Liberałowie szerzej otworzą drzwi
8 marca 2016 po godzinie 10 rano John McCallum, członek Królewskiej Tajnej Rady Kanady (Privy Council – PC) i minister imigracji, uchodźstwa i obywatelstwa, poseł okręgu Markham-Thornhill, MP, spotkał się z przedstawicielami mediów kanadyjskich, w tym etnicznych, na konferencji prasowej w Wielokulturowym Centrum Społecznym w Brampton (Brampton Multicultural Community Centre BMC) przy 197 County Ct. Blvd.
Konferencja rozpoczęła się zaraz po oficjalnym złożeniu w parlamencie raportu autorstwa ministra McCallum nt. imigracji za rok 2015, w którym oprócz statystyki z poprzednich lat umieszczone są limity liczbowe przyjęcia imigrantów do Kanady w poszczególnych kategoriach.
"Kanada będzie się starać przyjąć rekordową liczbę emigrantów w kategorii łączenia rodzin" – powiedział min. McCallum, dodając, że "to ma dać jasny sygnał, jak ważna jest rodzina" w pojęciu obecnego rządu.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/tag/polityka?start=580#sigProId46b44105e8
Polityka imigracyjna jest nastawiona na łączenie rodzin, rozwój gospodarki i podtrzymanie humanitarnej tradycji osiedlania uchodźców z miejsc zagrożonych dla życia i otaczanie ich właściwą opieką po przybyciu do Kanady. Min. McCallum oznajmił, że ogólna liczba imigrantów zostanie podniesiona do limitu w granicach od 280 tys. do 305 tys. na stałe osiedlonych w 2016 roku.
Plany liberałów w poszczególnych klasach wyglądają następująco:
– Od 151.200 do 162.400 w kategoriach opiekunów, pracowników sprowadzonych przez prowincje (provincial nominees) i innych pracowników wykwalifikowanych w tzw. strumieniu ekonomicznym (economic stream). – Od 75.000 do 82.000 współmałżonków, dzieci, rodziców i dziadków Kanadyjczyków w kategorii łączenia rodzin. – 51.000 do 57.000 uchodźców, osób chronionych i innych przybywających z powodów humanitarnych.
Dodatkowo plan zakłada wpuszczenie 18.000 uchodźców sponsorowanych prywatnie, co oznacza "trzy razy więcej niż latach poprzednich" – oświadczył min. McCallum.
Do tej pory w ciągu czterech miesięcy 25.000 uchodźców z Syrii przyjechało do Kanady z programu rządowego i sponsorowania prywatnego. Liberałowie zobowiązali się do przyjęcia jeszcze 10.000 uchodźców z programu rządowego przed upływem roku 2016. Min. McCallum mówił też o konieczności usprawnienia procedur i przyspieszenia załatwienia spraw już w toku, które z powodu przetwarzania administracyjnego zgłoszeń od znacznej liczby uchodźców trochę na tym ucierpiały, opóźniając ich załatwienie.
Na moje pytanie, "czy osoby po spędzeniu swej młodości w Kanadzie, którym w końcu odmówiono dalszego pobytu z prawem do pracy, a które do tej pory przebywają legalnie na terenie Kanady nawet ponad 5 lat, pracując w ramach tzw. Youth Mobility Program, a później podróżując i składając wnioski o pozwolenie na pracę w ramach programów prowincyjnych (PNP) i federalnych (LMO), mogłyby liczyć na łatwiejsze warunki osiedlenia się w Kanadzie bez wyjeżdżania, min. McCallum odpowiedział, że "rozumie chęć tych osób do pozostania w naszym pięknym kraju, ale programy dla młodych miały na celu umożliwić im czasowy pobyt z możliwościami pracy i podróżowania, a potem powrót do miejsca pochodzenia". Jedynie szczególne przypadki mogłyby zostać potraktowane na zasadach humanitarnego rozpatrzenia, bo obecny rząd liberalny jest bardzo wrażliwy na ludzkie losy. Niestety, techniczna strona tych działań nie została lepiej określona. W przypadku gdyby większa liczba osób znalazła się w opisanej sytuacji, może z czasem będzie należało się tym zająć systemowo, ale na razie takich potrzeb raczej nie ma.
Maria Świętorzecka
Początek decydującej fazy
Wprawdzie w mediach, zarówno tych ubeckich, jak i tych życzliwych rządowi – bo generalnie podział coraz wyraźniej przebiega wzdłuż tej linii – od środy aż huczy od komentarzy na temat "sporu" między rządem a Trybunałem Konstytucyjnym – ale żadnego "sporu" tutaj nie ma.
