To Kuhn skierował moją uwagę na możliwość wykorzystania na potrzeby administracji zakładów i gospodarstw pomocniczych katedr. Jego Katedra Telekomunikacji zainstalowała na moje zamówienie automatyczną centralę telefoniczną, włączoną do sieci miejskiej. Katedra Elektroakustyki nagłośniła pięknie odnowioną aulę. Katedra Architektury Polskiej prof. Zachwatowicza opracowała projekt elewacji Gmachu Głównego. Zakład Wytrzymałości Materiałów prof. Muttermilcha opracował technologię dla nowej podmurówki parkanu wokół „Starej” Politechniki, który się już rozpadał. Zakład Ogrzewnictwa prof. Wasilewskiego pomógł mi w zlikwidowaniu uciążliwej Centralnej Kotłowni i podłączenia gmachów Politechniki do sieci ciepłowniczej – miałem z głowy nie tylko ogrzewanie, ale mogłem zainstalować w wielu zakładach ciepłą wodę, zaoszczędzając na wydatkach za prąd.
Nie będę wyliczał dziesiątków i setek innych ulepszeń, usprawnień wykonanych i wykonywanych dla Uczelni rękami własnych katedr – oczywiście nie za darmo, a odpłatnie i w dodatku wzajemnymi świadczeniami, w myśl zasady, że ręka rękę myje. W ten sposób można było jednocześnie wykonywać mnóstwo robót bez angażowania moich pracowników. W końcu roku akademickiego 1958/59 były już na każdym kroku widoczne ślady działalności nowego dyrektora.
W czerwcu Senat wybrał nowego rektora. Został nim prof. Jerzy Bukowski, kierownik Katedry Aerodynamiki, cieszący się opinią dobrego gospodarza – bezpartyjny. Rektorem został po raz drugi.
Mam wielkie plany rozbudowy Politechniki. Po przeciwnej stronie ul. Nowowiejskiej, vis-a-vis Gmachu Głównego, są tereny dawnego Toru Wyścigowego, obecnie ogródki działkowe i wielkie targowisko. W przygotowaniu jest Plan generalny zabudowy Warszawy. Nie można dopuścić, żeby pod nosem Politechniki usadowił się obcy inwestor.
Przed kilkoma miesiącami dyrektorem Wydziału Architektury, Nadzoru Budowlanego i Geodezji w Stołecznej Radzie Narodowej został Adolf Ciborowski, który po ukończeniu urbanistyki na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej, pierwsze kroki stawiał w Pracowni Urbanistycznej w Centralnym Biurze Studiów i Projektów Budownictwa Miejskiego, którego, przypominam, byłem kiedyś dyrektorem administracyjno-finansowym. Szybko nawiązuję z nim kontakt i uzgadniamy strategię, jaką należy zastosować. W zanadrzu mam dla wszystkich „przynętę” w postaci obietnicy ułatwienia dostania się na studia syna czy córki – rączka rączkę... Wszystko to są argumenty, które wpływają na decyzje, kto je posiada, wygrywa. Uczę się nowych metod działania.
Jednoczenie montuję dział techniczny. Na czele stawiam młodego działacza partyjnego, adiunkta Katedry Geotechniki, Zbigniewa Grabowskiego, członka egzekutywy oddziałowej organizacji partyjnej. Pełni on tę funkcję na zlecenie za dodatkowym wynagrodzeniem. Na razie tą metodą ułatwiam sobie pracę. W taki sam sposób zdobywam bardzo energicznego drugiego inżyniera, Zbigniewa Klima, starszego asystenta Katedry Dźwignic, mechanika, któremu podporządkowuję Zakład Remontowy, który po zdobyciu większej liczby pracowników zamierzam przekształcić w wielkie przedsiębiorstwo budowlano-remontowe, przy pomocy którego zamierzam realizować swoje plany. W dziedzinie bowiem remontów i małych inwestycji stwierdzam największe zaniedbania w dotychczasowej pracy administracji. Praktycznie przez całe lata nie zrobiono na tym odcinku nic bądź prawie nic.
