farolwebad1

A+ A A-

Ta naprężona atmosfera stała się jeszcze niebezpieczniejsza, gdy przyszła wiadomość, iż załoga chińska miasta Kobdo pewnej nocy dokonała pogromu w rosyjskiej i mongolskiej dzielnicy, zamordowawszy kilku Rosjan i Mongołów i zrabowawszy wszystkie domy rosyjskie. Mieszkańcy Kobdo, zaskoczeni znienacka w nocy tym napadem, zbiegli w góry, lecz mróz dopomógł napastnikom, i wielu Rosjan, szczególnie dzieci, padło ofiarą chłodu.

"Gamini" i "kuli", a poczęści i urzędnicy chińscy, podbudzani i przekupywani przez niektórych kolonistów, spełniających rozkazy sowietów, z któremi się stale komunikowali przy pomocy ciągle przybywających z Irkucka tajnych ajentów bolszewickich, poczęli już prawie otwarcie mówić o konieczności krwawego porachunku z Rosjanami za stare krzywdy i z Mongołami za ich zuchwałe dążenia do niepodległości.

Nagle przyszła inna wiadomość, mniej pomyślna dla Chińczyków; ostudziła ona też nieco ich gorące zapały.

Opublikowano w Lektura Gońca

Krzyknęliśmy na nich, aby podjechali, lecz w odpowiedzi dostaliśmy dwa strzały karabinowe. Nie dowiedzieliśmy się nigdy, kto byli ci dwaj jeźdźcy. Mógł to być rekonesans bolszewicki, lub też poprostu zwyczajni bandyci, usiłujący w ten sposób zapobiec ewentualnemu pościgowi.

Po paru godzinach byliśmy już w Mureń-Kure. Zatrzymaliśmy się w domu kolonisty Teternikowa, który wraz z żoną okazał nam w ciągu kilku dni naszego pobytu tyle serca, że zachowaliśmy dla nich na zawsze najlepsze uczucia przyjaźni i wdzięczności. Teternikow wynajął dla nas wielbłądy i przewodników; kosztowało go to niemało trudu, gdyż z powodu częstych zamieci śnieżnych przy silnych i mroźnych wiatrach, Mongołowie obawiali się wyruszać w daleką podróż.

Opublikowano w Lektura Gońca

Gorochow zaczął przygotowywać się do jutrzejszej drogi, my zaś pokładliśmy się do snu w sąsiednim pokoju. Szepnąłem swemu towarzyszowi, żeby miał przy sobie rewolwer na wszelki wypadek, lecz agronom, chytrze się uśmiechając, w milczeniu wyciągnął schowane pod posłaniem rewolwer i siekierę.

– Ci dżentlemeni od razu mi się nie podobali – szepnął mi do ucha. – Jutro pojadę w ślady Gorochowa i, jeśli mi się coś nie spodoba, wpakuję mu w kark "dum-dum".

Nazajutrz o 7-ej rano ruszyliśmy w drogę. Agronom podążał tuż za Gorochowem i jego damą, jadących na dobrych wierzchowcach.

– W jaki sposób państwo utrzymaliście swoje konie w tak dobrym stanie? – zapytałem.

– To nie są nasze konie, wypożyczyliśmy je od Kanina – odpowiedziała krótkowłosa dziewczyna.

Pomyślałem sobie, że Kanin wcale nie jest tak biedny, jak twierdził, skoro posiada takie wspaniałe konie. Za każdego wierzchowca bogaty Mongoł chętnie dałby tyle baranów, ileby było potrzeba, ażeby rodzina Kaninych mogła istnieć przez cały rok.

Opublikowano w Lektura Gońca

– Wilki i orły są sługami Zagastaja! – przekonywająco pouczał nas starszy Mongoł, co zresztą nie przeszkadzało wcale jego rodakom polować na wilki, które doganiają oni w stepie, mknąc na śmigłych koniach, i zabijają drapieżników ciężkiemi "taszurami" ("Taszur" – gruby kij bambusowy z krótkim rzemykiem na końcu), lub nahajami z uwiązanemi na końcu kawałkami ołowiu.

Orły i sępy za to są bezpieczne i szanowane przez Mongołów, którzy starają się ich przyzwyczaić do miejsc koczowisk. Gdy Mongoł zarzyna barana lub byka, zawsze rzuca w powietrze różne odcinki mięsa i wnętrzności. Wiszące w powietrzu orły, jastrzębie, sępy i sokoły zręcznie łapią pożywienie, przeraźliwie kwiląc i staczając walki o każdy kęs.

Orły i sępy płoszą i rozganiają sroki, wrony i kruki, które są istną plagą dla koni i bydła. Dość jednego zadraśnięcia na ciele bydła, aby krwiożercze ptactwo je rozszarpało i zamieniło w ogromną, nigdy nie gojącą się ranę, z której wyrywa ono dalej kawały mięsa.

Opublikowano w Lektura Gońca

Mieliśmy dojść aż do Kosogołu, zbadać położenie w Khathyle i w Mureń-Kure.

Demon Zagastaju

Nasza grupa na czterech wierzchowych i jednym ciężarowym wielbłądzie posuwała się dość szybko doliną rzeki Bojagoł, kierując się w stronę gór Tarbagatajskich.