To znaczy – oczywiście jest, ale to tylko powierzchnia zjawiska, bo tak naprawdę, to prezes Trybunału Konstytucyjnego, pan prof. Andrzej Rzepliński, krok po kroku realizuje scenariusz wysadzenia w powietrze zarówno wybranego w maju ub. roku prezydenta państwa, jak i rządu utworzonego po jesiennych wyborach, by w ten sposób ponownie doprowadzić do kierowania państwem polityczną ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego, za jaką uważam Platformę Obywatelską oraz "Chamów", to znaczy przedstawicieli największych ubeckich dynastii, którzy w tym celu sprzymierzyli się z "Żydami", to znaczy – nie tylko z przedstawicielami "lewicy laickiej", a więc dawnymi stalinowcami w drugim, a nawet już trzecim pokoleniu, ale również z Żydami sensu stricto, to znaczy – z lobby żydowskim w Polsce i za granicą.
Wierni wobec przyszłych pokoleń
Dobrze, że żołnierze antykomunistycznego powstania polskiego wracają do oficjalnego obiegu; źle, że w zmitologizowanej oprawie. Polska historia najnowsza wciąż stanowi nieodrobioną lekcję dzisiejszej elity i, co gorsza, czadzi głowy nowych pokoleń.
Tak się nam, Polakom, złożyło, że historyczne korepetycje opłacaliśmy bardzo drogo, morzem krwi i utraconego majątku.
Walka z komunistami po II wojnie światowej była nierówna i miała wiele płaszczyzn. Przede wszystkim prowadzona była bez powszechnego poparcia społecznego, wśród ludności zmęczonej i przetrzebionej wojną. Perspektywa tych zmagań zamykała się:
a) w oczekiwaniu na konflikt Sowietów z Zachodem – czytaj III wojnę światową,
b) ochronie lokalnej ludności przed ekscesami nowej władzy (co było kijem o dwóch końcach, bo akcje odwetowe na komunistach powodowały pacyfikacyjny odwet tychże) i
c) w ucieczce do lasu ludzi spalonych i poszukiwanych w miastach.
Czcząc pamięć ostatnich żołnierzy wolnej Polski, nie możemy zapominać o tym, że nigdy nie walczy się za darmo, krew najlepszych synów narodu jest najcenniejszą walutą, którą wydawać trzeba oszczędniej niż złoto, a walka musi być dobrze przygotowana i mieć jasno określone cele.
W tradycji polskiej pokutuje pojęcie ofiary całopalnej, "walki do końca", walki "za idee"; pokutują "zbaśniowane" wizje prowadzenia wojny. Tymczasem, aby skutecznie się bić, musimy zdawać sobie sprawę, po co jest wojna i kiedy ją prowadzić, a kiedy unikać.
W dzisiejszym świecie wojna nie jest domeną błędnych rycerzy czy roninów, lecz brutalną realizacją interesów państwowych i grupowych. Dlatego wojny należy prowadzić najlepiej cudzymi żołnierzami, na cudzym terenie i za cudze pieniądze. Romantyzm wojny istnieje tylko w książkach, w realu mamy do czynienia z demoralizacją, morzem łez, ruin i nieszczęść.
Brutalna rzeczywistość polskiego stalinizmu zasypała w bezimiennych grobach ostatnich żołnierzy niepodległej. Opuszczeni przez własną elitę, żyjącą mikołajczykowymi złudzeniami, wydawani przez coraz bardziej zastraszone i zsowietyzowane polskie społeczeństwo oraz wystawiani na prowokacje NKWD i UB, nie mieli szans. Komunistyczny aparat bezpieczeństwa działał w Polsce brutalnie i cwanie, opierając się na poprzedniej agenturze niemieckiej i różnej swołoczy, tej lokalnej oraz przywiezionej ze Wschodu.
Podręcznikowe zagrywki NKWD w rodzaju piątej komendy WiN-u dopełniły dzieła wypalania ogniem marzeń o polskiej niepodległości.
Dzisiaj, po 25 latach od rozpoczęcia postkomunistycznej transformacji, nareszcie zaczyna się głośno mówić o tamtych bohaterach. Uważajmy jednak, by pamięć o nich nie służyła do kolejnej mobilizacji najwartościowszych Polaków w cudzych grach o Europę Wschodnią; uważajmy, by nie zwodzono naszej młodzieży romantyką wojny. A mamy do tego tendencje.
