Nazajutrz żegnaliśmy "czarodzieja". Nasza grupa postanowiła powracać do Uliasutaju, Tuszegun-Lama zaś miał zamiar "utonąć w przestworzu", jak sam się wyraził. Błąkał się po całej Mongolji, mieszkając w ubogich jurtach pastuchów, w kaplicach z pustelnikami, lub we wspaniałych siedzibach książąt i wodzów plemion, wszędzie otoczony jednakowym szacunkiem i zabobonnym strachem, porywając bogatych i potężnych, biednych i słabych płomienną wymową, przepowiedniami i cudami...
Kałmuk, ściskając mi rękę i uśmiechając się chytrze, rzekł przyciszonym głosem:
– Urzędnikom chińskim niech pan nic o mnie nie wspomina...
Obiecałem mu zachować dyskrecję. Tuszegun odszedł ze mną na bok i w zamyśleniu zaczął mówić:
– To, co pan wczoraj widział w jurcie, jest drobnem doświadczeniem magicznem. Europejczycy nie chcą wierzyć, że wiedza tajemnicza kwitnie wśród nas – dzieci natury, koczujących wśród jej objawów, wśród jej sił potężnych. O, gdybyś pan widział cuda i potęgę świętobliwego mędrca Taszi-Lamy, który rozkazuje lampom i świecznikom w świątyniach zapalać się przed starym Buddhą, ciężkim drzwiom świątyń otwierać się i zamykać, i z którym głosami ludzkiemi rozmawiają figury i obrazy bogów! Istnieje jeszcze potężniejszy człowiek, lecz jest on w innym świecie...
Przypomniałem sobie odrazu szczelinę górską koło Arszanów, w kotlinie Nogan-Kul, wychodzącą z niej parę siarkową i napis runiczny:
– "Wejście do państwa podziemnego Aharty".
Zadźwięczały mi z głębokim, mistycznym szacunkiem i strachem wypowiadane przez najona – lamę Soldżaku i przez nadwornego gelonga księcia Czułtu – słowa o "Wielkim Nieznanym", tajemniczym, półlegendarnym, półrealnym "władcy świata", mającym swoją stolicę i olbrzymie państwo w podziemiach naszej planety.
– Władca świata w Aharty? – zapytałem.
Kałmuk drgnął i ze zdziwieniem podniósł na mnie swe rysie oczy.
– Pan o nim słyszał? – szepnął i zamyślił się głęboko. Lecz po chwili podniósł głowę i poważnym, smętnym głosem rzekł:
– Tylko jeden człowiek na ziemi zna jego imię, tylko jeden z żyjących obecnie ludzi był w państwie Aharty. To ja! Dlatego to właśnie poważa mnie najświętobliwszy Dalaj Lama i obawia się mnie "Żywy Buddha" w Urdze. Lecz płonne są te obawy! Nigdy nie będę się ubiegał o świętą władzę najwyższego kapłana i pana Tybetu, lub o tron potomków Dżengiz Chana, którym włada urgiński Bogdo-Gegeni-Chan, wielki dostojnik żółtej wiary. Jam nie mnich. Jam wojownik i mściciel...
W mgnieniu oka Tuszegun skoczył na siodło i, uderzywszy konia, pomknął w step, rzuciwszy na pożegnanie zwykły frazes mongolski:
– Sajn! Sajn bajna!
W drodze powrotnej stary Ceren opowiadał nam setki legend, otaczających imię Tuszegun-Lamy. Jedno z takich opowiadań szczególnie utkwiło mi w pamięci, tembardziej, że książę mongolski Dżap-Hun i kolonista rosyjski Jeryn, którzy byli świadkami wypadku, potwierdzili ten fakt.