Droga była kamienista i pokryta głębokim śniegiem, lecz wielbłądy szły ostrożnie, wietrząc ziemię, popędzane okrzykami "ok! ok!" naszych Mongołów. Ze schyłków gór do samej prawie drogi spuszczały się niewielkie lasy modrzewiowe. Minęliśmy fortecę "jamyń" i chiński "dugun" i zaczęliśmy się wspinać w góry. Droga stała się stroma i niebezpieczna, gdyż śnieg pokrył grubą warstwą wielkie kamienie, doły, rowy. Wielbłądy zaczęły trwożnie strzyc uszami i chrapać. Droga biegła chwilami od grzbietu góry w dół ku dolinie, niepostrzeżenie jednak wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej. W oddali na szczytach grzbietu głównego pod ciężkiemi, nisko wiszącemi, szaremi chmurami widniały na śniegu jakieś plamy czarne.
– To są "obo", znaki święte, ołtarze na cześć Zagastaja, złego demona tego przejścia! – objaśniał nas, mówiący po rosyjsku, Mongoł. – To przejście nosi imię Zagastaja, o którym ludność przechowała bardzo dużo legend starych, jak te góry.

Opublikowano w Lektura Gońca

Siedział zadumany na dawnem miejscu obok ołtarza, powoli puszczając dym z fajki. Po drugiej stronie ogniska spał spokojnie pastuch z rozpiętym kożuchem na piersiach.

– To zdumiewające – zawołałem. – Nigdy nic podobnego nie widziałem.

– O czem pan mówi? – głosem zimnym zapytał Kałmuk.

– O doświadczeniu hipnotycznem, czy o "cudzie", jak pan to nazywa! – odparłem zdziwiony jego tonem.

– Ja o takich rzeczach panu nigdy nie mówiłem – odparł tym samym zimnym głosem, tylko w jego źrenicach błysnęła ironja.

– Czy widzieliście? – zapytałem agronoma, melancholijnie ćmiącego fajkę.

– Co miałem widzieć? – odezwał się sennym głosem.

Zrozumiałem, że stałem się ofiarą hipnotycznej siły Tuszeguna.

Opublikowano w Lektura Gońca

Trzeba było jakiegoś zewnętrznego bodźca, ażeby cała ludność podniosła się odrazu, i tu już sami Chińczycy niechcący dopomogli, gdyż zaaresztowali "Żywego Buddhę" i po raz już drugi usiłowali przekonać lud, że Bogdo-Chan jest "ostatnią" formą przeistoczonego Buddhy. Wtedy to rozpoczęły się tajne narady i spiskowanie lamaitów z "Żywym Buddhą" oraz plany wyrwania go z rąk chińskich i walki o szczęście naszego kraju i luda. Nasi lamowie nawiązali stosunki z potomkiem carów burjackich, księciem Dżam-Bołonem, a przez niego z generałem rosyjskim, baronem Ungernem, który miał tytuł księcia mongolskiego, był wyznawcą naszej wiary i serdecznym przyjacielem i "bratem" "Żywego Buddhy" w Urdze i Dalaj Lamy w Lhasie tybetańskiej.

Teraz właśnie wre walka!

Tak opowiadał mi książę Czułtun Bejle, potomek wielkiego Dżengiza.

Opublikowano w Lektura Gońca

Dowiedziawszy się od Tybetańczyków o najbliższej drodze karawanowej, skierowaliśmy się tam i wkrótce bardzo szczęśliwie spotkaliśmy dużą karawanę młodego księcia mongolskiego, Puncyga, który odbywał pielgrzymkę z Urgi do Lhasy z pismem "Żywego Buddhy" do Dalaj Lamy. Książę bardzo dopomógł nam w uciążliwej podróży i razem z nami odbył drogę do Narabanczi-Kure, gdzie Hutuhtu Dżełyb przyjął nas z serdeczną radością i rzekł mi na powitanie:

– Wiedziałem, że pan powróci do nas. Wróżby odkryły mi losy pańskie. Wiem, że jeszcze raz będzie pan gościem naszego klasztoru... lecz w innych warunkach, w innych.

Opublikowano w Lektura Gońca

Jeżeli Finlandję nazywają podróżnicy "krajem tysiąca jezior", to północną część obwodu Koko-Nor należałoby nazwać "krainą miljona jezior".

Przeszliśmy na zachód od Koko-Noru pomiędzy Dułan-Kitt i jeziorem, lawirując pośród bagien, trzęsawisk, jezior i rzeczek głębokich, a grząskich.

Woda tu nie zamarzała; dopiero na szczytach przejść górskich odczuwaliśmy wpływ mroźnych i silnych wiatrów północnych.

Tubylców spotykaliśmy rzadko. Z wielkim trudem musieliśmy odszukiwać tybetańskich pastuchów, od których nasz Kałmuk kupował barany i otrzymywał wskazówki co do dalszej drogi.

Okrążywszy od wschodu jezioro Tassun, spostrzegliśmy niewielki klasztor, w którym się zatrzymaliśmy.

W klasztorze oprócz nas popasała jeszcze jakaś grupa podróżnych. Byli to Tybetańczycy.