Dlatego najważniejsza jest świadomość narodowa i rozpoznanie cudzych interesów; potrzebne jest krytyczne myślenie narodowe, a nie czadzenie głów pięknem umierania za Ojczyznę.
Antykomunistyczna walka po II wojnie światowej miała w Polsce kilka realnych celów i wygasła, gdy nie udało się ich osiągnąć. Terror komunistyczny był skuteczny i celnie prowadzony, komuniści za sprawą polskich zdrajców i rozeznanych w Polsce grup etnicznych mieli doskonałe informacje, a także praktykę z pierwszej okupacji ziem polskich zajętych po 17 września 1939 roku. Wtedy, jak wspominał w rozmowie ze mną Tadeusz Siemiątkowski z NSZ: Nie było wielkich możliwości działania. Na wschodzie NKWD zlikwidowała wszystko bardzo szybko. – Jak Pan myśli, dlaczego NKWD zdołało tak skutecznie rozprawić się z podziemiem? – Komuniści! – proszę pana. – NKWD miało od razu informacje. Bardzo szybko! No i bardzo szybko zaczęto wywozić elitę polską. Nie tylko zresztą elitę, wywożono wszystkich ludzi, Polaków z tych terenów.
W latach 50. możliwości prowadzenia antykomunistycznej dywersji czy odwetowego terroru ustały zupełnie. W Polsce nie przeprowadzono nawet zamachów na prominentnych katów w rodzaju Różańskiego czy Brystygierowej, komunistyczni zdrajcy poruszali się po kraju swobodnie i bezpiecznie. Wola narodowego oporu zbrojnego została zgnieciona, walka żołnierzy polskiego podziemia niepodległościowego zakończyła się porażką we wszystkich wymiarach prócz jednego – ducha.
Dzisiaj musi służyć wzmacnianiu polskiej siły, a nie prowadzić do produkcji polskiego mięsa armatniego. I to jest nasz obowiązek pamięci wobec nich – ostatniego wojska II Rzeczpospolitej.
To nie byli donkiszoci z karabinami, lecz inteligentni ludzie, myślący Polacy, kalkulujący możliwość prowadzenia walki w jednej z najtrudniejszych dziejowych sytuacji. Uczmy się oceny postaw, uczmy się budować siłę państwa i narodu.
Kiedyś rozmawiałem tutaj, na emigracji, z żołnierzem Andersa, który zarzucił mi "skomunizowanie" w ocenie powstania warszawskiego. Kiedy zabrakło mu argumentów, stwierdził, że moja ocena wynika z wychowania w komunistycznej Polsce… Odparowałem: – Tak, wychowałem się w komunistycznej Polsce, bo Pan przegrał wojnę, nie obronił mnie i został na emigracji!
Dlatego czapkę z głowy ściągam przed tymi żołnierzami "wyklętymi", którzy przynajmniej próbowali. Do końca i za straszną cenę pozostali wierni również wobec nas, przyszłych pokoleń Polaków.
Andrzej Kumor
Dwie strony medalu
Bronię Wałęsy. Co za twardy charakter! Idzie do końca w zaparte. Czy zresztą będzie jakiś koniec jego "epopei"? Przysłowiowym u nas uparciuchem jest kozioł, a w Ameryce muł. Tych ostatnich używało się w armii USA, nim się Gen. Motors rozpanoszył.
Na filmie o generale Pattonie jest scena, gdy muł z wozem zatrzymał się – bo tak mu się zachciało – na środku dość wąskiego mostu w Italii. A za nim z konieczności zatrzymała się długa kolumna czołgów Sherman. Piękny cel, zwłaszcza dla Luftwaffe. Ani łagodna perswazja, ani bicie nie pomagało, muł stał, jakby mu nogi w ziemię wrosły. Widząc, co się dzieje, Patton wyskoczył z dżipa i palnął ze swojego znanego "złotego" pistoletu między długie uszy uparciucha, którego następnie zepchnięto z mostu do wody. W "tym temacie" może więc raczej porównajmy Wałęsę do kozła.
Czy wśród Ukraińców są ludzie trzeźwo myślący?
