farolwebad1

A+ A A-

Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów (Konno przez Azję Centralną) (15)

Oceń ten artykuł
(3 głosów)

Trzeba było jakiegoś zewnętrznego bodźca, ażeby cała ludność podniosła się odrazu, i tu już sami Chińczycy niechcący dopomogli, gdyż zaaresztowali "Żywego Buddhę" i po raz już drugi usiłowali przekonać lud, że Bogdo-Chan jest "ostatnią" formą przeistoczonego Buddhy. Wtedy to rozpoczęły się tajne narady i spiskowanie lamaitów z "Żywym Buddhą" oraz plany wyrwania go z rąk chińskich i walki o szczęście naszego kraju i luda. Nasi lamowie nawiązali stosunki z potomkiem carów burjackich, księciem Dżam-Bołonem, a przez niego z generałem rosyjskim, baronem Ungernem, który miał tytuł księcia mongolskiego, był wyznawcą naszej wiary i serdecznym przyjacielem i "bratem" "Żywego Buddhy" w Urdze i Dalaj Lamy w Lhasie tybetańskiej.

Teraz właśnie wre walka!

Tak opowiadał mi książę Czułtun Bejle, potomek wielkiego Dżengiza.

Znacznie później do Uliasutaju przyszły wiadomości, że baron Ungern von Sternberg wszedł do Mongolji z Zabajkala, mając z sobą mały oddział konny, zmobilizował Mongołów i po kilku nieudanych próbach 3 lutego r. wziął szturmem Urgę, a tron Dżengiza oddał "Żywemu Buddzie" z tytułem cesarza, Bogdo-Chana. Jednak w połowie marca jeszcze nikt tu nie wiedział o tych szczegółach walki o niepodległość Hałhi. Chociaż w marcu baron Ungern zadał szereg klęsk wojskom chińskim i zupełnie opanował położenie w kraju, Chińczycy starannie ukrywali prawdę i nikogo nie przepuszczali z Urgi na zachód. Lecz mimo to pogłoski nas dochodziły.

Atmosfera z dnia na dzień była coraz cięższa. Stosunki pomiędzy Chińczykami, Mongołami i Rosjanami stawały się bardzo naprężone. Gubernator chiński, Wan-Dzao-Dziuń, i dyplomatyczny komisarz, Fu-Siań, obaj ludzie bardzo młodzi, starali się przypodobać swemu rządowi i prowadzili nieprzejednaną politykę względem Mongołów i Rosjan, jątrząc ich wzajemnie. Wan-Dzao-Dżiuniowi pomagał zastępcy dymisjonowanego Czułtun-Bejle, nowy sait-ugodowiec, wywołując nienawiść Mongołów.

Oficerowie rosyjscy sformowali potajemnie oddział, aby się bronić w razie wrogich zarządzeń Chińczyków, lecz w oddziale od razu zaczęły się niesnaski i intrygi, i nie miałem żadnej wątpliwości, że wobec niebezpieczeństwa oddział ten rozproszy się niezawodnie.

Obawiając się zjawienia wojsk bolszewickich, cudzoziemcy postanowili wysłać wywiad, aby zbadać położenie na zachodzie, czego ja i mój agronom podjęliśmy się chętnie. Książę Czułtun dał nam za przewodnika urzędowego dragomana, starego Sojota, Cerena, płynnie mówiącego po rosyjsku. Była to miejscowa znakomitość, znana w całej Mongolji, gdyż słynął jako niezrównany jeździec. Jeszcze niedawno posyłano go z najważniejszemi i tajnemi listami do Pekinu, i Oeren przebył konno w ciągu 9 dni 2400 kilometrów, oddzielających Uliasutaj od stolicy chińskiej. Drogę tę odbył w następujący sposób:

Zabandażowano mu piersi, brzuch i nogi pasmami grubego płótna, aby się nazbyt nie wytrząsł na siodle. Do czapki miał przymocowane trzy pióra orle na znak, że musi "lecieć jak ptak", w zanadrzu chował dokument "dzara" na otrzymanie koni pocztowych na pierwsze swe żądanie; mając z sobą zapasowego konia i dwóch przewodników pocztowych – "ułaczenów", mknął, co koń wyskoczy, do pierwszej stacji pocztowej – "urtonu". Jeden z "ułaczenów", pędząc naprzód, przygotowywał zmianę koni, i gdy Oeren podjeżdżał, zdejmowano go razem z siodłem i przenoszono na świeżego konia, poczem Ceren z nowemi "ułaczenami" ruszał dalej. Na każdym trzecim "urtonie", nie schodząc z siodła, wypijał miseczkę gorącej herbaty z solą i znowu mknął. Po 18-20 godzinach takiej jazdy szalonej, zatrzymywał się na nocleg w jurcie urtońskiej, gdzie zjadał całą szynkę baranią, wypijał moc herbaty i spał, jak zabity, do świtu. Tak przez 9 dni mknął mały, chudy Ceren bez wytchnienia.