Zachowywali się względem nas bardzo wyzywająco; na wszystkie pytania Kałmuka odpowiadali szyderczem milczeniem. Wszyscy byli uzbrojeni w rosyjskie lub niemieckie karabiny i przewiązani pasami z ładunkami i rewolwerami. Zauważyłem, że bardzo uważnie oglądali nas, oceniając widocznie nasze siły.

Tegoż dnia Tybetańczycy opuścili klasztor. Rozkazałem Kałmukowi wybadać przeora klasztoru co do tych podejrzanych gości. Mnich dawał odpowiedzi wymijające, lecz gdym mu pokazał pismo hutuhty z Narabanczy-Kure i duży żółty "chatyk", podarowany mi przez niego, stał się szczerszy i rozmowniejszy.

– To byli źli ludzie – szeptał. – Strzeżcie się ich.

Lecz nie chciał powiedzieć imienia ich przewódcy, tłumacząc się przepisami lamaizmu, zabraniającego wymieniać imię ojca, nauczyciela i naczelnika.

Znacznie później dowiedziałem się, że w Tybecie, również jak w Chinach, istnieje społeczna instytucja bandytyzmu. I tu, i tam jakiś bandyta organizuje własny oddział zbrojny i staje się postrachem dla ludności danego okręgu.

Wódz bandytów po pewnym czasie zjawia się do handlowych firm, do klasztorów, wsi i osad bogatych mieszkańców, żądając określonej płacy, i od tej chwili staje się obrońcą i opiekunem tych, którzy przystali na jego żądania. Przypuszczam, że przeor klasztoru na Tassunie w wodzu spotkanego przez nas oddziału tybetańskich bandytów, czyli "mtudrzy" (po tybetańsku) i "Chunchudzy" (po chińsku), miał właśnie takiego obrońcę na wypadek napadów innych znów instytucyj bandyckich, mających prawa obywatelstwa we wszystkich, oprócz Mongolji, krajach, które wchodziły niegdyś lub wchodzą obecnie w skład dawnych Chin. Około jeziora Tassun istnieje kilka stałych osad. Gdym zwiedzał je w daremnem poszukiwaniu przewodnika, zwróciłem uwagę na niezwykłe zjawisko. Podczas mojej podróży przez Mongolję, zapomniałem o istnieniu ludzi o złotych włosach. Tymczasem, o dziwo! osadnicy wsi tassuńskich przeważnie mieli włosy blond lub rude jak mosiądz. Zacząłem badania, dotyczące pochodzenia tych dziwnych typów o twarzach mongolskich i jasnych włosach, tak dziwnie nieharmonizujących z czarno-brunatną cerą, z wystającemi policzkami i czarnemi oczyma skośnemi i dowiedziałem się nadzwyczajnej historji osadników.

Przodkowie ich przybyli do Tybetu w XIII stuleciu z Wenecji i z Genui, zwabieni opowiadaniami sekretarza Dżengiz-Chana, genueńczyka Marco Polo, który długie lata spędził w Mongolji, Tybecie i Chinach, podróżując z cesarzem i chanem Kubłajem, władcami Azji i połowy Europy. Są to jedyni w Tybecie mieszkańcy, trudniący się rolnictwem i zagrodową hodowlą bydła na wzór europejski. Pamięć o swych przedsiębiorczych przodkach przechowało wiernie wiele pokoleń wraz z opowieściami o ich życiu i czynach, przekazując potomkom stare zbroje weneckie, hełmy i miecze genueńskie. Nie pamiętając imion przodków i z pewnością nie mogąc wymówić nazwisk cudzoziemskich, przechowali oni jednak przydomki: "Bystry", "Walczący", "Strzelec", "Pogromca strasznego Lamparta śnieżnego" (Leoparda śnieżnego – felis nivica). Pośród tych potomków mieszkańców pięknej Italji spotkałem dwie kobiety o niebieskich oczach i prześlicznie wykrojonych ustach. Te tybetańskie "signoriny" były jednak niemniej brudne i dzikie od innych Tybetanek, których pochodzenie ginie w mroku przeszłości.

Co prawda istnieje mit, że jakiś żądny wrażeń samiec-małpa dotarł przez straszliwe Himalaje do Tybetu, gdzie pojął za żonę córkę "ducha gór", i z tej pary małżonków powstał lud tybetański.

Stąd kult małpy przedostał się do Chin, gdzie w architekturze i w malarstwie w wiekach XIII, XIV i XV figuruje ona bardzo często w przeróżnych motywach. Gdy znów wyruszyliśmy w drogę, od razu spostrzegliśmy, że nas śledzą. Jacyś jeźdźcy pojedynczy często wyłaniali się z lasów i z poza skał i obserwowali każdy nasz ruch, wszystkie zaś próby, aby zbliżyć się do nich i rozmówić, spełzły na niczem. Znikali, jak cienie, na swych małych, śmigłych konikach. Przebrnęliśmy w śniegu ciężkie do przebycia przejścia górskie, Hamszan, idąc śladami jakichś wozów i jeźdźców, i już mieliśmy stanąć na popas, gdy nagle około czterdziestu jeźdźców nadjechało na białych koniach i dało do nas kilka salw. Dwóch moich oficerów z krzykiem spadło z koni. Jeden był zabity, drugi żył jeszcze kilka minut. Nie pozwoliłem swoim ludziom strzelać i, wywiesiwszy białą Hagę, przywołałem Kałmuka i pojechałem w stronę jeźdźców w celu zawarcia umowy pokojowej. Tybetańczycy dali do nas jeszcze dwa strzały, lecz po chwili strzelanina umilkła i grupa jeźdźców zaczęła zjeżdżać ku nam z jednej z gór.

