedziała może o tych. Więc to była cały czas taka gra, na tym polegała trudność, żeby nie stać się narzędziem w rękach jednej grupy, jednego odłamu, tylko żeby spróbować tych ludzi rozgrywać. To się łatwo opowiada, ale to było...
– Czy nie bał się Pan o własne życie; że po prostu przy tych wszystkich interesach, które tam są – bo w końcu przecież w Polsce giną ludzie, już nie mówię, że popełniają seryjne "samobójstwa" w więzieniach, ale jeżeli Pan nadepnie na odcisk komuś poważnie, to ten ktoś Pana, przynajmniej dla przestrogi, po prostu zabije?
– Mnie zabrakło wyobraźni. To znaczy powiem tak, liczyłem się z tym, zresztą miałem tego bardzo dużo, że będą robić na przykład kontrole skarbowe na zamówienie, żeby mnie zniszczyć finansowo, że będą o mnie pisać różne rzeczy w innych mediach albo rozpowiadać plotki na mój temat, żeby zniszczyć mi opinię. Powiem pompatycznie, liczyłem się w pewnym momencie, jak już zacząłem wchodzić coraz wyżej i wyżej, nawet ze śmiercią, bo ubezpieczyłem się nawet wysoko na życie, bo liczyłem się z tym, że jak mi się coś stanie, żeby rodzina nie została bez środków do życia.
Ale w życiu się nie liczyłem z tym – i to mnie zaskoczyło – że któregoś ranka przyjdą do mnie funkcjonariusze ABW, zakują mnie w kajdanki i powiedzą "to ty jesteś przestępcą". Tu mi zabrakło wyobraźni, tego się nie spodziewałem.
– Że ktoś może Pana oskarżyć o przestępstwo, którego Pan nie popełnił, po to żeby Pana wyeliminować?
– Tego nie przewidziałem. Przewidziałem wszystko. Ale nie przewidziałem tego, że będą mnie próbować zniszczyć takimi metodami i że któregoś razu zapukają o szóstej rano, założą mi kajdanki na ręce i powiedzą "to ty jesteś przestępcą".
– Pana oskarżono o to, że...
– Oskarżono mnie na początku o to, że miałem przekazać Aneks do Raportu WSI, o zgrozo, wydawcy "Gazety Wyborczej", Agorze, która jak o mnie kiedykolwiek pisała, to pisała o mnie źle, że jestem nawiedzony, wariat itd., bo ja i "Gazeta Wyborcza" w każdej dziedzinie życia różnimy się o 180 stopni.
Jak zrobiłem trzy filmy o WSI, w których przedstawiłem WSI jako organizację przestępczą, no to "Gazeta Wyborcza" jeździła po mnie dzień po dniu, atakując mnie bez przerwy.
Zarzut był tak absurdalny, że nawet "Gazeta Wyborcza", po tym gdy mi ten zarzut przedstawiono, zamilkła i przez trzy dni nie pisała, bo oni nie wiedzieli, o co chodzi.
A po co mi ten zarzut przedstawiono? Po to, by z mojego domu, na podstawie takiego pretekstu, wynieść wszystkie dokumenty, komputery, laptopy, dyskietki, wszystko. I ten zarzut następnego dnia wycofano.
– Ale sprzęt był już zabrany?
– Sprzęt był wyniesiony i dokumenty były wyniesione. I jak ten zarzut wycofano, to dano mi drugi, inny. Pojawił się zarzut płatnej protekcji.
To polega na tym, że ja za pośrednictwem mojego informatora z WSI miałem domagać się czy proponować oficerowi służb tajnych, czyli też WSI, pozytywną weryfikację w komisji Antoniego Macierewicza. Tenże oficer, pułkownik Leszek Tobiasz, bo o nim mówię, miał w tamtym czasie kilka procesów karnych. Prokuratura Wojskowa ścigała go za to, że właśnie pomawia ludzi o przestępstwo, ciążyło na nim podejrzenie o szpiegostwo, dostał zarzut bezprawnego szantażowania arcybiskupa Petza – bo on się zajmował inwigilacją Kościoła katolickiego, choć WSI nie miało prawa tego robić – i nad nim się zbierały czarne chmury.