Po kilku miesiącach mam zapisany cały zeszyt sprawami, które wymagają pilnie zmian. Codziennie o siódmej zaczynam obchodzić po kolei całe gospodarstwo, znam już każdy zakątek, wiem, co się w nim dzieje i jak wygląda. Od gospodarzy budynków dowiaduję się różnych ciekawych wiadomości, często dla mnie bardzo ważnych. Nie spożytkuję ich dla wyciągania konsekwencji służbowych, jedynie dla poprawy istniejącego stanu. Wracam po takiej inspekcji do siebie i punkt ósma każę sekretarce łączyć się z kierownikiem, któremu podlega komórka, w której zauważyłem niedbalstwo, polecam zrobić natychmiast porządek. Ludzie się budzą, otwierają oczy, patrzą i nie mogą uwierzyć, że ten nowy dyrektor wie więcej o odcinku ich działalności, niż oni sami. Tylko że ja nie zaczynam ani nie kończę pracy jak oni. Do domu wracam dopiero wieczorem. Tak jest w dzień roboczy i nierzadko w święto i niedzielę.
Otwarcie roku akademickiego 1959/60 odbyło się już w pięknie odnowionej i zradiofonizowanej auli. Nowy rektor Bukowski w swym inaugurującym przemówieniu podziękował swemu poprzednikowi, prof. Araszkiewiczowi, za wspaniały spadek w postaci dyrektora administracyjnego „z prawdziwego zdarzenia”. Wtedy wstał emerytowany już prof. Bohdan Stefanowski, senior wśród profesorów, wychowawca większości z profesorów mechaników, m.in. również rektora Bukowskiego, podszedł do mnie i złożył mi gratulacje, na co rozbrzmiała aula oklaskami. Była to dla mnie miła laurka, mimo że nigdy w życiu nie robiłem niczego pod kątem jakiejkolwiek nagrody czy uznania.
Niewątpliwie to wydarzenie zrobiło mi wielką reklamę wśród profesorów i studentów, co dla mojej pracy nie mogło być bez znaczenia. Nie zapominajmy, że to największa uczelnie techniczna w kraju, a jej profesorowie uważają siebie za najmądrzejszych w kraju. W dodatku ja również za takiego puryca uważam siebie w swoich specjalnościach.
Praca z nowym rektorem od pierwszego dnia jego urzędowania zaczęła się zupełnie inaczej układać niż z Araszkiewiczem. Rektor Bukowski jest człowiekiem nie tylko wykształconym, ale przede wszystkim prawdziwie mądrym życiowo. Ponieważ, jak zaznaczyłem, jest rektorem po raz drugi i zna wszystkie zagadnienia i potrzeby Uczelni, pragnie z tej Politechniki uczynić uczelnię z prawdziwego zdarzenia. Z góry zastrzegł, że nie zamierza mnie krępować w mojej pracy, natomiast chętnie będzie mi pomagał załatwiać trudne sprawy z władzami i resortem. Był nie tylko rektorem, był posłem na Sejm, zasiadającym w komisjach gospodarczych, jest działaczem społecznym, człowiekiem bardzo czynnym i ruchliwym, piastował stanowisko wiceprezesa Naczelnej Organizacji Technicznej.
Działem Inwestycji kierował stary, doświadczony architekt Józef Korszyński. Podczas jednej z nim rozmowy dowiedziałem się, że Politechnika nie tak dawno straciła lokalizację przy nowym przedłużeniu ul. Waryńskiego – od przecięcia z ul. Polną aż do domów Narodowego Banku Polskiego w kierunku Supersamu, a to z powodu nierozpoczynania na tym terenie żadnych prac inwestycyjnych. Również w najbliższej pięciolatce w państwowym planie inwestycyjnym nie figuruje żadna inwestycja w tym rejonie.