Po milczącem powitaniu zaczęliśmy pertraktować. Tybetańczycy oznajmili, że na Hamszanie, jako na miejscu poświęconem bogom, nie wolno palić ogniska i popasać, i radzili nam jechać dalej, gdzie będziemy bezpieczniejsi.

Wybadawszy nas, skąd i dokąd jedziemy, jeden z Tybetańczyków w przykry sposób zadziwił nas powiedzeniem, że oni znają bolszewików i mają ich za ludzi dobrych, dążących do oswobodzenia ludów Azji od jarzma białych ras. Nie chciałem prowadzić z rozbójnikiem sporu politycznego i, pożegnawszy ich, odjechałem. Przez cały czas, jadąc z góry do naszego oddziału, oczekiwaliśmy kulki w plecy, lecz Tybetańczycy widocznie uszanowali białą flagę.

Ze smutkiem pozostawiliśmy ciała dwóch naszych przyjaciół wśród kamieni i powoli ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy przez całą noc, usiłując wyjść z gór, przez których szczyty prowadził Hamszan.

Konie nasze stawały i kładły się zmęczone, lecz zmuszaliśmy je do dalszego pochodu.

Zatrzymaliśmy się dopiero, gdy słońce było wysoko. Na wszelki wypadek nie rozkulbaczaliśmy koni, daliśmy im tylko możność położenia się i wypoczęcia. Przed nami leżała szeroka równina bagnista. W tem miejscu bierze początek rzeka Ma-Ghu, która jest niczem innem, tylko źródłami jednej z największych rzek Azji-Żółtej, czyli Hwang-Ho. Woddali połyskiwało wielkie jezioro Arung-Nor.

Rozpaliliśmy ogień z "argyłu" (suchego nawozu), o który w Mongolji i w Tybecie nietrudno, i zaczęliśmy przyrządzać herbatę, gdy naraz ze wszech stron zaczęto nas ostrzeliwać zupełnie sprawnym ogniem. Pochowaliśmy się pomiędzy kamienie i oczekiwali dalszych wypadków. Strzelanina stawała się coraz gęstszą. Wszędzie z okolicznych wyżyn błyskały ogniki wystrzałów karabinowych, kule świstały we wszystkich kierunkach. Stało się oczywiste, że wpadliśmy w zasadzkę, gdyż otoczono nas i musieliśmy zginąć.

Spróbowałem znowu wywiesić białą flagę, lecz gdym się tylko podniósł, gęsta strzelanina zmusiła mię znowu do ukrycia za skałą; jednocześnie kula, odbiwszy się od kamienia, wpiła mi się w lewą nogę. Jeden z moich ludzi padł trupem. Nie mieliśmy innego wyjścia, tylko przyjąć walkę.

Rozpoczęliśmy ogień. Potyczka trwała około dwóch godzin. Oprócz mnie, jeszcze trzech moich towarzyszy odniosło lekkie rany. Trzymaliśmy się, dopókiśmy mogli, lecz bandyci się zbliżali, coraz celniej strzelając. Położenie nasze stawało się rozpaczliwe.

– Dość tego! – rzekł stary pułkownik. – Siadać na koń! Musimy skierować się dokądkolwiek, bo tu nas wystrzelają.

"Dokądkolwiek"... Było to słowo straszliwe! Naradzaliśmy się niedługo. Było jasne, że im bardziej będziemy się posuwali w głąb Tybetu, mając poza sobą zgraję tych bandytów, tem mniej nadziei, ujścia z życiem. Postanowiliśmy więc powracać do Mongolji. Ale w jaki sposób? Tego jeszcze nie wiedzieliśmy...

Poczęliśmy się cofać. Nie przerywając ognia karabinowego, pędziliśmy na północ, ile starczyło sił naszym biednym koniom.

Jeden po drugim padali moi towarzysze. Padł Tatarzyn z przestrzeloną szyją; za nim, głośno klnąc, potoczył się ze spadku góry pułkownik Ostrowski, ugodzony w brzuch dwiema kulami. Gdy podbiegliśmy do niego, już nie żył. Leżał z siwą, długą brodą i z powichrzonemi włosami, spokojnie patrząc otwartemi oczyma w szare niebo Tybetu, a pięść prawej ręki miał groźnie zaciśniętą. Cofając się, zostawiliśmy trzech zabitych przyjaciół. Powodzenie podniecało napastników. Stawali się coraz zuchwalsi, nie kryli się już i strzelali z miejsc otwartych.

Kulka wbiła mi sprzążkę od buta w kostkę prawej stopy. Mój najstarszy towarzysz, agronom, jęknął, złapawszy się za ramię. Dzielny Kałmuk obwiązywał sobie skrwawione czoło jakąś szmatą.