Gdy ten człowiek oskarżył pośrednio mnie – a tak naprawdę ja byłem pionkiem, który miał doprowadzić do oskarżenia kogoś z komisji Antoniego Macierewicza – to wówczas wszystkie zarzuty wobec tego człowieka zostały zawieszone. ABW przyszło do Prokuratury Wojskowej i zabrało wszystkie dokumenty.
W ciągu jednego dnia wszystkie jego sprawy zostały wyczyszczone. Ja zaś znalazłem się w sytuacji człowieka, który musi próbować udowodnić swoją niewinność.
I ten proces trwa do dziś. Moja sprawa się nie zakończyła, ona się toczy.
– Pan przeżył ciężkie chwile, był Pan zamknięty...
– Przeżyłem chwile, których nie życzyłbym najgorszemu wrogowi, bo doszło do takiej sytuacji, w której sąd I instancji nie zdecydował się mnie aresztować, uznając, że nie ma na to dowodów, że ja popełniłem to przestępstwo, i wtedy prokuratura odwołała się do sądu II instancji. I moi koledzy, także moi informatorzy mówili mi: słuchaj, decyzja w tej sprawie już zapadła, sąd nie ma tu nic do powiedzenia, bo decyzja zapadła poza sądem. Jak to działa, to widzieliśmy teraz w Gdańsku, że sędzia sądu okręgowego staje na baczność przed politykami i mówi "wszystko zrobię". Jest absolutnie dyspozycyjny.
Taka sama sytuacja była w mojej sprawie. Mnie informatorzy moi i koledzy dziennikarze, którzy mieli informatorów, mówili: decyzja w sprawie zapadła, idziesz siedzieć na wiele lat, pozałatwiaj sprawy, bo albo będziesz nadawał na komisję weryfikacyjną, na Macierewicza, będziesz mówił rzeczy, których oni chcą, czyli kłamał – mówiąc krótko, albo po prostu będą cię tam trzymać tak długo, aż nie pękniesz.
– Czy Pana ta dyspozycyjność sądu zaskoczyła? Przecież Pan z wcześniejszych doświadczeń wiedział, że sędziowie są na telefon?
– Powiem panu tak, wiedziałem, jak działają sądy w III RP, że III RP, w przeciwieństwie do tego, co wielu Polaków sądzi, nie ma nic wspólnego z demokratycznym krajem. Wiedziałem, bo często zaglądałem za kurtynę i widziałem, co się za tą kurtyną dzieje.
Ludzie na ulicy widzą to, co się dzieje na scenie, a ja widziałem też to, co się dzieje za kurtyną. I to było przerażające. Więc wiedziałem, jak to działa.
Ale gdy sytuacja dotyczyła mnie, to tonący brzytwy się chwyta. Ja, irracjonalnie, miałem nadzieję, że to się nie może zdarzyć, że takie rzeczy ogląda się na filmie.
Rozmawiałem w takiej roli jak pan teraz ze mną, w roli dziennikarza, z różnymi ludźmi, którzy mi różne rzeczy opowiadali. I to jest zupełnie inna sytuacja, jak ja jestem dziennikarzem, rozmawiam z kimś pokrzywdzonym przez państwo, zachowuję do tego pewnego rodzaju dystans, nawet jak się wczuwam w tę sytuację, to to nie jest mój los. A zupełnie inna sytuacja jest, gdy to ja mam iść do więzienia za niepopełnione czyny, moja rodzina zostaje na zewnątrz, żona z czwórką dzieci, ja po prostu nie wiem, co się z nimi będzie działo. Mam świadomość, że być może, żeby mnie złamać, będą niszczyć ją tam na zewnątrz. Proszę mi wierzyć, sam się znalazłem w takiej sytuacji, że człowiek w pewnym momencie myśli już tylko o tym, żeby przestać cierpieć, żeby się wszystko skończyło, bo nie widzi żadnego rozwiązania.