Zacząłem koło sprawy chodzić. Dowiedziałem się, że na części tej działki miasto będzie budować dwa domy mieszkalne. Inwestorem jest Dyrekcja Rozbudowy Miasta – Warszawa Południe. Dwuosobowa dyrekcja tej instytucji to moi dawniejsi pracownicy: naczelny dyrektor Józef Walczak był przed wojną referentem prawnym w Dziale Podatków i Opłat, zaś jego zastępca był w Zakładzie Osiedli Robotniczych kierownikiem sekcji organizacyjnej. Stosunki nasze po wojnie były bardzo bliskie.
Podczas pierwszej rozmowy Walczak zapytał, czy mam na budowę pieniądze, bo tylko to go interesuje. Bez zająknięcia odpowiedziałem, że mam. Budynki są w planie miasta jako mieszkalne i oba będą realizowane jednocześnie w najbliższych dwóch latach. Jest jeszcze możliwość dostosowania projektu do programu Politechniki. Umowę i inne formalności będziemy załatwiać później, na razie tylko ta sprawa, jest ona pilna. Zobowiązałem się w ciągu 10 dni dostarczyć program mieszkań. Założenia przewidują około 100 mieszkań w każdym z tych budynków.
Wyszedłem oszołomiony tym sukcesem i wierzyć mi się nie chce, że taka transakcja jest w ogóle możliwa w świetle przepisów. W ostatnich latach nie miałem potrzeby śledzenia tych spraw. Nie zdradzając się przed nikim, poprosiłem Związkową Komisję Mieszkaniową, której byłem członkiem z racji stanowiska, by w ciągu najbliższych pięciu dni opracowała program potrzeb na mieszkania z wykazem kategorii mieszkań. Program powinno zatwierdzić Prezydium Związku i pod pieczęcią podpisać.
Bogiem a prawdą, to ja tych pieniędzy nie mam, chociaż widzę pewne możliwości zdobycia ich z zysków gospodarstw pomocniczych, z których część – zgodnie z przepisami – przewidziana jest na budownictwo mieszkaniowe. Miałem zawsze w pamięci zasadę prezesa ZOR-u Wolskiego, który na każde moje zastrzeżenie, że sprawa nie jest zupełnie czysta, że budzi wątpliwości, odpowiadał: „Siedzieć będziemy później, na razie zróbmy dobrą robotę”. Zresztą płacić będę musiał dopiero za dwa lata. Do tego czasu muszę coś wymyślić, a może rozwiązanie samo się nasunie. Ciągle wierzę w swoją gwiazdę.
Jednej bardzo ważnej sprawie nadałem bieg i czekam spokojnie, co się będzie dalej dziać. Jeśli ta gra się uda, stanę się człowiekiem opatrznościowym dla Uczelni, w tym przypadku – dla jej pracowników.
Centralna Kotłownia została wyłączona z produkcji ciepłej wody do ogrzewania pomieszczeń Uczelni i domów profesorskich na terenie głównym, tj. przy pl. Jedności Robotniczej. Pozostał przy budynku kotłowni duży plac – dawniejsze składowisko koksu, otoczony masywnym murem, wysokim na 3,5 m. Zastanawiam się, jak by go wykorzystać. Wzywam inż. Korszyńskiego i zlecam mu przygotowanie projektu zagospodarowania tej powierzchni na cele magazynowe. Dział Zaopatrzenia nie posiada praktycznie żadnego centralnego magazynu, ma porozrzucane po piwnicach i suterenach różnych gmachów małe składziki, w których może składować drobne, lekkie towary, natomiast rzeczy ciężkie, różnego rodzaju stale, metale, żelastwo, przychodzącą aparaturę itd. składa się pod gołym niebem i na opatrzność Boską.