Naraz około piętnastu Tybetańczyków ruszyło do ataku. Przypuściliśmy ich bardzo blisko i daliśmy salwę. Sześciu pozostało na miejscu, a dwóch, straciwszy konie, które leżały ranne śmiertelnie, uciekało co tchu w stronę skał. Reszta jeźdźców rozproszyła się w różne strony. Strzelanina nagle się urwała.

Za chwilę spostrzegliśmy białą flagę, powiewającą nad skałami, gdzie byli ukryci napastnicy.

Dwaj jeźdźcy wkrótce zbliżyli się do nas. Pokazało się, że herszt bandytów był ciężko ranny, i teraz proszono nas o pomoc lekarską, wiedząc, iż "Europejczycy zawsze wożą z sobą lekarza".

Odrazu błysnął mi promyk nadziei. Pomimo zranionej nogi, czemprędzej zabrałem z sobą apteczkę i wyruszyłem ku nim wraz z Kałmukiem, chociaż moi towarzysze obawiali się podstępu ze strony rozbójników.

– Dajcie temu szatanowi cyjanku potasu! – wołali za mną.

Lecz ja planowałem inaczej.

Dopuszczono nas do rannego. Na terlicy wśród kamieni leżał wódz bandytów. Miałem przekonanie, że nie jest on Tybetańczykiem, lecz raczej mieszkańcem południowego Tarkiestanu – mieszańcem Sarta, Turkmena i Afgańczyka. Patrzył na mnie wzrokiem błagalnym i widocznie bardzo cierpiał.

Opatrzyłem go. Kula przeszyła mu pierś na wylot z lewej strony. Ranny stracił dużo krwi. Rana była stanowczo niebezpieczna. Zrobiłem sumiennie wszystko, co mogłem. Przypaliłem ranę jodyną i zasypałem jodoformem, poczem przewiązałem watą i kawałkiem bandażu. Po tej operacji dałem mu dużą dawkę aspiryny, gdyż gorączkował, otrzymawszy ranę jeszcze w południe. Nauczyłem jednego z Tybetańczyków, jak ma zmieniać bandaż, zostawiłem mu też trochę waty, jodoformu i parę pastylek aspiryny.

Po tej czynności zwróciłem się do rozbójników zapomocą tłumacza-Kałmuka z taką mową:

– Rana niebezpieczna, lecz dałem mocne i cudowne leki waszemu wodzowi. Wiem, że będzie zdrów i wkrótce wsiądzie na konia. Lecz musicie spełnić jeden warunek... Słuchajcie! Złe duchy śmierci są przy chorym i natychmiast go uśmiercą, jeśli po przyjęciu moich leków rozlegnie się choć jeden wystrzał. Nie wolno nawet nabijać broni! Pamiętajcie o tem! Jedenaście dni i nocy nie wolno wam będzie opuścić tego miejsca i włożyć naboju do lufy. Inaczej duchy śmierci zemszczą się na wodzu....

Z temi słowy kazałem Kałmukowi wyjąć naboje z jego karabinu i sam wysypałem kule z magazynu Mausera. Bandyci natychmiast uczynili to samo, ze strachem patrząc na mnie. Gdym powrócił do swoich, uspokoiłem ich, że jesteśmy na pewien czas bezpieczni, tylko musimy dobrnąć jak najprędzej do granicy Mongolji. Tymczasem konie nasze były zupełnie wyczerpane; trzeba więc było zostać i wypoczywać na miejscu przez całe dwie doby.

Odwiedzałem rannego, który się czuł niedobrze. Opatrzyliśmy też tymczasem swoje, na szczęście, lekkie rany i trochę wypoczęliśmy.

Opublikowano w Lektura Gońca

Dobrze przestudjowawszy mapę Azji Centralnej, którą posiadał jeden z oficerów, nakreśliłem następujący plan naszej wyprawy: Od rzeki Iro pójdziemy na południowy-zachód, pozostawiając z prawej strony miasto Uliasutaj i, kierując się na koczowisko Caganłuk, przejdziemy posiadłości chana Jassaktu i dotrzemy do grzbietu Boro. Tu dopiero będziemy mogli zatrzymać się na dłuższy popas dla wzmocnienia sił jeźdźców i koni.

Następnym etapem byłaby wyprawa przez zachodnią część Wewnętrznej Mongolji, pustynię Małą Gobi, czyli Naron-Khuhu-Gobi, przejście przez grzbiet Khara, szybki pochód nocny przez Kansu, gdzie musielibyśmy ominąć z zachodu miasto chińskie Suczou i, po przekroczeniu wysokich szczytów Nań-Szań, wejść do północnego Tybetu w granicach obwodu Koko-Nor, w kierunku źródeł rzeki Yan-Tze-Kyang.

Dalej już słabo wyobrażałem sobie położenie geograficzne, chociaż pamiętałem i sprawdziłem na naszej mapie, że grzbiety górskie na zachód od Yan-Tze oddzielają basen tej olbrzymiej rzeki chińskiej od systemu rzeki Brahmaputry w Burmie, gdzie naturalnie powinniśmy spotkać załogi i władze cywilne angielskie, o ile nie spotkalibyśmy ich na terenie Tybetu.