Ja się znalazłem w takiej sytuacji, po prostu wiedziałem, cztery lata temu, że jeżeli ja czegoś nie zrobię, to może zrobi moja żona, i ja będę w więzieniu, a moja żona będzie w trumnie i moje dzieci zostaną same. Więc ja w takiej sytuacji myślałem już tylko o tym, żeby to przerwać, żeby to się skończyło po prostu.
Natomiast irracjonalnie do momentu decyzji sądu II instancji, tak jak tonący, który chwyta się brzytwy, próbowałem wierzyć, że to się jednak nie zdarzy. Więc decyzja sądu mnie nie zaskoczyła, ale jednak zaskoczyła.
Ciąg dalszy za tydzień
Nie patrzeć beztrosko
Aby skutecznie opierać się manipulacjom, człowiek powinien wiedzieć, skąd przychodzi, na czyich ramionach stoi oraz dokąd zmierza. Innymi słowy, musi znać swoją tożsamość i wartość, musi rozumieć, kim naprawdę jest. Dopiero ta wiedza zamienia się w pancerz, osłaniający jednostkę przed skutkami działań ludzi podłych i nikczemnych.
W zbiorze esejów Michaiła Gellera i Aleksandra Niekricza, dotyczącym historii Związku Sowieckiego, a zatytułowanym "Utopia u władzy", czytamy: "Pamięć czyni z człowieka człowieka. Pozbawiony pamięci, przekształca się w amorficzną masę, z której nadzorcy przeszłości mogą formować, co im się żywnie podoba". Z tym przekonaniem polemizować nie sposób. Tymczasem mijają dni i tygodnie, a my ciągle konfrontowani jesteśmy z faktami dowodzącymi, że na oczach Polaków ich państwo rozsypuje się w proch. Że między ujściem Świny a szczytem Rozsypańca, w każdej praktycznie sferze naszego życia wszystko gnije, rozpada się i niszczeje, podczas gdy figury tuskoidalne wpychają nieszczęśliwy kraj w otchłań niebytu, ludziom niepokornym kolanami dociskając tchawice. Jak to bardzo przystępnie ujął w minioną niedzielę w kazaniu skierowanym do uczestników Pielgrzymki Ludzi Pracy ordynariusz drohiczyński, biskup Antoni Dydycz: "Gdzie się dotkniemy, to zaraz smród. I sądownictwo, i prokuratura, i oświata, i służba zdrowia, administracja".
Świat moralnych urojeń
Co prawda, to prawda. Jak to wpływa na poczucie własnej wartości Polaków, ludziom rozumnym wyjaśniać nie trzeba. Nie trzeba też specjalnie sokolego wzroku, by dostrzec, że naród coraz szybciej rozpada się nam na ludzi tworzących tłum ogłupiany na masową skalę i ulegający manipulacji równie łatwo co kilkuletnie dzieci. Tłum niczym przedszkolaki z grupy młodszej pierzchający we wszystkie strony pod byle pretekstem. Nic nie straciły na aktualności słowa Romana Dmowskiego, który przed stu laty w "Myślach nowoczesnego Polaka" pisał: "Niedołęstwo nazwał [naród polski – przyp. KL] szlachetnością, tchórzliwość – rozwagą, służbę u wrogów – działalnością obywatelską, zaprzaństwo – prawdziwym patriotyzmem. Wszelkie niemal pojęcia polityczne wywrócił, zaczął żyć w świecie moralnych urojeń, a przystosowując się do tego bytu, zaczął nawet tępić w sobie wszelkie zdrowe skłonności, wszelkie przejawy instynktu samozachowawczego".