Nawet trudno powiedzieć, kto ma odpowiadać za ewentualne braki i uszkodzenia. Przez kilka lat od zakończenia wojny nie rozwiązano na Politechnice bardzo ważnego zagadnienia: inwentaryzacji majątku. Czego by się nie dotknąć, wszystko wymaga uporządkowania. Dwoję się i troję, żeby jak najszybciej dojść do ładu z tym bałaganem, i zacząć wreszcie rządzić i móc wymagać od pracowników rzetelnej pracy, wprowadzić materialną i karną odpowiedzialność za powierzony odcinek pracy i majątek oddany ich pieczy. Ale najpierw trzeba stworzyć warunki, żeby pracownik mógł odpowiadać, żeby nie mógł się tłumaczyć, że nie jego wina, gdy z niestrzeżonego placu ktoś wywiezie czy wyniesie jakąś rzecz. Bram i wejść – wyjść na terenie głównym jest 5. Przy wszystkich stawiam wartowników, których obowiązkiem jest kontrola wywożonych i wynoszonych rzeczy – musi mieć na każdą rzecz przepustkę. Obrót materiałowy jest olbrzymi. Dziesiątki katedr, laboratoriów, instytutów ze swoimi warsztatami zużywają rocznie materiałów za kilkadziesiąt milionów zło tych. To wszystko przechodzi przez magazyny Działu Zaopatrzenia. Łatwo sobie wyobrazić, jak trudno sprawować kontrolę nad kilkunastoma magazynami położonymi w różnych punktach, czasem odległych o kilka kilometrów. W ciągu kwartału magazyn był gotów.
Wprost skandalicznie wyglądało wyposażenie sal wykładowych – dwuosobowe szkolne stoły, przy nich krzesełka, nie wszystkie całe, dla wykładowcy trochę większy stół. Albo stojąca tablica, jaką sobie przypominam ze szkoły w Rososzycy, albo wisząca na ścianie. W tej największej uczelni w Polsce tylko w kilku salach były podwójne tablice do podnoszenia i opuszczania systemem króla Świeczka. I pomyśleć, że żaden z wykładowców nie występował o poprawę sytuacji pod tym względem. Prawdopodobnie kiedyś to czynili, ale że nikt w administracji nie reagował na ich wołania, zrezygnowali i uznali, że tak już być musi.
Miałem już dobrze zorganizowaną stolarnię, a w niej poza dużej klasy fachowcem Jakubem Dudkiem, jej kierownikiem, kilku stolarzy „galanteryjnych”. W porozumieniu z rektorem Bukowskim, który przyklasnął mojemu urządzeniu sal wykładowych, a w pierwszej kolejności audytoriów, na miarę Politechniki Warszawskiej, przyjąłem do pomocy jego przyjaciela, starszego wykładowcę rysunku, inż. Czesława Duchnowskiego, na konsultanta do spraw architektury wnętrz. Zadaniem jego było wykonywanie w porozumieniu z Dudkiem projektów wyposażenia wszystkich po kolei sal wykładowych, zaczynając od wielkich audytoriów.
Praca przewidziana na kilka lat, biegła już sama, tylko od czasu do czasu wymagała mego włączenia się, gdy chodziło o zdobycie dobrego drewna i w potrzebnej ilości. Z tym było bardzo trudno. Nie każdy decydent miał syna czy córkę, których zamierzał umieścić na Politechnice. Cóż za paradoks: o drewno musiał się starać sam rektor Bukowski z pomocą członków Sejmowej Komisji Przemysłu, szczęśliwie w dużej części absolwentów Politechniki Warszawskiej!
Znowu złożyło się dla mnie szczęśliwie, że dyrektorem departamentu inwestycji w Ministerstwie Szkół Wyższych został mój stary znajomy z czasów ZOR-owskich Zygmunt Dżuganowski, były naczelny inżynier Miastoprojektu Wrocław, a następnie naczelny inżynier Centralnego Zarządu Biur Projektowych po Warhaftigu. Inżynierem to on faktycznie nie był, jest wątpliwe, czy w ogóle miał dyplom technika, w każdym razie facet inteligentny – ze wspaniałym i bogatym językiem polskim, którym władał po mistrzowsku – podobno z pochodzenia Żyd. Namawiam więc rektora, by wykorzystać tę sprzyjającą okoliczność i zacząć wprowadzać do planu inwestycji resortu obiekty dla Politechniki. Rektor chce wystąpić z generalnym planem potrzeb, ja jestem zdania, że należy robić to kawałkami, przygotowując równolegle plan ogólny, który przecież musi zająć wiele czasu na samo uzgadnianie wewnątrz Uczelni, później z władzami ministerstwa i ze Stołeczną Radą Narodową. Każda z tych instytucji to ciężka i mało sprawna machina, nastawiona na „nie”, a co najmniej na odkładanie decyzji na później. W końcu, kto będzie w Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego popierał wielki plan inwestycji szkolnictwa? Liczy się tylko przemysł.