W Anglji mam przyjaciół, znają mnie dziennikarze i niektórzy mężowie stanu, więc miałem pewną podstawę, aby spodziewać się gościnności i doraźnej pomocy w dalszej podróży już do... Europy.

Lecz plan ten układałem na brzegu Iro, do której dochodziły odnogi gór Targabatajskich i Kosogolskich, Anglicy zaś byli bardzo daleko, za grzbietami Ała-Szań, za tajemniczym Tybetem "wielkiego i trzykroć świętego Dalaj-Lamy", za "murem świata" – Himalajami!

 

Pochód widm

Nie mogę innem słowem określić naszego pochodu od rzeki Iro do granicy Tybetu. 1740 kilometrów przez śnieżne stepy, góry i przez pustynię Gobi przebyliśmy w 48 dni!

Szliśmy, ukrywając się przed ludźmi, robiąc jak najkrótsze i najniezbędniejsze popasy w najdzikszych miejscowościach, żywiąc się surowem mięsem, aby dymem ogniska nie zwabiać do siebie tubylców, a na popasach nocnych, odrywając ubranie od pozbawionego skóry, krwawiącego się ciała, walcząc uporczywie i bezowocnie ze zjadającemi nas pasożytami.

Była to Odyseja męczeństwa.

Gdy musieliśmy zdobywać barana lub byka dla naszej "intendentury", posyłaliśmy tylko dwóch nieuzbrojonych ludzi, którzy podawali się za robotników, jadących z ramienia kolonistów rosyjskich w celu kupna bydła u Mongołów. Nie mogliśmy nawet polować, chociaż spotykaliśmy ciągle duże stada antylop i skalnych baranów, z obawy huku strzałów, które mogły zwrócić na nasz oddział niepożądaną uwagę ludności. Na szczęście koczowiska mongolskie były już przeniesione w stronę głównej, południowej drogi karawanowej, w sercu zaś dawnych posiadłości Dżengiza i jego potomków, imperatorów i chanów, prawie wcale nie spotykaliśmy osad tubylczych. Za Bałyrem, na ziemi lamy Jassaktu Chana, który osiadł na tronie przodków po otruciu brata, z rozkazu "Żywego Boga" w Urdze, spotkaliśmy koczujących na granicy Naron-Khuhu-Gobi bogatych Tatarów i Kirgizów rosyjskich, którzy po ucieczce z Syberji doszli aż tutaj. Przyjęli nas oni bardzo serdecznie i gościnnie. Dali nam kilka byków i trzydzieści sześć cegieł chińskiej herbaty zielonej, która jest najlepszą "monetą" śród koczowników Azji.

Ci Tatarzy ocalili nas od niechybnej zguby, gdyż wytłumaczyli nam, że przez Gobi w tej porze roku konno przejechać nam się nie uda.

W tej pustyni ani śladu pożywienia nie moglibyśmy znaleźć. Musieliśmy wynaleźć wielbłądy i zamienić je za nasze zmordowane konie i inne przedmioty.

Jeden z Tatarów podjął się przeprowadzenia takiej wymiany, i nazajutrz sprowadził do nas bogatego Mongoła-ordosa, który dał nam dziewiętnaście wielbłądów wzamian za wszystkie nasze konie, za karabin, rewolwer i siodło kozackie. Ten sam Mongoł udzielił nam przyjacielskiej rady, abyśmy odwiedzili święty klasztor Narabanczi, ostatnią świątynię lamaicką w drodze z Mongolji do Tybetu. Opowiedział nam, że święty hutuhtu klasztoru jest "przeistoczonym Buddhą" i czułby się dotknięty, gdybyśmy nie wstąpili do "kure" i nie wznieśli naszych modłów do starożytnego Buddhy, wykutego w srebrze w "świątyni błogosławieństwa". Tam zwykle modlą się pielgrzymi, dążący do "ogniska mądrości i błogości", Lhassy, stolicy Dalaj-Lamy, największego dostojnika buddyjskiego. Mój Kałmuklamaita gorąco podtrzymywał Mongoła. Postanowiłem jechać z Kałmukiem, aby zadośćuczynić wymaganiom kultu i prawu obyczajowemu. Tatarzy dali mi kilka dużych jedwabnych szalików "chatyków" na podarunki i ofiary i okulbaczyli dla nas cztery wspaniałe wierzchowce; mieliśmy więc po dwa konie na zmianę.

Do Narabanczi-Kure było około 90 kilometrów, lecz, wyjechawszy z koczowiska Tatarów około jedenastej rano, przed wieczorem już wchodziłem do olbrzymiej jurty świętego hutuhtu. Był to chudy, ogolony człowiek w wieku średnim, podobny do księdza katolickiego. Miał twarz zeszpeconą przez ospę, bystre czarne oczy i dobrotliwy uśmiech na wynędzniałej, ascetycznej twarzy. Ubrany był w czerwony płaszcz jedwabny, przepasany żółtą wstęgą, oznaką jego duchownej godności. Nazywał się Dżełyb-Dżamsrap-hutuhtu. Powitał nas bardzo uprzejmie i zaznaczył, że jest wzruszony uszanowaniem przez cudzoziemców – pielgrzymów pobożnego obyczaju Mongołów i ofiarowaniem mu z należytą ceremonją tradycyjnego "chatyka". Tę ceremonję zawdzięczałem Kałmukowi, który starannie uczył mię, jak mam złożyć pasmo jedwabnej materji, w jaki sposób przerzucić ją przez moje wyciągnięte ręce i jaką stroną podać hutuhcie.