Odnosząc powyższe do teraźniejszości, sytuacja wygląda w ten sposób, że tydzień po tygodniu i miesiąc po miesiącu tracimy przyrodzoną każdej poważnej wspólnocie zdolność tworzenia koherentnej wizji własnych dziejów. Wizji obejmującej przeszłość, teraźniejszość oraz przyszłość. Wyzuwani z jednolitego słownika pojęć i emocji kształtujących aksjologiczną podstawę funkcjonowania narodu, spora grupa Polaków pozwala okaleczać się mentalnie. Wdeptywać w cudze grzechy. Niewolić z powodu utraty poczucia własnej wartości. W tym kontekście nie dziwią słowa biskupa Dydycza: "Nie można patrzeć beztrosko na to, co się dzieje".
Oni się boją
Zaiste Polska dawno nie słyszała tak mocnych słów z ust pasterza Kościoła, słów mocą autorytetu potwierdzających katastrofalny stan państwa: "Sejm jawnie nie wypełnia swojej podstawowej misji. Nie kontroluje rządu. Powinien być rozwiązany. Nie pełni swojej zasadniczej funkcji. (...) Może nas napawać bólem, że nawet na cmentarzach, nawet w świątyniach, społeczeństwo nie wytrzymuje i kiedy dostrzega tych, którzy mają wiele twarzy i różne słowa na różne okoliczności, zaczyna protestować".
W istocie, jak tu nie protestować, skoro władza lekceważy wolę społeczeństwa, tym samym odcinając się od rzeczywistości, w jakiej to społeczeństwo na co dzień egzystuje. Jeden z obrazów opisujących dramatyczną upiorność tej sytuacji nakreślił ostatnio Sylwester Latkowski: "Jak ktoś zarobi na lewo dwa czy trzy tysiące złotych i nie zapłaci podatku, oszukując w ten sposób urząd skarbowy, to od razu ma na karku urzędników. A jak ktoś jeździ najnowszym mercedesem klasy S, mieszka w luksusach, szasta pieniędzmi na lewo i prawo, a na ręce ma zegarek za sto tysięcy, to urząd skarbowy nie może się do tej osoby dobrać, a kontrole w takim przypadku przebiegają nieudolnie. Dlaczego? Rozmawiałem z urzędnikami skarbowymi: oni się po prostu boją".
Fakt. Nieprzyzwoitych urzędników skorumpowano (o co najwyraźniej coraz łatwiej i pieniądze wcale niekoniecznie są do tego potrzebne), przyzwoici boją się, to więcej niż pewne – wszelako strach nie może przecież oznaczać rezygnacji z walki w obronie podstawowych wartości konstytuujących wspólnotę. W przeciwnym razie nie ma mowy o żadnej wspólnocie.
* * *
Powyższe, jak każde inne, równie podobne, musi rodzić frustrację i zniechęcenie. Przy czym spora część owych frustracji i zniechęceń bierze się z braku zrozumienia dla faktu, iż we współczesności brutalnie anektowanej przez hordy kulturowych marksistów nie sposób uniknąć sytuacji konfliktowych, od człowieka przyzwoitego wymagających nieustannych wyborów i rozstrzygnięć – a jak tu cokolwiek rozstrzygać, gdy okrada się nas z miar, tym samym pozbawiając punktów odniesienia, zaś medialna sitwa z wielkim powodzeniem przerabia ludzkie mózgi na galaretkę z giczy cielęcej?
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
www.myslozbrodnik.blogspot.com
Z Ost Frontu: Wybory
Wybory
W sobotę były zjazdy dwóch głównych partii, BNF i Obywatelskiej, które wystawiły w różnych okręgach swych kandydatów, którzy nie musieli zbierać podpisów. Obie zdecydowały się zdjąć swych kandydatów z list wyborczych, twierdząc, że jeśli 98 proc. komisji wyborczych jest w rękach władzy, to nie ma sensu uczestniczyć w wyborach.
Oznacza to, że na 110 okręgów wyborczych nie będzie więcej niż 10 kandydatów opozycji, bo wielu już niezależnych, w tym byłego kandydata Milinkiewicza i mnie, komisje wyborcze nie dopuściły na listy kandydatów.
Na biuletynach będą więc w zasadzie nazwiska wybrańców władzy oraz rubryka "jestem przeciw".