Było to w 1911–1912 r., gdy zrozpaczeni Mongołowie z bronią w ręku walczyli z Chińczykami o wolność i prawa ludzkie. W Zachodniej Mongolji główną fortecą chińską było Kobdo. Rząd mongolski polecił księciu Bałdon-Hun zdobyć ową twierdzę. Na czele źle uzbrojonych i wcale niewyćwiczonych jeźdźców książę kilkakrotnie atakował Kobdo, lecz dziesięciotysięczna załoga, posiadająca karabiny maszynowe, odpierała napady. Napróżno ginęli Mongołowie pod murami fortecy, napróżno odważny i okrutny Bałdon osobiście szedł do szturmu: dziesiątkowany przez kulomioty oddział jego topniał bez skutku. Nagle, nieoczekiwanie zjawił się Tuszegun-Lama i, zwoławszy Mongołów, zwrócił się do "cyryków" (żołnierzy) z taką przemową:
– Mongołowie, nie powinniście czuć strachu przed śmiercią i cofać się! Walczycie i umieracie za Mongolję, której sądzono od Boga stać się znowu wielkim krajem potęgi i mądrości. Spójrzcie w przyszłość!
Zatoczył rękami dwa szerokie koła, i wszyscy ujrzeli niezmierzoną okiem przestrzeń Mongolji z licznemi, bogatemi koczowiskami, z tysiącznemi stadami i tabunami bydła, owiec i koni. Po stepie mknęli na śmigłych, bogato przybranych wierzchowcach wspaniale odziani jeźdźcy. Kobiety w szatach jedwabnych, w ciężkich srebrnych i złotych ozdobach na głowach poważnie i spokojnie rozmawiały. Długie karawany wielbłądów, prowadzonych przez kupców chińskich, uniżenie bijących pokłony majestatycznym, mongolskim saitom, otoczonym oddziałami "cyryków", kroczyły gościńcem. Widzenie znikło po chwili, ale Tuszegun zaczął mówić znowu:
– Nie bójcie się śmierci! Ona jest tylko wyzwoleniem od trudów doczesnego życia ziemskiego i przejściem do królestwa błogości. Zwróćcie oczy na Wschód. Czy widzicie zabitych w tych bojach waszych braci i przyjaciół?
– Widzimy! Widzimy! – radośnie wołali mongolscy wojownicy.
W samej rzeczy zebrani ujrzeli jakieś komnaty, obszerne i oblane łagodnem światłem wschodzącego słońca. Były to albo olbrzymie jurty książęce, albo też sklepienia świątyni.
Czerwone i żółte makaty jedwabne, mieszając się w jaskrawej gamie kolorów, pokrywały ściany i sklepienia; wszędzie połyskiwały pozłacane słupy i drzwi. Na wielkim ołtarzu szkarłatnym paliły się jaskrawemi płomykami grube świece czerwone w złotych lichtarzach, stały drogie srebrne i złote naczynia z mlekiem ofiarnem, z orzechami i prosem. Na miękkich kobiercach i barwnych kocach siedzieli bogato ubrani Mongołowie, w których obecni poznali towarzyszy zabitych pod murami Kobdo. Przed nimi stały niskie lakierowane stoły z wielkiemi tacami i misami, pełnemi dymiącego się mięsa, ciast, suchego sera, daktyli, rodzynek i orzechów. Mongołowie palili złote fajki i prowadzili wesołe pogadanki.
Obraz znikł z przed oczu zachwyconych widzów, i pozostał tylko tajemniczy i groźny Kałmuk z podniesioną ręką.
– Ruszajcie do boju! – zawołał – I nie powracajcie bez zwycięstwa! Będę z wami wszędzie.
Rozpoczął się szturm. Mongołowie walczyli, jak tygrysy, ginęli masami, lecz wdarli się na mury i do fortecy. Wtedy powtórzyły się dawno już przez ludzkość zapomniane obrazy wojennej orgji tatarskich hord, burzących niegdyś miasta europejskie.
