Gniazdo śmierci
Posuwaliśmy się naprzód pomyślnie po 50-60 kilometrów dziennie. W pół drogi pomiędzy Uliasutajem i Khathyłem zauważyliśmy na uboczu niewielki klasztor, samotnie położony na środku dużej kotliny pomiędzy wysokiemi górami. Było to zwykle "kure", wybudowane w kształcie czworokąta, otoczonego wysokim płotem z nieciosanych palów. Ogrodzenie składało się z czterech kwadratów, pomiędzy któremi biegły ulice, prowadzące do świątyni; był to budynek w stylu chińskim, ciemno czerwony, z polerowanych belek i desek, z fantastycznemi dachami, powyginanemi i wykrzywionemi na kształt grzbietu smoka. Za płotami widniały domki i jurty lamów i niskie, małe zabudowania gospodarcze.
Po drugiej stronie drogi o 3-5 kilometrów od klasztoru na płaszczyźnie czernił się drugi kwadrat.
Była to chińska faktorja handlowa, t.zw. "dugun", który zawsze bywa otoczony podwójnym mocnym płotem i obronnemi budynkami wewnątrz.
"Duguny" ze znaczną liczbą dobrze uzbrojonych kupców, subjektów i robotników, rolę odgrywają polityczną: wykonywują wywiad dla rządu pekińskiego i w każdej chwili mogą zmienić się w warowny fort. Takiemi fortami rząd chiński pokrył, jak gdyby siecią, nie tylko Mongolję, lecz Urianchaj, Turkiestan, Afganistan, Bełuczistan i Persję.
Pomiędzy kure i dugunem, bliżej drogi, stało wielkie koczowisko mongolskie. Koni nie było w pobliżu, co oznaczało, że Mongołowie zatrzymali się tutaj na długi popas. Świadczyło też o tem bydło, pasące się w górach w znacznej odległości. Nad kilkoma jurtami powiewały barwne flagi trójkątne, któremi buddyjscy lekarze oznaczają miejsca, gdzie są chorzy; przy niektórych namiotach na wysokich drągach były zatknięte czapki mongolskie, na znak że właściciele ich nie żyją. Wielkie zgraje czarnych, zdziczałych psów, wałęsających się po stepie, świadczyły, że gdzieś w jakimś wąwozie lub pod urwiskiem nad rzeką leżą ciała zmarłych.
Zbliżyliśmy się do jurt. Z daleka już usłyszeliśmy ponure warczenie bębna, przeraźliwy głos piszczałki i szalone krzyki, pełne obłędu. Stary Mongoł wyszedł i objaśnił nas, że kilka rodzin mongolskich przybyło do "kure", do sławnego z cudownych leków świętego hutuhtu – przeora Dżałchancy, do którego należał klasztor z przylegającemi do niego obszarami stepów i gór.
Mongołowie, chorzy na trąd i czarną ospę, przybyli z daleka lecz na nieszczęście nie znaleźli Dżałchancy-hutuhtu, który, sprawując urząd prezesa rady ministrów w Urdze, przebywał oddawna na dworze "Żywego Buddhy". Wtedy zmuszeni byli zwrócić się o pomoc do "szamanów", czyli lekarzy-czarowników i wymierali jeden po drugim.
– Wczoraj zostawiliśmy na stepie 27 ludzi! – ze smutkiem i rozpaczą zakończył starzec swe opowiadanie.
W tej chwili z jurty wyszedł "szaman". Był to stary, chudy człowiek z bielmem na oku i z twarzą, zniszczoną przez ospę, ubrany w jakieś brudne, różnokolorowe, rozwiewające się na wietrze łachmany z czerwonemi i żółtemi wstążkami, zwieszającemi się do pasa. Miał duży bęben i piszczałkę z kości.
Szaleństwo wyzierało z jego pałających, szeroko rozwartych, nieruchomych oczu. Nagle zaczął wysoko i szybko podrzucać nogi, jakoś dziwnie schylając je w kolanach, jął obracać się wkółko, dygotać jak w febrze; wił się, uderzając w bęben i gwiżdżąc w piszczałkę, krzyczał, szalał, wyprawiając coraz szybsze i szybsze ruchy, aż nareszcie zbladł straszliwie, oczy mu się nalały krwią, z ust poczęła wyciekać piana. Padł na śnieg i rzucał się i wykrzykiwał nieprzytomnym głosem jakieś dziwne słowa.
W ten sposób leczył swoich pacjentów czarownik-szaman, odpędzając szaleństwem złych demonów choroby i śmierci.
Inny znowu szaman dawał chorym do picia brudną, mętną wodę, którą niegdyś zaczerpnięto z wanny "Żywego Boga", obmywającego w niej swoje "boskie ciało, które wyszło ze świętego kwiatu lotosu".
– Om! Om! – skowyczał i piszczał szaman.
W międzyczasie, gdy czarownicy w tak niezwykły sposób walczyli z epdemją, chorzy byli pozostawieni własnemu losowi.
Biedacy leżeli w straszliwej gorączce pod kupami owczych skór i kożuchów, bredzili w malignie, miotali się i łkali.