Zasadniczo wybory zaczynają się już dziś – 18 września, ale opozycja woła, by nikt do 23 nie szedł, bo komisje wyborcze do urn, gdzie wcześniej zbiera się głosy, wrzuca "właściwe" głosy.
W Mięsku bardzo mało jest plakatów wyborczych, a w Wołkowysku nie widziałem ani jednego. No co, jak się ma poparcie władzy, to po cholerę się trudzić.
Akcja podpisów
Już drugi weekend zbieraliśmy w Wołkowysku podpisy, by uruchomiono konsulat polski w Wołkowysku, pociągi pasażerskie na trasie Białystok-Baranowicze przez Wołkowysk i nowe przejścia graniczne.
Najpierw jednak byłem w Białymstoku, gdzie chcę uruchomić zbieranie podpisów pod tymi samymi postulatami. Dotarłem do organizacji handlarzy na głównym rynku w Białymstoku i będą je zbierać, a w Warszawie dotrę do posła Tyszkiewicza i senatora Cimoszewicza, którzy może pomogą w realizacji tych postulatów.
Wracając do Wołkowyska z Białegostoku, naliczyłem po stronie polskiej 436 TIR-ów czekających na odprawę. Oznacza to, że będą czekać po dwie doby i tak jest od lat, choć otworzono duży terminal w Kuźnicy Białostockiej i Bobrownikach, przez które jadę do Wołkowyska.
Biurokratów polsko-białoruskich to nie bardzo martwi, a że towary jadą do Moskwy tak długo, to przecież nie ich "sprawa".
Geneza konfliktu
Dowiadujemy się o antyjapońskich demonstracjach w Chinach i okazuje się, że w czasie II wojny światowej istniała japońska jednostka nr 731, która pod kierunkiem gen. Shiro Ishii, szefa medycznego armii Japonii, zamordowała do 400.000 niewinnych Chińczyków, Wietnamczyków, Koreańczyków, a nawet jeńców amerykańskich i angielskich, którzy byli "świnkami doświadczalnymi", na których badano reakcje ludzkie na różne choroby. Potem Amerykanie przejęli wyniki doświadczeń japońskich i nie pociągnęli do odpowiedzialności japońskiego personelu medycznego, choć niemiecki za podobne zbrodnie został postawiony w stan oskarżenia.
Póki cesarz Japonii nie pojedzie do Chin i nie przeprosi za zbrodnie rządu swego kraju, nie będzie naprawdę zgody z Chińczykami.
Ta sprawa jest mało znana, choć już dawno ujawniono wykorzystywanie Chinek, Wietnamek i Koreanek w domach publicznych przeznaczonych dla armii Japonii.
Państwo się pruje
Z naszym demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, jest trochę tak jak z Penelopą, to znaczy – z Penelopą widzianą oczyma gitowców. Gitowcy mający ambicje intelektualne, zapoznawszy się z "Odyseją", a konkretnie – z podstępem Penelopy wobec zalotników, orzekli, że ta cała Penelopa to "w dzień szyje, a w nocy się pruje".
Otóż podobieństwo naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego... i tak dalej – z Penelopą polega na tym, że ono wprawdzie niczego nie szyje, za to widać gołym okiem, że pruje się na potęgę. Tak być musi, bo do jakiegoż innego stanu mogą doprowadzić państwo okupujący je bezpieczniacy, w dodatku niepewni trwałości tej okupacji?
A tę niepewność widać gołym okiem choćby w oskarżeniu, jakie właśnie wysunął pod adresem Służby Kontrwywiadu Wojskowego słynny agent CBA "Tomek" – obecnie poseł Prawa i Sprawiedliwości Tomasz Kaczmarek – że mianowicie SKW go inwigiluje. Kontrrazwiedka, ma się rozumieć, wszystkiemu zaprzecza, ale nie ma co się tym przejmować, skoro wiadomo, że bezpieka inwigiluje nie tylko posła Kaczmarka, a więc – poszczególne watahy śledzą się nawzajem – ale wszystkich bez wyjątku?