Bałdon-Hun rozkazał nieść nad sobą trzy czerwone bańczuki. Było to znakiem, że wódz oddaje miasto zdobywcom na łup w ciągu trzech dni. Zaczął się mord i rabunek. Wszyscy Chińczycy byli wyrżnięci w Kobdo, które zostało zrabowane i spalone. Fortecę zburzono doszczętu. Baidon-Hun
po tem zwycięstwie na czele trzystu jeźdźców pomknął do Uliasutaju, lecz Chińczycy już porzucili byli to miasto i przez Barkul pośpiesznie uchodzili w granice Chin. Książę zadowolił się tylko zburzeniem "Jamynia"– fortecy chińskiej, którą widziałem z poszczerbionemi wałami, murami i budynkami, ze spalonemi basztami i porąbanemi wrotami warownemi.
Dzicy czaharzy
Powróciwszy do Uliasutaju, dowiedzieliśmy się, że stary, dymisjonowany sait-patrjota otrzymał szereg bardzo zatrważających wieści. Znaczne siły kawalerji bolszewickiej w okolicach jeziora Kosogoł pomyślnie zaatakowały oddział partyzancki pułkownika Kazagrandi, który cofał się na Mureń-Kure, wobec czego sait oczekiwał zbliżenia się bolszewików do Uliasutaju. Wszyscy cudzoziemcy przygotowywali się do opuszczenia miasta, likwidowali swoje interesy, obawiając się jednak, aby w drodze na wschód nie spotkać oddziału chińskiego, który podobno był wysłany z Kałganu. Postanowiliśmy oczekiwać przybycia tego oddziału, ponieważ mogło to w znacznym stopniu zmienić ogólne położenie.
Oddział przybył po kilku dniach. Składał się on z dwustu rozbójników wojowniczego plemienia Czaharów, pod dowództwem Chunchuza, byłego towarzysza marszałka chińskiego Dżan-Dzo-Lina, takiegoż bandyty jak sam "Ta-Szuań" (wielki wódz). Był to wysoki, chudy Chińczyk, z rękami sięgającemi kolan, o czarnej od słońca, mrozu i wiatru twarzy, z dwiema długiemi bliznami wpoprzek czoła i policzka, o jednem oku. Miał na głowie olbrzymi kołpak kosmaty ze skóry elków.
Osobistość bardzo ponura i groźna, z którą spotkanie nocą w samotnem miejscu nie mogło być zbyt przyjemne.
Czaharzy obrali sobie za kwaterę zburzoną fortecę, gdzie porozbijali namioty wokoło jedynego domu, zamieszkałego przez gubernatora chińskiego i jego urzędników. Tego samego dnia niedyscyplinowani zbóje zrabowali chiński "dugun"– magazyn, znajdujący się o kilometr od fortecy, i obrazili Mongołkę, żonę gubernatora chińskiego, nazwawszy ją "zdrajczynią".
Trzeba przyznać, że co do ostatniego, Czaharzy, jako Mongołowie, mieli poniekąd słuszność, ponieważ historja pani gubernatorowej była dość skandaliczna.
Gubernator Wan-Dziac-Dziun, przybywszy do Uliasutaju, zażądał dla siebie żony-Mongołki.
Nowy sait-ugodowiec rozkazał wynaleźć godną tego zaszczytu Mongołkę. Wkrótce też pomimo ogólnego niezadowolenia i oburzenia Mongołów-patrjotów znaleziono dziewczynę i oddano ją gubernatorowi wraz z bratem, tęgim Mongołem, pełniącym obowiązki adjutanta, które polegały raczej na pielęgnowaniu białego pinczerka, podarowanego nowej żonie przez biurokratę chińskiego.
Nic też dziwnego, że piękna pani nie cieszyła się w mieście sympatją Mongołów. Grabieże, bójki i pijaństwo trwało śród Czaharów bez końca. Wan-Dziao-Dziuń dołożył wszelkich starań, aby ich co prędzej wyprawić do Kobda, a później dalej do Urianchaju.
