W Narabanczi spędziliśmy dwa tygodnie, poczem los i wypadki rozproszyły nas po świecie. Oficerowie rosyjscy wstąpili do formujących się dla walki z bolszewikami, oddziałów partyzanckich, ja zaś wraz z agronomem podróżowałem w dalszym ciągu przez Mongolję i przechodziłem nowe, niebezpieczne i tajemnicze dla Europejczyka przygody, dążąc wytrwale do ojczyzny.
Część druga
Przez kraj Szatana
Mongolja
W sercu Azji leży tajemniczy, bogaty, olbrzymi kraj – Mongolja. Od spadków Tiań-Szania i gorących piasków zachodniej Dżungarji do leśnych Sajanów i do wielkiego muru chińskiego zajmuje ona największą część Azji Centralnej. Kolebka ludów, historji i legend, ojczyzna największych i najbardziej krwawych zaborców, którzy pozostawili po sobie ruiny swoich grodów stołecznych, już zasypanych piaskami pustyni Gobi, swoje czarodziejskie sygnety i stare koczownicze prawa; państwo mnichów i złych duchów, arena koczujących plemion – nomadów, rządzonych przez ubóstwianych potomków chanów Dżengiza i Kubłaja – to jest Mongolja.
Tajemniczy kraj kultu Ramy, Sakkia-Muni, Dżon kappy i Paspy, wiernie strzeżonego przez "Żywego Boga" (Buddhę), wcielonego w jednego z trzech dostojników lamaickiej hierarchji kościelnej, Bogdo-Gegeni w Ta-Kure, czyli Urdze; kraj cudotwórców lekarzy, proroków, jasnowidzących, wróżbiarzy i czarowników; kraj pod znakiem "swastyki"; kraj, gdzie żyją potężne, dumne myśli przed wiekami zgasłych władców Azji i połowy Europy – to jest Mongolja.
Kraj nagich, ponurych gór, palonych słońcem i chłostanych zimnym wiatrem, kraj bezgranicznych stepów, kraj chorego bydła, gniazdo dżumy, trądu i czarnej ospy; kraj gorących źródeł siarczanych, przejść górskich dzikich i zamieszkałych przez złych demonów; kraj świętych jezior, pełnych olbrzymich ryb, kraj wilków, jeleni, skalnych baranów, dzikich koni, zdziczałych psów i drapieżnych ptaków, szarpiących i zjadających wyrzucane na step ciała zmarłych – to jest Mongolja.
Kraj, gdzie, patrząc na białe, rozsypujące się w proch kości przodków, szybko wymiera rdzenny lud mongolski, który niegdyś podbił Chiny, Sjam, Indje i Rosję, a którego straszliwy pęd rozbił się o stalową pierś rycerzy polskich, broniących naonczas ją od kary Bożej, cały świat chrześcijański od powodzi azjatyckiej – to jest Mongolja.
W tym kraju dziwnem zrządzeniem losu, po nieudanej próbie przedarcia się przez Tybet do Oceanu Indyjskiego, musiałem żyć i podróżować prawie przez pół roku. Sądzone było mnie i memu staremu, wypróbowanemu towarzyszowi podróży i przygód, brać udział czynny w nader poważnych i niebezpiecznych wypadkach na terenie Mongolji Zewnętrznej, czyli Hałhi, w 1921 r.
Miałem więc sposobność poznać blisko spokojny, dobry i uczciwy lud mongolski, jego szlachetną, lecz pełną trwogi duszę, jego męczarnie, troski i nadzieje; mogłem zrozumieć cały ogrom przygniatającego go strachu wobec niezbadanej tajemnicy życia.
A tajemnic w Mongolji jest tyle!
Rzeki, nagle podczas najostrzejszych mrozów z hukiem i łoskotem burzące więzy lodowe; jeziora, wyrzucające na płaskie brzegi kości ludzkie; niezrozumiałe, dzikie głosy w górach; zapalające się na trzęsawiskach błędne ogniki; płonące jeziora, szczyty górskie, na których umiera każdy śmiałek; całe zwoje wężów w głębokich, ciepłych dołach; niezamarzające potoki, skały, przypominające skamieniałych jeźdźców, wielbłądy i wozy. A ponad tem wszystkiem nagie, bezbarwne, beznadziejne góry, podobne do fałd płaszcza djabelskiego, a o zachodzie słońca oblane szkarłatem buntu, czy krwią ofiar.