Przekonałem się o tym przed kilkoma laty, gdy kilku osiedlowych operatorów telefonii komórkowej poprosiło mnie o napisanie w ich imieniu pisma do ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka, by rząd refundował im koszty utrzymywania kancelarii tajnych, koszty zatrudnienia w nich ubeka, to znaczy – pracownika mającego certyfikat dostępu do informacji niejawnych, jakie w naszym nieszczęśliwym kraju wydaje Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a także koszty przechowywania przez 10 lat elektronicznych nośników informacji, na których zarejestrowane są wszystkie rozmowy prowadzone przez telefony komórkowe. Nie billingi, to znaczy – billingi oczywiście też – ale TREŚĆ ROZMÓW! Ponieważ ustawa Prawo telekomunikacyjne nakłada na operatorów te obowiązki, prosili oni o refundację kosztów, bo im te informacje nie są do niczego potrzebne, natomiast potrzebne są bezpieczniakom, którzy obficie z nich korzystają, nie przejmując się naturalnie żadnymi tam głupstwami w rodzaju ochrony tajemnicy korespondencji. Zresztą – powiedzmy sobie szczerze – wiara, że tę tajemnicę ochronią niezawisłe sądy, jest straszliwą iluzją, którą powinniśmy jak najprędzej porzucić. Jakże niezawisłe sądy mogą kogokolwiek uchronić przez wścibstwem bezpieki, kiedy nie mamy przecież pewności, czy niezawiśli sędziowie nie są przypadkiem konfidentami, a nawet – kadrowymi pracownikami którejś z bezpieczniackich watah?
Bo tylko angelicznie naiwnemu Pierwszemu Prezesowi Sądu Najwyższego Adamowi Strzemboszowi wydawało się, że kto jak kto – ale środowisko sędziowskie "oczyści się" z konfidentów samodzielnie. Jak wiadomo, nic takiego nie nastąpiło, a ostatnia "ohydna prowokacja" wobec prezesa niezawisłego Sądu Okręgowego w Gdańsku skłania do podejrzeń, że przez ostatnie 22 lata bezpieczniackie watahy wojskowe i cywilne nafaszerowały organy wymiaru sprawiedliwości konfidentami, niczym wielkanocną babę – rodzynkami. Dlatego też bardzo szybko okazało się, że pobożny minister Gowin, dopuszczony przez soldateskę w charakterze listka figowego, który do czasu ma zakrywać figę, jaką wataha zamierza pokazać Kościołowi, może tylko groźnie kiwać palcem w bucie – co zresztą skrupiło się na wiceministrze sprawiedliwości Grzegorzu Wałejce, którego minister Gowin zdymisjonował gwoli podreperowania swego prestiżu. Natychmiast zresztą został oskarżony o – jakżeby inaczej – "złamanie prawa", bo kazał przesłać do Ministerstwa Sprawiedliwości akta spraw Amber Gold.
Okazało się bowiem, że na skutek wiosennej nowelizacji prawa o ustroju sądów powszechnych, minister nie może kontrolować akt sądowych. Znaczy się – może tylko bezpieka. Jako pierwszy złamanie prawa przez pobożnego ministra Gowina odkrył były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski, który ministrem sprawiedliwości w rządzie premiera Tuska został zamiast Julii Pitery, przewidzianej na ten resort w "gabinecie cieni". Kto pana Zbigniewa Ćwiąkalskiego premieru Tusku nastręczył – tego pewnie już nigdy się nie dowiemy, ale pamiętamy, że pan Ćwiąkalski ministrem sprawiedliwości być przestał w związku z aferą hazardową, której początki tkwią w zuchwałym aresztowaniu Petera Vogla wiosną 2008 roku. Można tedy wydedukować nie tylko to, że soldateska w ten sposób przygotowuje grunt pod podmiankę premiera Tuska na jakiegoś jeszcze niezużytego Umiłowanego Przywódcę. Pewne znaki wskazują, że w przygotowania do takiej podmianki został wciągnięty również tak zwany "duży pałac", czyli ekipa obstawiająca prezydenta Komorowskiego.