Pewnego poranku mieszkańcy Uliasutaju byli świadkami sceny dość niebezpiecznej i groźnej.
Oddział Czaharów z wolna posuwał się jedyną w mieście ulicą. Jeźdźcy siedzieli na małych, kosmatych koniach, jadąc szeregami po trzech. Odziani byli w ciepłe granatowe chałaty i narzucone z wierzchu baranie długie kożuchy mongolskie, w wielkie elkowe kołpaki, nasunięte na oczy i uszy;
uzbrojeni zaś od stóp do głów w karabiny, rewolwery, szable i noże. Jechali z dzikim i przeraźliwym krzykiem, wyciem i gwizdaniem, łapczywie spoglądając na sklepy chińskie i na domki kolonistów. Na czele sunął jednooki dowódca-chunchuz Mo-Taj, a za nim trzech jeźdźców w białych kożuchach futrem na zewnątrz. Potrząsali chińskiemi sztandarami w czarne, białe, żółte i czerwone pasy i głucho i ochryple trąbili w wielkie białe muszle, dzwoniąc przytem przeraźliwie.
Jakiś Czahar-szeregowiec, nie mogąc oprzeć się pokusie, podjechał do jednego ze sklepów, zeskoczył z konia i wtargnął do wnętrza. Natychmiast rozległy się trwożne krzyki kupców chińskich. Dowódca żywo obrócił się na siodle, od razu spostrzegł czaharskiego konia, stojącego koło sklepu, i pomknął w tamtą stronę. Chrapliwym głosem zawołał Czahara, a gdy ten wypadł ze sklepu, Mo-Taj uderzył go z rozmachem w twarz ciężkim nahajem.
Z rozciętego policzka trysnęła krew, lecz Czahar w oka mgnieniu wskoczył na koń i pokornie powrócił do szeregu.
Przerażona ludność pochowała się po domach, zabarykadowawszy drzwi i okna, z trwogą patrząc na pochód Czaharów, nad którymi w mroźnem powietrzu wznosiły się obłoki pary, buchającej z koni i ludzi.
O kilka kilometrów od Uliasutaju udało się im jednak zrabować karawanę chińską, przyczem popili się na śmierć.
Po pijanemu, gdzieś koło Hargany Czahaizy dostali się w ręce Tuszegun-Lamy i zostali wycięci w pień, a ich ojczyste stepy nie zobaczyły więcej tych jeźdźców dzikich, którzy z chunchuzkim wodzem Mo-Taj zamierzali podbić pokojowych Sojotów, starych potomków Tuba w dalekim kraju urianchajskim.
W kilka dni po odejściu Czaharów spadł tak głęboki śnieg, jakiego nie pamiętano w Mongolji.
Wszelka komunikacja została przerwana. Mongolscy przewodnicy i właściciele karawan nie zgadzali się na przewożenie ludzi i ciężarów, gdyż nie tylko konie i wielbłądy, lecz nawet silne
powolne byki i juki nie mogły brnąć w głębokim śniegu, zapadając po brzuch i kalecząc nogi o ściętą mrozem, cienką, ostrą, jak szkło, lodowatą jego powierzchnię.
Ruszyć się z Uliasutaju, gdzie atmosfera wewnętrzna stawała się coraz groźniejsza, i gdzie rosło niebezpieczeństwo ze strony najazdu bolszewickiego, nie mogliśmy.
Musieliśmy więc oczekiwać. – Na co? Na śmierć lub na zbawienie? Lecz wyratować nas mogły wyłącznie nasze własne siły i ostrożność.
Wobec tego musieliśmy zbadać kwestję ruchów i zamiarów kawalerji sowieckiej. W tak ważnej sprawie dowierzałem tylko sobie, a więc wraz z agronomem wyruszyłem na nowy rekonesans. Sait dał nam dwóch Mongołów-przewodników, namiot z piecykiem i zapasy żywności.