Wydawałoby się, że jest to pytanie retoryczne. Ale jednak, póki mer miasta Lwowa Andrij Sadowy próbuje udowodnić, że wszystko, co jest we Lwowie, to własność społeczności lokalnej miasta, a dyrektor sali organowej twierdzi, że to nie żaden kościół, choć krzyże u góry stoją i tylko ślepy ich nie zauważy, a tylko sala koncertowa, przez Internet przewijają się różne artykuły. Niektórzy ludzie, Ukraińcy, próbują przebić ogólny nurt propagandy medialnej i państwowej. Ci ludzie, co myślą trzeźwo, oczywiście, choć jest ich garstka, próbują coś zrobić.
Jeszcze dwa lata temu, podczas zmowy milczenia w Polsce, ukraiński działacz społeczny Wołodymyr Pawliw napisał list do Polaków i osobiście poprosił o wybaczenie za Wołyń. Był to w tym momencie jedyny głos wołającego w puszczy ze strony ukraińskiej. Napisał czarno na białym:
Egzotyczna wyobraźnia ministra Waszczykowskiego
Felieton ministra Witolda Waszczykowskiego na łamach "New York Timesa" pt. "Why Poland needs American support" ["Dlaczego Polska potrzebuje amerykańskiego wsparcia" – przyp. tłum.] (16/02/2016) jest kolejnym dowodem na to, że klarowne pojmowanie rzeczywistości nie jest mocną stroną polskiej polityki zagranicznej.
Z poczuciem zażenowania czytaliśmy kolejne fragmenty tego felietonu, który zasadniczo jest wykładnią myślenia życzeniowego oraz wręcz nabożnego stosunku do amerykańskiej mocarstwowości. Chcielibyśmy odnieść się do niektórych tez i argumentów przedstawionych przez szefa MSZ w swoim tekście, które nie mogą pozostać bez odpowiedzi ze strony ludzi szczerze zatroskanych o kondycję polskiej dyplomacji i pozycji Rzeczypospolitej na arenie międzynarodowej.
Minister Waszczykowski rozpoczyna swój felieton nawiązaniem do spotkania między śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim a Barackiem Obamą w 2009 r. podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Prezydent Kaczyński przekazał wówczas szefowi amerykańskiego państwa biografię Tadeusza Kościuszki jako historyczny dowód na bliskie relacje łączące Amerykę i Polskę. Przy różnych okazjach w przeszłości, pamięć o Kościuszce, czy też Kazimierzu Pułaskim, była przywoływana na dowód istnienia silnych fundamentów rzekomo strategicznego i nienaruszalnego sojuszu polsko-amerykańskiego.
Skoro mowa o amerykańskich bohaterach, warto jednak w tym miejscu przywołać, co prawda obszerny, ale jakże aktualny w kontekście naszych rozważań cytat Jerzego Waszyngtona pochodzący z jego mowy pożegnalnej z 1796 roku: "Wiele zła powstaje z powodu namiętnego przywiązania jednego narodu do drugiego. Sympatyzowanie z faworyzowanym narodem rodzi złudzenie wyimaginowanego wspólnego interesu w przypadkach, gdzie żadnego wspólnego interesu nie ma, zarazem zaszczepiając w jednym [narodzie] antypatie panujące u obcego sojusznika, wciąga do współudziału w kłótniach i wojnach zaprzyjaźnionego sojusznika; współudziału bez właściwych powodów, bez usprawiedliwienia. Prowadzi również do przeróżnych ustępstw na jego rzecz, do uprzywilejowania wybranego narodu kosztem innych – co tylko zwiększa szkodę wyrządzoną nam, bowiem faworyzując jednych, odcinamy się od drugich i budzimy wśród innych narodów zazdrość, złą wolę oraz chęć zemsty, skoro nie mogą liczyć na równie dobre traktowanie. Ponadto, daje możliwość naszym ambitnym, skorumpowanym, czy też omamionym obywatelom do działań na rzecz wybranego sojusznika, aby bezwstydnie zdradzali czy poświęcali interes narodowy własnego państwa – nieraz nawet z aprobatą publiczną, która powstaje z cnotliwych skłonności, aby być wiernym zobowiązaniom, opinii publicznej, dobru publicznemu – a tak naprawdę stanowi to podstawę dla niemądrych kompromisów na rzecz ambicji, korupcji oraz zaślepienia. Jako sposoby obcego wpływu dla oświeconego patrioty, są zgoła alarmujące. Ileż okazji dają krajowym frakcjom do uwodzenia, okłamywania obywateli, mamienia czy manipulowania instytucjami państwowymi. Wszelkie tego typu powiązania małego, słabego narodu wobec wielkiego, potężnego, skazują go na trwanie w postaci satelity dla wielkich państw".
