Wjechaliśmy w wąwóz pośród zwisających skał. W wąwozie było prawie ciemno, gdyż dzień był szary i ponury. Stamtąd wyjechaliśmy na wielkie bagno, obrośnięte ze wszystkich stron gęstemi krzakami. Bagno nie zamarzło. Zdziwiło nas, że wśród krzaków, grzebiąc się po śniegu, biegały setki białych kuropatw, a ze środka bagna dwukrotnie zerwały się dzikie kaczki. Zima, mróz, lód, śnieg i naraz – dzikie kaczki!
Mongoł-przewodnik tłumaczył nam:
– To bagno nigdy nie zamarza, zawsze jest ciepłe! – Tu kaczki gnieżdżą się przez cały rok, i ze wszystkich stron zlatują się kuropatwy, łatwo znajdując żer w miękkiej i ciepłej ziemi. Gdy przejeżdżaliśmy brzegiem bagna, nagle zauważyłem nad brunatną jego powierzchnią płomyk ognia, który mignął w powietrzu i zgasł. Po chwili jednocześnie w kilku miejscach zabłysły inne ogniki i również bez śladu zgasły. Były to tak zwane "błędne ogniki", uświęcone tysiącem romantycznych legend, chociaż chemja objaśnia to zjawisko bardzo prozaicznie, a mianowicie zapaleniem się metanu, gazu błotnego, który wytwarza się przy gniciu resztek roślinnych.
– Tu właśnie mieszkają demony Ederu i walczą z duchami rzeki Mureń – prawił tymczasem Mongoł.
Gdyśmy już przejechali bagno, zobaczyliśmy w oddali wielki klasztor, położony dość daleko od szlaku, którym podróżowaliśmy. Mimo to Gorochow z "siostrą" podążyli do tego klasztoru, tłumacząc się tem, że są tam sklepy chińskie, w których muszą oni załatwić jakieś sprawunki.
Obiecali wkrótce nas dogonić. Odjechali i już nie powrócili. Spotkaliśmy się dopiero po kilku dniach w ciężkich dla nich okolicznościach. Byłem rad, żem się uwolnił od ich przykrego towarzystwa, i wtedy dopiero opowiedziałem agronomowi o wszystkiem, czegom się był dowiedział od starego Bobrowa.
Na wulkanie
Nazajutrz wieczorem dotarliśmy do Khathylu. Była to niewielka osada rosyjska, składająca się z rządowego domu, z nieczynnej już stacji telegraficznej i 10-15 oddzielnych "choszunów", czyli zagród. Osada rozciągała się na przestrzeni paru kilometrów u źródła rzeki Egin-Goł, wypływającej z Kosogołu.
Były to już znane nam miejscowości, które jednak nie pozostawiły po sobie zbyt przyjemnych i wdzięcznych wspomnień. Znaliśmy już tę "rzekę Djabła" i znowu ujrzeliśmy liczne "obo", postawione na cześć złych i rozpasanych duchów, wyprawiających niebezpieczne dla ludzi awantury. Kosogoł, czyli Chubsuguł, jest to wielkie jezioro alpejskie, głębokie i zimne, mające około 140 kilometrów długości i 45 kilometrów szerokości. Mongołowie i Darchat-Sojoci uważają je za święte i tajemnicze, i określenia te poniekąd są bardzo usprawiedliwione. Jak już wspominałem, Kosogoł leży w kotlinie, gdzie nie zanikły jeszcze całkowicie siły podziemne. Latem na Kosogole niespodziewanie, bez śladów wiatru lub burzy wznoszą się i zaczynają piętrzyć i uderzać o brzeg olbrzymie fale, grożąc zagładą nie tylko łódkom rybackim, ale i parowcom, kursującym pomiędzy północnym a południowym brzegiem jeziora; w zimie zaś jezioro bez żadnej przyczyny nagle kruszy powierzchnię lodową i oczyszcza z lodu wielkie przestrzenie, otaczając się gęstą mgłą i obłokami pary. Widocznie z dna jeziora wyrywają się gorące gejzery, co znajduje potwierdzenie w tem, że po takich zjawiskach na jeziorze i rzece Egin-Goł można obserwować mnóstwo martwych, prawie ugotowanych ryb, które czasami zbijają się na mieliznach w gruby pokład, tamujący bieg rzeki.