Bardzo uważnie wysłuchawszy mojej opowieści o naszej ucieczce, o zbrodniach bolszewików i o naszych dalszych planach, hutuhtu dał mi cenne wskazówki, dotyczące drogi do Tybetu i wydał mi list polecający do przeorów i rad lamów tych klasztorów, które leżały na naszej drodze. Imię Dżełyba jest w wielkiem poszanowaniu u wszystkich lamaitów, gdyż słynie on jako głęboki znawca starych ksiąg religijnych, oraz jako założyciel i kierownik klasztoru najsurowszych obyczajów. Jak się przekonałem później, imię hutuhtu Narabanczi jest znane i szanowane w "kraju bogów" tj. w Tybecie, i w starobuddyjskich świątyniach Chin.

Spędziliśmy noc w pięknej jurcie przeora, zdobiły ją czerwone i karmazynowe zasłony i draperje jedwabne, czerwone, lakierowane umeblowanie chińskie, upiększone mitologicznemi malowidłami i srebrem, oraz ołtarz, na którym stał bronzowy posąg Buddhy i cały szereg srebrnych i złotych miseczek ofiarnych, lampek i świeczników. Wczesnym rankiem odwiedziliśmy "świątynię błogosławieństwa". Był to wielki budynek modrzewiowy architektury chińskiej. Wysokie kolumny pomalowane i polerowane na czerwono; spuszczające się z sufitu jedwabne makaty chińskie i indyjskie, święte obrazy z wizerunkami bogów, bogiń i demonów; ołtarz z przedmiotami rytualnemi i ze wspaniałemi świecznikami złotemi, wielki posąg z bronzu śpiącego Buddhy; czarne szafy chińskie z figurami mniejszych bóstw; tron, na którym podczas wielkich ceremonij religijnych siedzi "gegeni", żywe bóstwo klasztoru; niskie ławki dla kleru i chora – wszystko to wywierało wrażenie czegoś bardzo silnego, tętniącego wiarą głęboką.

W świątyni odbywało się nabożeństwo poranne z muzyką; grano na długich, chińskich trąbach, gongach, piszczałkach, gwizdawkach, dzwonkach i bębnach. Groźnie huczały basowe trąby, wesoło i pobudzająco wtórowały im tympany. Lamowie napół śpiewali głosami tubalnemi i tremolującemi, napół mówili modlitwy w językach: mongolskim i tybetańskim, a chór chłopców odpowiadał często powtarzanym frazesem tybetańskim.

– Om! Mani padnie, Huag! – Bądź błogosławiony, wielki kapłanie, w kwiecie lotosu!

Gdy wyszliśmy ze świątyni, hutuhtu życzył nam powodzenia i szczęśliwej i łatwej drogi, ofiarowując mi duży, żółty "chatyk" i odprowadzając do bramy "kure".

– Pamiętaj, synu – rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu – że zawsze będziesz tu drogim gościem!

Życie jest zjawiskiem złożonem, wszystko się może zdarzyć, a więc może, kiedyś wypadnie ci być w dalekiej Mongolji, tu, na skraju Gobi. Wtedy nie omijaj Narabanczi-Kure!

Nocą byliśmy już na koczowisku naszych przyjaciół, a nazajutrz pożegnaliśmy ich.

Byłem bardzo znużony szybkim marszem do Narabanczi-Kure, więc bardzo mi się podobała jazda na spokojnie i rytmicznie kroczącym wielbłądzie, gdyż mogłem spać przez cały dzień. Przebyliśmy wschodnią odnogę Ałtaju i Karlig-Taga, tego krańcowego grzbietu Tiań-Szaniu, wchodzącego do Gobi, i przecięliśmy z północy na południe piaszczystą Naron-Khuhu-Gobi. Na szczęście mieliśmy dość silne mrozy, i piasek zmarznięty nie wstrzymywał szybkiej jazdy. W oazie, koło przejścia przez grzbiet Khara, trafiliśmy na wielkie koczowisko Mongołów z plemienia Turgutów i nakarmiliśmy nasze wielbłądy trawą, rosnącą na brzegach niewielkiego jeziora. Turguci zamienili nam bardzo chętnie wielbłądy na konie, naturalnie, obdarłszy nas ze skóry, i targując się, jak przekupnie z za Żelaznej Bramy.

Przekroczywszy góry, weszliśmy do prowincji chińskiej Kansu. Jest to kraj leśny i górzysty, gdzie tylko w dolinach pracowity wieśniak chiński sieje pszenicę, proso i bób. Była to niebezpieczna część naszej drogi, gdyż władze chińskie mogły nas zaaresztować.