Rektor dał się przekonać i wysuwa na pierwszy plan budowę gmachu dla elektroniki, modnej dziś dziedziny, o której na niedawnej konferencji w Politechnice mówił minister Golański tak ciepło, zaznaczając, iż w tej chwili liczy się przede wszystkim automatyka. Ja natomiast, mając zgodę naczelnego architekta Ciborowskiego na odstąpienie reszty terenu przy ul. Waryńskiego, zamierzam tam postawić 2 domy studenckie na 1700 miejsc. Dżuganowski przypuszcza, że budowa domu studenckiego ma większe szanse uzyskania zgody na wprowadzenie do planu niż obiekt dydaktyczny – młodzież jest punktem newralgicznym, ukłon w jej stronę łagodzi napięcia polityczne.
Przystępujemy z rektorem do prac. Okazało się, że jednak rektor Bukowski wcześniej wprowadza swój budynek do planu.
W Dziale Gospodarczym odkryłem bardzo energicznego i przedsiębiorczego młodego pracownika, Lecha Skrzecza, zastępcę kierownika tego działu. Przeprowadziłem z nim kilka rozmów i doszedłem do wniosku, iż jest on chyba najobrotniejszym spośród wszystkich moich pracowników. Choć nie posiada pełnego wykształcenia średniego, posiada zdrowy rozsądek i chęć do pracy i naprawienia tyloletnich zaniedbań. Gdy zauważył, że darzę go zaufaniem i sympatią, wzmógł jeszcze bardziej swoje wysiłki i zaczął od czasu do czasu przychodzić do mnie z własnymi spostrzeżeniami i propozycjami, które w przeważającej większości uznawałem za słuszne. Na szczęście jego przełożony, porządny, ale bez większej inicjatywy, Zygmunt Niewidowski (małżonek znanej pisarki Magdaleny Samozwaniec, córki Wojciecha Kossaka), nie był zazdrosny o względy, jakimi się cieszył u mnie jego zastępca, tak jak nie był zazdrosny o względy, jakimi się cieszył „sekretarz” u jego Madzi.
Skrzecz mnie poinformował, że przed dwoma laty Politechnika pertraktowała z gminną radą narodową w Sarbinowie, w woj. koszalińskim, o kupno plebanii po zlikwidowanym pastorstwie – wraz z zabudowaniami gospodarczymi i przyległą do podwórza jednohektarową działką rolną. Niewiele myśląc, wsiadam do pociągu i jadę zobaczyć ten obiekt. Składa on się z plebanii dość dużej i solidnie zbudowanej, z dużej stodoły murowanej, niedużego budynku, w którym dawniej mieściła się stajnia, obora i chlew. Wszystko w idealnym stanie technicznym. Do morza – z piękną i bardzo szeroką plażą – kilkadziesiąt kroków. Sarbinowo posiada wyjątkowo dobre warunki klimatyczne, bogate w jod.
Rada narodowa, której zależy na rozwoju małej wioski i uczynieniu z niej atrakcyjnej miejscowości nadmorskiej, przyjęła mnie życzliwie i z punktu przystąpiliśmy do skonkretyzowania warunków umowy. Spisaliśmy wstępną umowę, w której rada narodowa wyraża zgodę na przystąpienie przez Politechnikę do koniecznej adaptacji pomieszczeń na przyjęcie już w następnym roku kolonii dziecięcej. Był październik 1959 r.