Spędzając czas w Khathylu, miałem możność zebrać trochę wiadomości o tem jeziorze tajemniczem. Kosogoł obfituje w ryby przeważnie dwóch gatunków. Łososiowate, zwane inaczej "białą rybą", są bardzo delikatne, smaczne i dostarczają wspaniałego kawioru. Pstrągowate: białe i czarne chajrusy, pływają w jeziorze olbrzymiemi stadami. "Biała ryba" jest poszukiwana na rynkach Syberji. Co się zaś tyczy pstrągów, dwie rybackie osady istniejące na zachodnim brzegu jeziora, wcale nie trudnią się ich połowem, a to z tej przyczyny, że wszystkie ryby tego gatunku są zarażone glistami z rodzaju soliterów, które wyściełają i oplatają ich wnętrzności. Nie tylko ludzie, ale nawet psy i koty nie chcą jeść tych chorych, zarażonych ryb.
W Khathylu zastaliśmy panikę.
Partyzancki "biały" oddział pułkownika Kazagrandi, który bardzo udatnie zaatakował czerwonych, zmuszając ich do cofnięcia się aż na Irkucki trakt na północ od Kosogołu, jak to zwykle bywa u Rosjan, na skutek sporów wewnętrznych nagle się rozproszył. Skorzystali z tego bolszewicy i zaczęli ofensywę. Zdemobilizowany i liczebnie słaby oddział, który pozostał przy Kazagrandim, musiał uchodzić na południe, mając zamiar wydać walną bitwę kawalerji sowieckiej w okolicach Khathylu. Mieszkańcy osady porzucili swoje siedziby i częściowo ukryli się w okolicznych lasach i górach, budując naprędce namioty, częściowo wynieśli się do Mureń-Kure, klasztoru buddyjskiego, położonego o 90 kilometrów na południe. Miejscowy urząd mongolski porzucił zagrożony Khathyl, opuściwszy osadę na wielbłądach. Nasi Mongołowie, nastraszeni groźnem położeniem zbiegli, zabrawszy z sobą wielbłądy i pozostawiając nas w bardzo ciężkiej i niebezpiecznej sytuacji.
W Khathylu był kantor Centralnego Syberyjskiego Towarzystwa Współdzielczego, tak zwany "Gentrosojuz", który ogłosił się jako organizacja bezpartyjna, lecz prowadził politykę bezsprzecznie przychylną dla bolszewików. Na czele tej organizacji stał weterynarz Gej, mieszkający tu z całą rodziną. Ów Gej podczas rządu Kołczaka był podejrzewany o bolszewizm, sądzony, lecz warunkowo uniewinniony tytułem próby. Wybraliśmy się do niego po informacje co do ogólnego położenia i w kwestji kupna, czy też wypożyczenia dla nas trzech koni. Przyjął nas bardzo grzecznie i z wielką kurtuazją ofiarował żądane wierzchowce, które mieliśmy zostawić w Mureń-Kare, gdzie łatwiej było zaopatrzyć się w inne konie lub wielbłądy. Oczekując na konie, po które Gej posłał Mongoła, musieliśmy spędzić w Khathyln całą noc; a była to noc, w ciągu której oczekiwano zjawienia się pierwszych oddziałów bolszewickich, gdyż Kazagrandi zmienił swój plan pierwotny i cofał się na wschód, pozostawiając osadę na łup wojsk sowieckich.
Zdziwiła mię bardzo okoliczność, że gdy wszyscy mieszkańcy uciekali z Khathylu, Gej z rodziną i z całą swoją majętnością pozostał jednak w zagrożonej osadzie.
Nie mogłem tego zrozumieć, gdyż słyszałem, że brał on czynny udział w tworzeniu się oddziału Kazagrandi, nie szczędząc dla niego środków pieniężnych, zapasów żywności i różnych towarów ze składów i magazynów "Centrosojuza". W osadzie wraz z Gejem pozostało jeszcze kilku urzędników tej instytucji, oraz sześciu kozaków, śledzących ruchy czerwonych.
Nadeszła noc... Ja i agronom byliśmy zmuszeni przygotować się do boju lub do samobójstwa.
Znajdowaliśmy się w niewielkiej chacie, tuż nad brzegiem Jagi, wraz z kilku robotnikami, którzy jakkolwiek nienawidzili bolszewików, nie mając jednak koni, nie mogli uciec.
Siedzieliśmy w izbie, oświetlonej kopcącą świecą łojową, i myśleliśmy o przewrotności losu ludzkiego. Nagle wpadł do izby jeden z robotników i zdyszanym głosem zawołał:
– Biada! Biada! Czerwoni przyszli... – W tej samej chwili leśną ścieżką, poza domem, szybko przemknął jakiś jeździec. Krzyknąłem na niego, lecz on w milczeniu pojechał dalej. Koń był mi nieznany...
– Łżesz! – odezwał się ktoś z robotników. – To z pewnością jakiś Mongoł, a ty już ze strachu czerwonych zobaczyłeś!...