– Patrz tam! – mówił pewnego razu bardzo stary pastuch, wyciągając rękę w stronę przeklętego przejścia górskiego, Zagastaju. – To nie są góry! To leży On w czerwonym płaszczu i oczekuje dnia, w którym ma się podnieść i zacząć śmiertelną walkę z dobremi bogami.
Rzeczywiście, w tej chwili powstał mi w pamięci obraz mistyczny słynnego malarza Wróbla.
Takież nagie szczyty gór, podobne do sfałdowanego, fioletowo-szkarłatnego płaszcza Szatana, którego oblicze zasłoniła chmura szara, tchnąca zgrozą i martwotą.
Straszliwy to kraj Mongolja! Kraj tajemnic i Szatana!
Nic więc dziwnego, że każde pogwałcenie panującego tu pierwotnego trybu życia nomadów azjatyckich wywołuje przelewy krwi i zgrozę, ciesząc pełen nienawiści i pogardy wzrok Szatana, leżącego na martwych skałach w szarym płaszczu rozpaczy i upokorzenia, lub w szkarłatnej opończy buntu, wojny i zemsty.
W drodze odwrotnej z Koko-Noru do Mongolji, wypocząwszy w gościnnym klasztorze Narabanczi, zamieszkaliśmy z mym towarzyszem w stolicy zachodniej, Hałhi-Uliasutaj. Jest to ostatnie miasto na zachodzie Mongolji Zewnętrznej. Ostatnie... z trzech. W Mongolji istnieją tylko trzy miasta: stolica "Żywego Boga" i administracyjne centrum, Urga, czyli Ta-Kure (wielki klasztor), Uliasutaj i Ułankom, niedaleko od jeziora Ubsa. Istnieje jeszcze jedno miasto Kobdo, ale jest ono siedzibą zachłannej administracji chińskiej w tym kraju, zamieszkałym przez koczujące plemiona, rządzone przez swych książąt bohaterskiego szczepu oletów i tylko nominalnie uznające wpływy Urgi i Pekinu. W Uliasutaju zaś i w Ułankomie, oprócz nieprawnie rządzących się tu gubernatorów chińskich, istnieją gubernatorzy mongolscy – "saity", których wyznacza swojemi dekretami "Żywy Bóg" z Urgi na deklarację Rady Ministrów.
Przybywszy do tego miasta, od razu pogrążyliśmy się w wir namiętnej polityki. Właśnie powstały zaburzenia pośród Mongołów, doprowadzonych do rozpaczy uciskiem władz chińskich, które pastwiły się nad nimi, usiłując ściągnąć wszystkie podatki i daniny za ubiegłe lata autonomji Hałbi, wyrwanej z rąk Pekinu. Koloniści rosyjscy podzielili się na partje i prowadzili z sobą zażarty spór; w Mongolji Wschodniej na czele wojsk rosyjsko-mongolskich walczył z Chińczykami buddysta, Niemiec, generał rosyjski, baron Ungern von Sternberg, broniący niepodległości Mongolji i cesarskich praw "Żywego Boga"; rosyjscy oficerowie-uciekinierzy skupiali się w oddziały, przygotowując powstanie przeciwko bolszewikom na Syberji; władze mongolskie naogół bardzo przychylnie patrzyły na te oddziały, lecz za to urzędnicy chińscy prześladowali i gnębili Rosjan, a z nimi razem i innych cudzoziemców. Rząd sowiecki, zaniepokojony mobilizacją Rosjan-uciekinierów, posuwał coraz dalej, głębiej do Mongolji swoje wojska, a gubernatorzy chińscy chętnie wchodzili w jakieś tajne umowy z komisarzami bolszewickimi; w Urdze minister "buforowej" rzeczypospolitej, Juryn, sformował magistrat komunistyczny w dzielnicy rosyjskiej pod przewodnictwem popa-bolszewika; konsulowie rosyjscy byli nieczynni, przeważnie trudniąc się paskarstwem i wyprzedażą własności państwowych; Chińczycy wzmacniali załogi w głównych punktach strategicznych Hałhi, posyłając wgłąb kraju oddziały karne; żołnierze chińscy wpadali do domów osób prywatnych, rabowali, zabijali i gwałcili.
Do takiej atmosfery dostaliśmy się odrazu po przyjeździe.
– Proszę pana – mówił nieraz mój towarzysz – ja już wolę dusić partyzantów, potykać się z chunchuzami i jeść mięso zdechłych od dżumy byków, niż słuchać coraz to nowych i coraz bardziej trwożnych wieści!