Tymczasem zdrowi Mongołowie, obojętnie gwarząc, jedząc i paląc fajki, oczekiwali swojej kolei.
Jakaś kobieta, pokryta czarnemi wyrzutami ospy, karmiła piersią dziecko i, jęcząc, brudnemi paznogciami rozdrapywała swe poranione, wynędzniałe ciało. Obok sterczały nagie, wychudłe nogi trupa, przykryte brudnym kożuchem. W innej jurcie zdrowi Mongołowie pili herbatę wraz z trędowatą kobietą, której usta, policzki i powieki były pokryte straszliwemi, ohydnemi ranami gnijącemi, które coraz dalej i głębiej wżerały się w jej zbolałe ciało.
Palce jej i dłonie były spuchnięte i oszpecone trądem. Trędowata swemi straszliwemi rękami nalewała herbatę gościom i palcami wrzucała sól do ich miseczek, zamieniając się z nimi fajką.
Wielki Dżengiz-Chanie! Dlaczego ty, który pojmowałeś duszę i nastroje całej Azji i Europy, ty, któryś poświęcił całe swoje życie wojnie o sławę Mongolji, nie oświeciłeś światłem wiedzy swego narodu, tak uczciwego, tak święcie przechowującego starą moralność, wytrwałego w obyczajach przodków i spokojnego? Czyż twoje kości, leżące pośród ruin Karakorumu, nie poruszają się zezgrozy wobec szybkiego wymierania szczepu niegdyś wielkiego, który zagrażał całej kulturalnej, lecz występnej ludzkości?
Takie myśli mię opadały, gdym przyglądał się temu koczowisku skazańców, słuchał jęków i łkania umierających. Kędyś w pobliżu złowrogo wył pies, i nieustannie rozlegały się monotonne huczenie bębna i dzikie okrzyki szamana.
Naprzód! Nie miałem dostatecznie silnych nerwów, aby patrzeć na to piekło męczarni, nie mogąc dopomóc nieszczęśliwym.
Szybko oddaliliśmy się od straszliwego miejsca. Zdawało mi się, że ktoś mknął za nami, niewidzialny, zły i przejmujący zgrozą... Duchy chorób? Widma niewysłowionych męczarni i rozpaczy? Dusze umarłych ofiar ciemnoty i zacofania? Jakiś niczem nie objaśniony lęk nas ogarniał, i długo walczyliśmy z tem przygniatającem uczuciem.
Westchnęliśmy z ulgą dopiero wtedy, gdy Dżałchancy-kure, dugun i koczowisko męczenników znikły nam z oczu za niewysokim grzbietem lesistych pagórków malowniczych.
Wkrótce zbliżyliśmy się do wielkiego jeziora Tissin-Gol.
Na brzegu południowym stał dom architektury rosyjskiej. Była to jedyna stacja telegraficzna pomiędzy Khathyłem a Uliasutajem.
Pośród morderców
Podjechaliśmy do stacji telegraficznej na Tissin-Gołu.
Naczelnik stacji wyszedł na nasze spotkanie.
– Nazywam się Kanin – przedstawił się, widocznie zmieszany, i uprzejmie zaprosił nas do domu.
Gdy weszliśmy do pokoju, zerwał się od stołu chudy, wysoki człowiek, z wahaniem posunął się o krok w naszą stronę, bacznie nam się przyglądając.
– Goście... – odezwał się Kanin. – Jadą do Khathyłu. Prywatni ludzie, Polacy...
– A... a! – głosem przeciągłym odparł nieznajomy, widocznie uspokojony.
Gdyśmy rozwiązywali pasy i zdejmowali ciężkie kożuchy, nieznajomy z ożywieniem szeptał coś gospodarzowi, a później rzucił mu krótko:
– Musimy tymczasem odłożyć!
Kanin w odpowiedzi kiwnął tylko głową.
Weszliśmy do pokoju jadalnego, gdzie przy stole siedziało kilka osób: pomocnik Kanina, wysoki, blady blondyn, mówiący dziwnie szybko i robiący wrażenie stale wylęknionego; żona Kanina, młoda kobieta z dziwnie przerażonemi oczyma i z twarzą konwulsyjnie skurczoną; dziewczyna lat około 15 z krótko ostrzyżonemi włosami, ubrana po męsku, i dwóch małych synków gospodarza. Nastąpiła ogólna znajomość. Za Kaninem wszedł i nieznajomy.
Nazywano go Gorochowym, jakoby kolonistą z Samgałtaju, krótkowłosa zaś dziewczyna miała być jego siostrą.
Żona Kanina patrzyła na nas ciągle z przerażeniem i milczała, widocznie czując się bardzo źle w naszej obecności.
Kanin opowiedział nam o swem trudnem życiu od czasu zburzenia telegrafu i odmowie władz bolszewickich co do wypłaty pensji. Zmuszony był przeto trudnić się różnemi komisami, polecanemi mu przez kolonistów rosyjskich z Khathyłu i Uliasutaju.