Ówczesny prezydent przestrzegał swoich rodaków i przyszłych sterników młodej amerykańskiej republiki przed zagrożeniami wynikającymi ze zbyt idealistycznego przywiązania do obcego narodu i stwarzania iluzji istnienia wspólnych interesów. Jeśli supermocarstwo, jakim są Stany Zjednoczone, według ich "ojca narodu" winno unikać tego typu asocjacji w polityce zagranicznej, tym bardziej elity polskie powinny sobie również przyswoić te roztropne rady Waszyngtona dla Ameryki.
W dalszej części przywoływanego tekstu szef polskiej dyplomacji przypomina kolejne spotkanie prezydenta Andrzeja Dudy z prezydentem Obamą we wrześniu 2015 r., również podczas Sesji Ogólnej ONZ. Umiejscowienie prezydenta Dudy podczas obiadu w siedzibie ONZ blisko Baracka Obamy było w niektórych środowiskach w Polsce podnoszone do rangi niemalże spektakularnego sukcesu dyplomatycznego, natomiast na okładce jednego z sympatyzujących z PiS-em tygodników, wspólne zdjęcie Dudy z Obamą i jego małżonką było opatrzone podpisem "Polska wstaje z kolan: prezydent Duda podbija świat". Pomijając już fakt, iż pozowanie do pamiątkowych zdjęć z Obamą nie było czymś wyjątkowym podczas ostatniej Sesji Ogólnej ONZ (kilku innych przywódców, w tym Aleksander Łukaszenka, również ma podobne zdjęcia). Traktowanie kurtuazyjnej fotografii i możliwości wznoszenia toastów tuż obok prezydenta Stanów Zjednoczonych jest ewidentnie postrzegane przez ministra Waszczykowskiego jako symbol naszego statusu na arenie międzynarodowej. Poziom myślenia o tyleż śmieszny, co tragiczny. W tym samym akapicie minister Waszczykowski zwraca uwagę, że siedzący przy tym samym stoliku co Duda i Obama, prezydent Władimir Putin "wydawał się być nieco pominięty" w dyskusji. Sugestia jest wyraźna – prezydent Obama rozmawia ze strategicznym sojusznikiem, podczas gdy prezydent Rosji może tylko się przyglądać. Ma to być widoczny dowód na znaczenie Polski w oczach Amerykanów kosztem Rosji. Nic bardziej mylnego. Warto ministrowi Waszczykowskiemu przypomnieć, że od września 2015 r. Obama i Putin, bez obecności prezydenta Dudy oczywiście, kilkakrotnie rozmawiali telefonicznie oraz twarzą w twarz. W ubiegłym tygodniu doprowadzono, przy walnym udziale i współpracy administracji Obamy i Putina, do zawieszenia broni w Syrii. Porozumienie nuklearne z Iranem nie byłoby możliwe bez bliskiej kooperacji Stanów Zjednoczonych i Rosji. Szefowi MSZ widocznie trzeba również przypomnieć słowa Henryka Kissingera, który wydaje się zdecydowanie lepiej pojmować subtelną sztukę dyplomacji: "Demonizowanie Putina nie jest żadną polityką, lecz alibi tłumaczącym jej brak". Tak więc, choć wydaje się to banalne, pragniemy zwrócić uwagę ministrowi Waszczykowskiemu, że między wznoszeniem toastów przy wspólnym stoliku i wspólnym pozowaniu do zdjęć a konkretnymi, opartymi na interesach narodowych sukcesami dyplomatycznymi jest, delikatnie rzecz ujmując, istotna różnica.