Agronom miał rację. Najgorsze było to, że w tym chaosie namiętności, plotek, podstępu i intryg czerwone wojska mogły niepostrzeżenie zbliżyć się do Uliasutaju i wziąć wszystkich do niewoli za zgodą milczącą gubernatora chińskiego.
Bardzo chętnie porzucilibyśmy to miasto, lecz nie mieliśmy dokąd jechać. Na północy byli nasi wrogowie – bolszewicy, na południu już zdążyliśmy stracić na zawsze sześciu naszych towarzyszy i niemało własnej krwi; na zachodzie, w rejonie Kobdo, srożyli się nad cudzoziemcami Chińczycy; na wschodzie wrzała wojna, o której, pomimo wszystkich usiłowań urzędników chińskich, dochodziły wiadomości, często sprzeczne i fałszywe, lecz świadczące o poważnym stanie rzeczy. Musieliśmy więc zostać w Uliasutaju i mimowoli żyć jego życiem. Znalazłem tu dwóch Polaków, żołnierzy 5-ej polskiej dywizji syberyjskiej, którzy uciekli z obozu jeńców i przez Urianchaj przedostali się do Mongolji, dwie rodziny polskie i dwie amerykańskie firmy handlowe.
Połączyliśmy się i zorganizowali własny wywiad, bacznie śledząc wszystko, co zachodziło w mieście i w Zachodniej Mongolji. Udało nam się nawiązać stosunki dyplomatyczne z władzami mongolskiemi i chińskiemi, co bardzo nam dopomagało do orjentowania się w wypadkach.
Bardzo rozumny i oczytany mongolski "sait", książę Czułtun-Bejli, ogromnie się ze mną zaprzyjaźnił, i z jego opowiadań poznałem ogólne położenie i jego przyczyny.
– Wielka stała się niesprawiedliwość panie! – mówił strwożonym głosem "sait". – Nasz kraj ginie! Na mocy specjalnych traktatów pomiędzy Mongolją, Rosją i Chinami 21 października 1912 r., 23 października 1913 r. i 7 czerwca 1915 r., Hałha otrzymała niezależność, a nasz duchowny wódz "żółtej" wiary, jego świętobliwość Żywy Buddha, z tytutem Bogdo Dżebtsung-Damba-Hutuchtu-Chan stał się cesarzem całej Zewnętrznej Mongolji. Rząd Pekiński dochowywał umów, dopóki Rosja była potężna i dbała o swą politykę w Azji; lecz już w początku 1915 r., gdy wojna z Niemcami stawała się niepomyślna dla Rosji, Chiny zaczęły raz wraz odbierać wywalczone przez nas prawa. Gdy w Rosji wybuchła rewolucja, i nastąpiły czasy bolszewickie, rząd chiński już się nie krępował. Wszystkich "saitów" patrjotów zastąpiono ugodowcami i wtedy wprowadzono do naszego kraju wojska chińskie, które zbrojną ręką wyciskały z ludności podatki za ubiegłe lata.
Ludność Hałhi zrabowano doszczętu, i wszędzie około miast i klasztorów widać osady biedaków, mieszkających w norach ziemnych i żyjących z jałmużny. Wszystkie nasze majętności narodowe zostały zarekwirowane: skarbce w Urdze, arsenały, składy, klasztory. Wszyscy patrjoci jęczeli w więzieniach chińskich, lub zostali otruci przez lekarzy chińskich, przysłanych tu w tym celu.
Wypłynęły szumowiny niektórych zubożałych i zdemoralizowanych pomniejszych rodów książęcych. Chińczycy przekupywali Mongołów, dawali im wysokie rangi i ordery, a ci zdrajcy służyli im na zgubę Hałhi! Nie dziw się więc, że zarówno rządząca klasa: "Żywy Bóg", chanowie, książęta i wyżsi lamowie, jako też i pospólstwo w równym stopniu nienawidzą zaborców chińskich i czekają tylko na chwilę wyzwolenia i zemsty. Powstania jednak nie mogliśmy zorganizować. Nie mieliśmy broni, nie mieliśmy wodzów, gdyż wszyscy wodzowie albo już zginęli, albo byli pod ścisłym dozorem, i każda ich próba walki zbrojnej zakończyłaby się była dla nich w tem samem więzieniu pekińskiem, w którem przed kilku laty umarło z głodu osiemdziesięciu naszych najznakomitszych książąt, potomków wielkiego Mongoła i wysokich lamów – najodważniejszych bojowników za wolność Hałhi.