Z nim to właśnie wyruszyliśmy w mroźny, zimowy poranek na zachód, w stronę Kobdo, skąd nadeszły trwożne wieści, że "czerwoni" wkroczyli do Ulankomu i że Chińczycy zaczęli im wydawać cudzoziemców.

Po kilku godzinach przejechaliśmy po lodzie rzekę Zaphyn, która corocznie zabiera dużo ofiar, gdyż dno jej stanowią bezdenne i ruchome piaski. Za rzeką wjechaliśmy w wąską dolinę śród gór i niewielkich lasów modrzewiowych.

 

Tajemniczy lama-mściciel

Zrobiwszy około 300 kilometrów, zbliżaliśmy się do jeziora Baga-Nor, gdzie spostrzegliśmy jurtę pastucha. Postanowiliśmy zatrzymać się tu na nocleg, gdyż była już godzina późna, i zerwał się zimny wiatr, wznosząc słupy zmarzłego, kłującego śniegu. Obok jurty dojrzeliśmy wspaniałego konia karego z bogatem siodłem, upiększonem srebrem i koralami. Gdy z drogi skręciliśmy w stronę jurty, wypadło z niej dwóch Mongołów. Jeden z nich wskoczył na siodło i szybko znikł za niewysokiemi wzgórzami. Spostrzegłem poły żółtego ubrania które mignęły mi pod zwykłym kożuchem mongolskim i duży nóż w zielonej pochwie, z rękojeścią z rogu i kości.

Drugi pozostał przy jurcie. Był to gospodarz jurty, pastuch miejscowego księcia Nawancyrena.

Spotkał nas z widoczną radością i wzdychał z ulgą.

– Kto to odjechał na karym koniu? – pytaliśmy pastucha.

Opuścił oczy i milczał.

– Mów! – Nie mówisz, więc przyjmujesz u siebie złych ludzi?

– Nie! nie! – bronił się pastuch. – Dobry, wielki był ten gość, lecz wymienić imienia wiara nie pozwala.

Zrozumieliśmy, że ten, który odjechał, był albo księciem pastucha, albo wysokim lamą. Nie nalegałem więcej, i zaczęliśmy urządzać dla siebie posłanie. Gospodarz tymczasem przygotowywał dla nas kolację, rąbiąc zmarzłe mięso baranie, i wrzucając je do kotła z wrzącą wodą.

Dowiedzieliśmy się, że bolszewików tu nie widziano, ale że po krwawej łaźni, sprawionej przez żołnierzy chińskich Mongołom w okolicach Kobdo, ostatni zaczęli się skupiać w oddziały, nad któremi dowództwo objął Tatarzyn, oficer Kajgorodow. Odpoczywaliśmy w jurcie pastucha, przejechawszy w dwie doby przy znacznym mrozie około 300 kilometrów, i spokojnie rozmawialiśmy, z apetytem spożywając smaczne i tłuste mięso, gdy raptownie usłyszeliśmy ochrypły głos, mówiący:

– Sajn! – Bądźcie pozdrowieni!

Odwróciwszy głowy, zobaczyliśmy niewysokiego, barczystego Mongoła w grubym kożuchu, w kołpaku z uszami i z nożem w zielonej pochwie za pasem.

– "Amursajn!" – odpowiedzieliśmy chórem.

Przybyły rozpiął pas i zrzucił kożuch. Pozostał w szerokim, żółtym płaszczu jedwabnym, jaki noszą lamowie – gełongi, przepasanym pasem niebieskim.

Ogolona twarz, ostrzyżona głowa, różaniec na ręku i żółty płaszcz dowodziły, że widzimy przed sobą jakiegoś wysokiego stopnia lamę. Lecz za pasem gość miał zatknięty duży rewolwer Kolta.

Rzuciłem wzrok na pastucha i Cerena. Na ich twarzach malowały się głęboki szacunek i przestrach.

Nieznajomy podszedł do ogniska i usiadł przy ołtarzu z wizerunkiem Dalaj-Lamy.

– Mówmy po rosyjsku! – rzekł zupełnie poprawnie i przyjął ode mnie kawał mięsa, który podałem mu na nożu.

Zaczęła się rozmowa. Nieznajomy okazał się człowiekiem bardzo uświadomionym i oczytanym; wkrótce przeszedł na tematy polityczne i zaczął się skarżyć na nieudolność ministrów "Żywego Buddhy".

– Oni tam wyzwalają Mongolję, zdobywają Urgę, wyrzynają wojska chińskie, a my tu na zachodzie nic nie wiemy i siedzimy bezczynnie, pozwalając Chińczykom rżnąć nas, jak barany.

Mógłby przecie Bogdo-Chan przysłać nam tu swych gońców? Dlaczego Chińczycy posyłają swych ludzi do Urgi i do Pekinu, prosząc o posiłki, a Bogdo nie może? Dlaczego?

– Czyż Chińczycy otrzymają pomoc? Jaką odpowiedź przywieźli gońcy? – zapytałem.

Nieznajomy Mongoł zaczął się śmiać głucho i odpowiedział:

– Przyłapałem wszystkich gońców, pisma zabrałem, a ich posłałem zpowrotem... do ziemi...