Od przewodniczącego rady dowiedziałem się, że jeszcze wiosną ub. roku przyjeżdżał tu w tej sprawie pan Kretowicz z Politechniki i na tym się zakończyła sprawa. Po powrocie odszukałem Kretowicza, i widząc, że facet ma zacięcie do tego zagadnienia, jest wymowny, uczyniłem go swoim adiutantem do spraw Sarbinowa. Był to człowiek, który potrafił rozmawiać z pracownikami urzędów, jak i samymi „władcami”, chociaż, jak niektórzy twierdzą, był „niegramotny” – rzecz prawie nie do wiary. Mimo wielu prób nie udało mi się tego stwierdzić. Nigdy jednak nie zauważyłem, żeby wziął długopis i notował sobie moje polecenia. Pomyślałem sobie, że przecież wielu ludzi w dawnych czasach – nawet na wysokich stanowiskach – też nie umiało pisać, a potrafiło tworzyć wielkie dzieła.
Kretowicz okazał się niezastąpiony. Już z pierwszego wyjazdu do Sarbinowa przywiózł do zrealizowania kilka rachunków za dostawy piasku, cegły, cementu, umowę ze zdunem na postawienie w kuchni dużego pieca z piekarnikiem, ze szklarzem na wstawienie brakujących szyb, słowem – mały Skrzecz.
Przy końcu listopada wysłałem z Kretowiczem wszystkich kierowników warsztatów z kierownikiem Zakładu Remontowego na czele dla ustalenia zakresu robót adaptacyjnych na sypialnie dla dzieci w stodole i w budynku po inwentarzu żywym, dalej pomieszczeń mieszkalnych na stołówkę, zbadania studni i doprowadzenia wody do kuchni, umywalek i pryszniców itd.
Wiosną 1960 r. udało mi się zdobyć dwie brygady tynkarzy, które przystąpiły do tynkowania gmachu głównego. Jednocześnie wystąpiłem do ministerstwa o zaliczenie Zakładu Remontowego do kategorii przedsiębiorstw budowlanych, by móc pracownikom więcej płacić i uniknąć fikcyjnego zatrudniania fachowców na pracach zleconych w gospodarstwach pomocniczych. Zakład liczy już ponad 200 ludzi, rozrósł się do rozmiarów średniego przedsiębiorstwa.
W marcu tegoż roku państwowe przedsiębiorstwo budownictwa przystąpiło do przygotowawczych robót na placu budowy gmachu Łączności (Elektroniki) na terenie dawnego targowiska. W czasie wakacji 1960 r. zbudowaliśmy pierwsze audytorium. Powołana przez rektora komisja profesorska uznała je za bardzo dobrze rozwiązane. Postanowiłem więc w przerwie półrocznej zbudować drugie. W tym celu wydzieliłem w Stolarni odrębny dział trudniący się wyłącznie produkowaniem wyposażenia dla sal wykładowych. Były to już dla nas elementy typowe. Dla tej grupy ustaliłem 10-letni plan produkcji – tyle było potrzeba czasu, żeby wyposażyć wszystkie sale w odpowiednie urządzenia.
W maju tegoż roku zakończyliśmy roboty w Sarbinowie i zgłosiłem do Inspektoratu Sanitarno-Epidemiologicznego wniosek o zgodę na uruchomienie kolonii. Inspektorat odmówił. Zażądał zainstalowania w studni odżelaziacza wody. Zaskoczyło mnie to, gdyż wszystko już przygotowane, wnioski o przyjęcie dzieci na kolonie załatwione przez komisję związkową, a tu naraz klapa. Byłby blamaż dla mnie. Dwóch pracowników kursowało po kraju przez tydzień, szukając takiego przyrządu. Zdążyliśmy jednak uporać się z tym na czas i 1 lipca 1960 r. – w półtora roku po objęciu przeze mnie stanowiska, 240 dzieci pracowników Politechniki Warszawskiej skorzystało z własnych kolonii letnich. Dość prymitywne warunki mieszkaniowe, dużo lepsze jednak niż w namiotach, wyrównywała dobra opieka wychowawcza i lekarska oraz, co bardzo ważne, smaczne, obfite i zdrowe posiłki. Personel kuchni własny – z kuchni domów studenckich.