Gorochow, który jechał w sprawach handlowych do Khathyłu, wyraził chęć przyłączenia się wraz z siostrą do nas.
Miał on jednak tak nieprzyjemną, złośliwą twarz i tak starannie unikał mego wzroku, że mimowoli miałem się na baczności.
W rozmowie zapytałem, czy nie ma w okolicach Tissin-Gołu jakich kolonistów. Kanin zmieszanym i podrażnionym głosem odparł:
– Jest tu jeden bogaty starzec, Bobrów, który mieszka stąd o pół kilometra. Tylko nie radzę panom do niego wstępować, gdyż nie jest zbyt gościnny...
Przy tych słowach Kaninowa nisko opuściła głowę i nie podnosiła więcej oczu. Gorochowie obojętnie palili papierosy. Od razu zauważyłem podrażniony ton Kanina, przerażenie jego żony i sztuczną obojętność Gorochowych, i dlatego właśnie postanowiłem koniecznie zobaczyć się ze starym kolonistą.
Oznajmiłem im, że mam oddać Bobrowowi list z Uliasutaju. Skończywszy herbatę, ubrałem się i wyszedłem. W głębokiej kotlinie, wpobliżu stacji stał dom Bobrowa za wysokim mocnym płotem. Okna były oświetlone lampą.
Zapukałem. Odpowiedziało mi wściekłe ujadanie czterech ogromnych psów. Z dziedzińca odezwał się głos:
– Kto tam?
Odpowiedziałem. Pytający złapał psy i uwiązał je na łańcuch, później otworzył wrota i wpuścił mię, uważnie oglądając. Był to wysoki stary człowiek o rozumnej, śmiałej twarzy. Miał za pasem duży rewolwer, a w ręku gruby kij sękaty. Dowiedziawszy się, kim jestem, grzecznie poprosił mię do izby, gdzie zapoznał mię ze swoją żoną i pięcioletnią dziewczynką, znalezioną w stepie przy trupie matki, która podczas ucieczki z sowieckiej Syberji umarła w drodze. Starzy wzięli ją do domu i opiekowali się nią, jak swojem dzieckiem. Przyjmowano mię w domu Bobrowych bardzo serdecznie. Stary opowiedział mi, że oddział pułkownika Kazagrandi zmusił bolszewików do cofnięcia się z Kosogołu, gdzie obecnie jest zupełnie bezpiecznie.
– Dlaczego pan nie zatrzymał się u nas, zamiast u tych rozbójników? – zapytał kolonista.
Zacząłem wypytywać o mieszkańców stacji telegraficznej i dowiedziałem się ważnych rzeczy.
Pokazało się, że Kanin był ajentem bolszewickim dla obserwacyj i wywiadu.
– Teraz Kanin, naturalnie jest nieszkodliwy, gdyż komunikacja z Irkuckiem jest przerwana. Lecz za to przybył do niego komisarz bolszewicki...
– Gorochow? – zapytałem.
– To jest fałszywe nazwisko! – zawołał stary. – Jestem z jednego miasta z nim i wiem, że jest to Puzikow – komisarz "czeki". Dziewczyna zaś, która jeździ z nim, jest jego kochanką, też ajentka "czeki". Tej jesieni para ta rozstrzelała z rewolwerów 70 związanych białych oficerów. Po pijackiej orgji strzelali do nieszczęsnych ze śmiechem, jak do celu. Gagatek ten zjawił się i u mnie, alem go poznał odrazu i naturalnie wyrzuciłem.
– A pan osobiście nie obawia się tych ludzi? – zapytałem go, gdyż naraz przypomniałem sobie poszczególne wyrazy z rozmowy Kanina i Gorochowych.
– Nie! – zaśmiał się Bobrów. – Niebezpieczniejszych wrogów miałem już w życiu! Potrafię się obronić. Zresztą, mam dobrego obrońcę w synu, który, choć ma dopiero lat 20, już słynie, jako
strzelec, jeździec i siłacz na całą Mongolję. Cóż nam ci zbóje mogą uczynić? Niech tylko spróbują!
Szkoda, że nie ma mego chłopaka w domu, właśnie pojechał do tabunów i powróci dopiero jutro wieczorem.
Po paru godzinach rozstaliśmy się bardzo przyjaźnie, i musiałem obiecać Bobrowym, że w powrotnej drodze zatrzymam się w ich "choszunie" ("choszun" po mongolsku znaczy dom, zagroda, lub majątek ziemski).
– Co panu o nas nagadał stary Bobrów? – spotkali mię pytaniem ironicznem Kanin i Gorochow.
– O was nie było mowy, ponieważ, dowiedziawszy się, żem u was stanął, nie chciał z początku rozmawiać ze mną. Cóż takiego zaszło między wami? – zapytałem, nie zdradzając swych myśli.
– Stare porachunki... – mruknął Gorochow.
– Złośliwy stary! – wtórował mu Kanin.
Mówili spokojnie, lecz wystraszone męczeńskie oczy Kaninowej znowu w trwodze panicznej spojrzały na mnie, jakgdyby oczekując śmiertelnego ciosu.