Wprawdzie prezydent Komorowski cieszy się zaufaniem soldateski, o czym świadczy choćby deklaracja pana generała Marka Dukaczewskiego, że jak tylko Bronisław Komorowski wygra, to on otworzy sobie szampana – ale przecież jestem pewien, iż funkcjonariusze i wychowankowie RAZWIEDUPR nie zapomnieli przykazania Włodzimierza Lenina, że należy "ufać i kontrolować". Zatem zaufanie – to jedno – a obstawa – to rzecz druga.
Kolejna sprawa, to to, iż zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przez ministra Gowina przestępstwa skierował poseł SLD Dariusz Joński. Można z tego wydedukować, że niedorżnięte w swoim czasie komuchy mają nadzieję, że w ramach podmianki soldateska powierzy zewnętrzne znamiona władzy właśnie im, a oni, razem z sojuszniczym PSL-em, no i schetyniakami, którzy będą tworzyli PO po wyciśnięciu stamtąd niepotrzebnego już pobożnego ministra Gowina, utworzą nowy rząd bez konieczności przeprowadzania przyśpieszonych wyborów.
Oczywiście nie są to jedyne, ani nawet – najbardziej spektakularne objawy prucia się państwa. Właśnie wojskowa prokuratura przeprowadziła kolejną ekshumację ofiary katastrofy w Smoleńsku, tzn. Anny Walentynowicz, bo wygląda na to, że w jej grobie pochowany został ktoś inny, a podobne podejrzenia pojawiają się w jeszcze 4 przypadkach. Warto w związku z tym przypomnieć kłamstwa wygłaszane publicznie przez ministra Jerzego Millera, jakoby prokuratorzy polscy brali udział we wszystkich czynnościach podejmowanych przez władze rosyjskie w tej sprawie. Kłamstwa te były dezawuowane niemal natychmiast, bo zaledwie kilka minut później w tym samym dzienniku telewizyjnym, kiedy to prokurator wojskowy informował, iż prokuratorzy polscy "czekają na protokoły z Rosji".
Otóż gdyby naprawdę uczestniczyli w czynnościach, to na żaden protokół nie musieliby czekać, gdyż podpisywaliby go na miejscu po zakończeniu czynności. Skoro zaś "czekali", to znaczy, że minister Miller koloryzował, podobnie jak pani Ewa Kopacz, która chyba w uznaniu tych umiejętności została sejmową marszalicą.
Dopiero w tym kontekście można lepiej zrozumieć awanturę wywołaną przez Andrzeja Wajdę w związku z pochowaniem na Wawelu prezydenta Lecha Kaczyńskiego z małżonką. Niezależnie od poczucia konieczności odwdzięczenia się za zakończenie wesołym oberkiem incydentu w Głuchach, gdzie niezwykle taktowne samobójstwo "bez udziału osób trzecich" popełnił Bartłomiej Frykowski, pan Andrzej mógł się awanturować również dlatego, że dotarły doń jakieś przecieki co do prawdziwej tożsamości osób pochowanych z takim przytupem na Wawelu. Kto wie, czy nie zachodzi podejrzenie, iż Rosjanie, przynajmniej w kilku przypadkach, nie zalutowali w trumnach żadnych "osób", tylko szczątki jakichś innych organizmów? Jakże inaczej wytłumaczyć determinację niezależnej prokuratury, by pod żadnym pozorem nie otwierać trumien? A ponieważ nie jest wykluczone, że pan Andrzej Wajda nie traci nadziei, iż sam będzie pochowany na Wawelu, to w tej sytuacji może nie być mu obojętne, w jakim znajdzie się towarzystwie.
Tak czy owak widać wyraźnie, że soldateska doprowadziła do sytuacji, w której nie można już mieć zaufania do ŻADNEGO organu naszego demokratycznego państwa prawnego, które wprawdzie niczego już nie szyje, za to pruje się w tempie stachanowskim, by w ten sposób stworzyć uzasadnienie dla podmianki.
Stanisław Michalkiewicz