– Nie! To nie był Mongoł – bronił się wystraszony chłop. – Koń był podkuty. Wyraźnie słyszałem szczękanie żelaza o kamienie. Biada! Biada!
– Ta-ak! – przeciągłym głosem zauważył mój agronom. – Teraz to chyba i na nas przyszła kreska.
Głupio się stało!
Nie mogłem oponować, gdyż miał on zupełną słuszność. Sytuacja była głupia i... przykra.
Na szczęście jednak posłyszałem za oknem tupot koni i głos Mongoła, wołającego na mnie po rosyjsku. Były to konie, przysłane dla nas przez Geja.
Nie tracąc chwili, okulbaczyliśmy je i wyruszyliśmy w drogę. W domu Geja panował popłoch, ponieważ na okolicznych górach spostrzeżono wielkie ogniska. Nie było wątpliwości, że bolszewicy, pewni siebie, nie chcąc nocą wkraczać do osady, zatrzymali się w lesie na popas, aby rano triumfalnie wejść do Khathylu.
Zaczęliśmy żegnać Gejów, gdy naraz wszedł posłany na wywiad kozak i doniósł, że na górach, jakiś nieznany oddział pali wielkie ogniska, a dwóch wywiadowców przybyło już do Khathylu.
Byliśmy obecni przy raporcie tych przybyszów. Oznajmili oni, że oddział białych partyzantów – chłopów z głębi Syberji przedarł się pod dowództwem kilku oficerów do Mongolji i, dowiedziawszy się o istnieniu oddziału pułkownika Kazagrandi, szedł, aby się z nim połączyć.
W ten sposób niebezpieczeństwo, zagrażające mieszkańcom Khathylu, narazie zostało zażegnane, lecz my nie czekaliśmy na przybycie oddziału partyzantów i, pożegnawszy wszystkich, ruszyliśmy z powrotem do Uliasutaju. Po drodze jednak trzeba było zajechać do Mureń-Kure, aby pozostawić tam konie, należące do Geja, i wynająć wielbłądy do dalszej drogi.
Zbliżywszy się do brzegu Egin-Goła, spotkaliśmy trzech kozaków, wysłanych do uciekających z zawiadomieniem o wypadkach w osadzie.
Zeszliśmy z koni i, tak jak poprzednio, zaczęliśmy je prowadzić przez "rzekę Djabła" za uzdy.
Rzeka zaś szalała. Podziemne siły burzyły uwięzioną pod lodem wodę, która z hukiem i trzaskiem kruszyła swe zimne więzy i, porywając całe pola lodowe, pędziła z niemi na południe. Straszne, nieoczekiwanie zjawiające się szczeliny, biegły powierzchnią zamarzniętej wody w różnych kierunkach.
W jedną z nich wpadł któryś z kozaków, lecz z naszą pomocą wydostał się na lód; przemokły i zmarznięty musiał powracać do osady. Konie ślizgały się i padały. Zarówno ludzie, jak konie zupełnie wyraźnie odczuwały obecność śmierci, która czaiła się tu co chwila w nieoczekiwanych niebezpieczeństwach. Przeszliśmy nareszcie przeklętą rzekę i szybko posuwaliśmy się naprzód, coraz bardziej oddalając się od wulkanu w literalnem i przenośnem znaczeniu tego słowa.
Późną nocą dopędziliśmy dużą grupę uciekinierów z Khathylu, którzy zatrzymali się na nocleg koło duguna chińskiego w wielkim namiocie, w którym przy dymiącym piecu zgrupowali się mężczyźni, kobiety, dzieci, zdrowi i chorzy. Nie mieliśmy ochoty zostawać w tej przykrej i ponurej atmosferze i pojechaliśmy dalej. Mróz brał coraz tęższy, a wiatr dął coraz silniej i wścieklej. Całe dwa dni brnęliśmy przez głębokie śniegi, kilka razy przejeżdżając przez dość wysokie góry. Nareszcie zobaczyliśmy obszerną równinę, przeciętą wstęgą niezamarzniętej rzeki Mureń, z kłębiącą się nad nią parą. W pobliżu jej brzegu widniały wysokie chińskie dachy świątyń buddyjskich, pałac księcia mongolskiego, wielkie murowane "obo", czerwone słupy, oznaczające granice klasztoru, i szary kwadrat rosyjsko-chińskiej dzielnicy. Było to Mureń-Kure, liczące około 10.000 mnichów i około 5.000 ludności cywilnej.
Do Kure pozostawało nam już tylko około pięciu kilometrów drogi, gdy naraz z poza zakrętu górskiego wysunęło się dwóch jeźdźców, którzy, spostrzegłszy nas, natychmiast zawrócili konie.