W kilku miejscach widzieliśmy historyczny wielki mur chiński, w tej części "imperjum nieba" znacznie zburzony. Wił się, jak olbrzymi, nieskończenie długi wąż, pomiędzy górami i lasami, wspinając się na północne odnogi Nań-Szaniu, lub spełzając w doliny licznych rzek, płynących do Hwang-Ho, Żółtej Rzeki, przecinającej z zachodu na wschód całe terytorjum Chin.

W ciągu dnia czailiśmy się w wąwozach, szczelinach górskich, lasach i krzakach; nocami odbywaliśmy forsowne marsze. Na przejście przez Kansu zużyliśmy cztery dni. Chińczycy – włościanie, których nie mogliśmy ominąć, byli bardzo uprzejmi i gościnni. Szczególnemi względami cieszył się nasz Kałmuk, mówiący trochę po chińsku, i moja apteczka. Chorych wszędzie było mnóstwo, przeważnie na oczy, reumatyzm i choroby skórne.

Gdyśmy się zbliżali do gór Nań-Szań, wschodniej odnogi Ałtyn-Taga, biorącego początek na Pamirze i Karakorumie, dopędziliśmy wielką karawanę chińskich kupców – przemytników, jadących do Tybetu. Przyłączyliśmy się do nich, zaskarbiwszy sobie ich łaski kilkoma zegarkami, zdobytemi na bolszewikach.

Przemytnicy znali krótsze i łatwiejsze drogi górskie od tych, które opisywali podróżnicy, zwiedzający ten malowniczy kraj gór, lasów i wodospadów, gdzie kiedyś z pewnością zakwitnie przemysł górniczy, gdyż naturalne bogactwa Kansu są nieprzebrane. Trzy dni jechaliśmy przez nieskończone wąwozy tego grzbietu, wdrapywaliśmy się na szczyty przełęczy, lecz ta droga była o wiele łatwiejsza od przebytych już przez nas miejscowości w Urianchaju. Co się mnie tyczy, to prawie nieprzytomny dojechałem do systemu błotnistych jezior, dostarczających wodę tajemniczemu Koko-Nor i całej sieci wielkich rzek chińskich, mających tu swe źródła. Ze znużenia i z ciągłego napięcia nerwów dostałem ataku nerwowej febry. Chwilami czułem płomień we krwi; to znowu dygotałem od dreszczów, oblewał mię zimny pot i szczękałem zębami, strasząc tem swego konia, który kilka razy zrzucił mię z siodła. Coś mówiłem, krzyczałem, komuś groziłem.

Kogoś bardzo drogiego przywoływałem namiętnie i objaśniałem, jaką drogą do mnie ma przybyć.

Pamiętam, jak przez sen, że moi towarzysze zdjęli mię z konia, posadzili prawie zemdlonego na terlicy przy ognisku, napoili gorącą herbatą z wódką chińską i wreszcie ocucili, mówiąc:

– Chińczycy jadą stąd na zachód, a my musimy iść na południe...

– Na północ! – szorstko poprawiłem mówiącego.

– Ależ nie! Na południe...

– Przed chwilą przepłynęliśmy przez Jenisej, a Ałgjak przecież leży na północy – z oburzeniem twierdziłem.

– Jesteśmy przecież w Tybecie! – przekonywał mię stary pułkownik Ostrowski.

– Musimy kierować się teraz na Brahmaputrę.

Brahmaputra... Brahmaputra! To słowo zakołowało w moim gorączkującym, chorym mózgu; coś huczało w głowie z łoskotem i wyciem, coś porywała do czynu i walki...

Od razu wszystko sobie przypomniałem, wszystko zrozumiałem. Lecz nie mogłem nic powiedzieć, gdyż ledwie ruszałem ustami i wkrótce wpadłem w niespokojny ciężki sen, pełen obłędu i szamotania się.

Niedaleko był klasztor buddyjski Szarkhe, gdzie lama-lekarz zapomocą ekstraktu cudownego "dżenszengu", chińsko-tybetańskiego "panaceum zdrowia, młodości i życia", szybko powrócił mi siły. Dżeń-Szeng jest to tajemniczy korzeń leczniczy rośliny "Panax Ginzeng", ceniony przez lekarzy buddyjskich na wagę złota, gdyż posiada cudowną siłę uzdrawiania i przywracania młodości.

Sowicie obdarzony za kurację, lama uczuł do mnie sympatję i, odszedłszy ze mną na stronę, żeby inni nie mogli nas podsłuchać, wyraził wątpliwość, czy uda się nam przejść przez Tybet; nie chciał jednak wytłumaczyć mi, na czem wątpliwości polegały.

Zrozumiałem, że wiedział coś ważnego, lecz zaciął się i milczał.

 

W "Kraju Krajów"

Gdym wrócił do przytomności, tajemniczy Tybet, "kraj krajów", już otaczał nas swemi niebotycznemi szczytami, bagnistą równiną Gajdam, i pełną zmiennych krajobrazów kotliną, Koko-Nor.

Droga dość szeroka ze śladami kół, okutych żelaznemi klamrami, prowadziła przez góry; na piąty dzień weszliśmy do kotliny, pośrodku której leżał Koko-Nor.

Opublikowano w Lektura Gońca
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.