Znowu się zaśmiał; dziwnie złowrogo błysnęły mu źrenice.

Dopiero wtedy zauważyłem, że jego sucha twarz, o wystających policzkach ma rysy niezwykłe dla Mongołów Centralnej Azji. Był on raczej podobny do Tatara lub Kirgiza z Siedmiorzecza.

Milczeliśmy, puszczając dym z fajek.

– Czy prędko ma wyjść z Uliasutaju oddział konnych Czaharów? – zapytał nagle, podnosząc na mnie płonące źrenice. Odpowiedzieliśmy, że o tem nic nie słyszeliśmy, i że w Uliasutaju nie było Czaharów podczas naszego pobytu. Wtedy gość nasz oznajmił, że z Pekinu został wysłany dla ujarzmienia Urianchaju i Mongołów obwodu kobdoskiego oddział, złożony z jeźdźców wojowniczego i rozbójniczego plemienia Czaharów pod dowództwem słynnego bandyty (Chunchuza), który otrzymał od rządu rangę kapitana. Nieznajomy szczegółowo i systematycznie poinformował nas o ruchu wojsk sowieckich i przez to zwolnił nas od przykrej podróży do Kobdo.

– Nie potrzebujecie jechać teraz do Kobdo, gdy wszystko już wiecie. Zresztą, groziłoby to wam niebezpieczeństwem, gdyż Kobdo będzie zburzone i spalone przez Chińczyków. Wiem to ze źródeł wiarogodnych.

Gdy z rozmowy dowiedział się o naszych przygodach w Tybecie, zaczął się nam przyglądać z szacunkiem, a później klasnął w dłonie i zawołał w uniesieniu:

– Nie do Hutuchty Narabanczi powinniście byli jeździć z prośbą o pomoc w tej podróży, tylko do mnie! Z moim pismem doszlibyście nawet do Lhassy. Jestem Tuszegun-Lama.

Tuszegun-Lama! Tyle razy słyszałem to imię, powtarzane z mistycznym strachem i uszanowaniem!

Tuszegun-Lama – rosyjski Kałmuk, który za propagandę niezależności Kałmuków przeszedł więzienie przy carach i za to samo przy sowietach, uciekł do Mongolji, gdzie odrazu zjednał sobie rozgłos i olbrzymi wpływ na zachodzie. Dzięki temu, że był uczniem i "bratem" Dalaj-Lamy, najbardziej uczonym z lamaitów cudotwórcą i lekarzem, zdobył sobie stanowisko prawie niezależne od "Żywego Buddhy" i opanował myśli nomadów Zachodniej Mongolji, Dhingarji i Turkiestanu.

Bezgraniczny wpływ jego polegał na "magicznej nauce", jak sam się wyrażał, lecz opowiadano, że pochodził raczej z panicznego strachu, który wzbudzał w Mongołach tajemniczy i groźny Kałmuk.

Mongoł, który nie usłuchał rozkazu Tuszeguna, ginął – czy to pastuch, czy książę. Nie znał on ani dnia, ani godziny, kiedy do jego jurty, czy do konia w stepie przypadnie groźny, wszechsilny w czarach "brat" Dalaj-Lamy. Pchnięcie noża, kula, lub mocne palce, ściskające gardło, jak kleszcze, wykonywały wyrok sprawiedliwości, wymierzony przez "cudotwórcę".

Za wojłokowemi ścianami jurty gwizdał i wył wicher i głośno uderzał w nie śniegiem. W wyciu wiatru można było słyszeć przeróżne głosy, wołania, krzyki męki i bólu, złowrogi i przeciągły śmiech.

Pomyślałem sobie, że w takich warunkach łatwo jest zadziwić i podbić koczownika "cudami", ponieważ sama natura usposabia do mistyki.

Nie zdążyła jeszcze ta myśl przebłysnąć w mojej głowie, gdy Tuszegun raptownie zwrócił do mnie twarz z przymrużonemi, jarzącemi się oczyma.

– Dużo jest jeszcze niezbadanych rzeczy na świecie! – szepnął głosem przenikliwym. – Bardzo dużo! Poznanie części tajemnicy daje możność cudu.

Lecz jest to dane tylko wybranym. Chcę dowieść tego, a pan mi potem powie, czy zdarzyło mu się widzieć kiedy coś podobnego...

Podniósł się, zakasał rękawy płaszcza, poły jego zatknął za pas, dobył noża z pochwy i zbliżył się do pastucha.

– Wstań, Mińczyk! – rozkazał.

Nie zdążył pastuch podnieść się ze swego posłania, gdy Tuszegun ruchem gwałtownym rozpiął mu kożuch i wbił nóż w piersi. Pastuch padł nawznak.

Tuszegun pochylił się nad nim; zobaczyłem rozwartą, krwawiącą się pierś pastucha z oddychającemi płucami i bijącem sercem; rękawy i poły płaszcza Kałmuka były zbroczone krwią. Spostrzegłem, że nachylił się niżej i zaczął rozcinać brzuch leżącego Mongoła. Przymknąłem oczy... Po chwili podniosłem wzrok na Tuszeguna.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.