Warunki mieszkaniowe tylko dlatego nazywam prymitywnymi, że dzieci spały w budynkach przeznaczonych kiedyś na inne cele, gdzie dawniej „sypiały” krówki, konie, świnki. Ale dzisiaj pomieszczenia te mają podłogi, duże widne okna, jest w nich światło elektryczne, są umywalki, prysznice. W moim pojęciu, starego harcerza, właśnie stodoła powinna stanowić dla młodzieży atrakcję. Tylko zatwardziałe mieszczuchy kręciły nosami. Dla nich miałem prostą odpowiedź: „Komu nie odpowiada, niech swoje dziecko zabiera ze sobą na urlop – na jego miejsce czeka dwoje innych dzieci”.
Sarbinowo nie rozwiązywało problemu kolonii letnich, łagodziło go jedynie. Dzieci było około tysiąca. Kwestia kolonii nadal otwarta, ale musi poczekać, nie da się wszystkiego zrobić naraz.
W Grybowie nad rzeką Białą, niedaleko Krynicy, Wydział Geodezji i Kartografii prowadził co roku w okresie wakacji praktyczne ćwiczenia ze studentami, korzystając z urządzeń geodezyjnych, jakie posiadała na tym terenie Polska Akademia Nauk. Wydział pragnął się usamodzielnić i stworzyć dla studentów, jak i personelu dydaktycznego odpowiednie warunki bytowania. Mieszkali wszyscy w namiotach, w razie niepogody nie mogli wykonywać prac kreślarskich i obliczeniowych.
Bardzo miły dziekan wydziału, prof. Tadeusz Lazzarini, i jego prawa ręka inż. Zbigniew Anders, zaczęli mnie nachodzić i prosić, by im w tym pomóc. Namówili mnie na „wycieczkę krajoznawczą” w celu znalezienia w górach jakiegoś opuszczonego obiektu – dworu, w którym można by urządzić taki ośrodek z prawdziwego zdarzenia.
Pewnego dnia w czasie wakacji wyruszyliśmy samochodem w drogę. Konserwatorzy zabytków województw rzeszowskiego i krakowskiego podali nam spis obiektów, które postawili nam do wyboru.
Zaczęliśmy od południowo-wschodnich rubieży Polski – od Ustrzyk Dolnych, Leska, szczytami gór na zachód, oglądając po drodze wszystkie zanotowane obiekty. Rzeczywiście przepiękna wycieczka i jednocześnie kawał starej historii Rzeczypospolitej. Niestety, piękne kiedyś zamki leżały w gruzach, odbudowa trwałaby lata i wymagałaby uzyskania pozycji w państwowym planie inwestycyjnym, co z góry trzeba przyjąć za nieosiągalne.
I tak przez Czchów, Dębno, gdzie, jak mówi legenda, żywcem została za- murowana Tarłówna, Dobczyce, kiedyś siedzibę starostów niegrodowych, przez Wiśnicz Nowy, Nowy Sącz do Krakowa, gdzie odpoczynek i nocleg. Nazajutrz po śniadaniu do Grybowa, żeby się podzielić z ojcami miasta zebranymi spostrzeżeniami.
Ci w ogóle nie chcieli słyszeć o zamiarze opuszczenia przez geodezję Grybowa. Ponieważ czekała ich za chwilę umówiona konferencja z dyrektorami miejscowego przemysłu, zaprosili nas na obiad w miejscowej restauracji po godzinach urzędowych, zaznaczając, że mają dla nas bardzo ciekawą propozycję, i zalecili, żebyśmy w międzyczasie dobrze obejrzeli „Górę Proboszczowską”, bo o niej będzie mowa.