Następnie minister Waszczykowski pisze, że "Polska i Stany Zjednoczone są więcej niż strategicznymi partnerami; jesteśmy przyjaciółmi i sojusznikami ze wspólną historią i wartościami". Przypomina, że "Po atakach z 9/11, Polska odpowiedziała na wezwanie Ameryki do solidarności i jej żołnierze służyli w Iraku". Oprócz bezzasadności operowania takimi pojęciami, jak "przyjaciel" w stosunkach międzynarodowych (przypominamy ciągle dictum Lorda Palmerstona!), które być może przynoszą propagandowy i psychologiczny komfort, nietrudno zrozumieć, o jakich "wartościach" jest mowa w cytowanym ustępie ministra. Od trzynastu lat cały świat już wie, że Irak nie miał nic wspólnego z zamachami 11 września 2001 r. i że nielegalna i niemoralna inwazja na Irak była przyczynkiem do koszmarnej wojny domowej, okupacji i reperkusji destabilizujących cały Bliski Wschód. Bez inwazji na Irak nie byłoby dzisiaj Państwa Islamskiego i exodusu tamtejszych chrześcijan. Niestety, trzeba to jasno powiedzieć, iż moralną odpowiedzialność za powstanie Państwa Islamskiego ponosi nie tylko ówczesna amerykańska administracja, lecz również ci polscy politycy, również z macierzystej partii ministra Waszczykowskiego, którzy ochoczo i pełni proamerykańskiego entuzjazmu poparli wysłanie polskich wojsk do Iraku. Chwalenie się na łamach poczytnego amerykańskiego dziennika swoim udziałem w tej wojnie, która przez większość Amerykanów uznawana jest za katastrofalny błąd, jest tożsame z eksponowaniem własnej ignorancji na arenie międzynarodowej. Również, z punktu widzenia naszych interesów narodowych, trudno wskazać, jakie konkretne korzyści odnieśliśmy z udziału we wspomnianych przez ministra Waszczykowskiego operacjach w Iraku i w Afganistanie. Poza byciem pomocnikiem w desperackiej próbie inżynierii społecznej polegającej na implementacji demokratyczno-liberalnych rozwiązań ustrojowych rodem z Oświecenia na grunt głęboko islamskich i wysoce plemiennych społeczeństw, nasi żołnierze nie służyli żadnemu klarownie zdefiniowanemu polskiemu interesowi.
Nie akceptujemy argumentacji, że polskie zaangażowanie uzasadnić można z pozycji bezpieczeństwa narodowego, gdyż zarówno Irak i Afganistan stanowią dzisiaj bardziej niestabilny i bardziej podatny grunt dla rozwoju islamskiego terroryzmu. Czy fakt, iż polscy żołnierzy służyli w obu tych krajach, obok żołnierzy amerykańskich, jest wystarczającym powodem do dumy? Czy o to chodzi w polityce zagranicznej?
Minister Waszczykowski twierdzi, że z faktu uczestniczenia obu naszych wojsk we wspólnych, zresztą przegranych wojnach, wynika konieczność zrozumienia polskiego stanowiska wobec Rosji. Doprawdy trudno zrozumieć, w jakim sensie "Agresja Rosji przeciwko Ukrainie" stanowi, jak pisze Waszczykowski, "problem" dla obu naszych krajów. Sytuacja polityczna na Ukrainie jest w Polsce często przedmiotem uproszczonych narracji i zwykłego przeinaczania faktów o zajściach na kijowskim Majdanie i wydarzeniach prowadzących do obalenia legalnie i demokratycznie wybranego prezydenta Wiktora Janukowycza. Zasadniczo, polska optyka na kryzys ukraiński, nie wiedzieć dlaczego, sprowadziła się do schematu myślowego, według którego nic, co zrobi Rosja, nie zasługuje na zrozumienie, i niczego, co zrobi Ukraina, nie wolno krytykować. Tym bardziej trudno zrozumieć, jak kryzys na linii Kijów-Moskwa realnie zagraża Polsce, a co dopiero przeciętnemu Amerykaninowi. Niestety, nie dziwi nas, że świadome szkodzenie własnym interesom gospodarczym poprzez nawoływanie do utrzymania sankcji przeciwko Rosji, jest podnoszone w Warszawie do rangi cnoty politycznej. Dziwi nas jednak śmiałość, z jaką minister Waszczykowski, posługując się bardziej sloganami niż argumentami, chce przekonać do tego punktu widzenia Amerykanów.
Minister Waszczykowski również nie zaniechał sposobności, aby przypomnieć amerykańskiemu czytelnikowi, z jaką gorliwością Polska wypełnia swoje zobowiązania sojusznicze w NATO. Chwali się nakładem w wysokości 2 proc. PKB na obronność i perspektywą umieszczenia tarczy antyrakietowej na terytorium Polski. Pozostaje jednak pytanie: co z tego? Czy trwanie w NATO oznacza eliminację możliwości prowadzenia bardziej samodzielnej polityki wobec Rosji? Polityka zagraniczna innych krajów NATO, takich jak Niemcy, Francja czy Włochy, nie wspominając o tak chwalonych przez PiS Węgrzech pod rządami Wiktora Orbana, wobec Rosji ulega partykularyzacji, często daleko idącej, gdyż NATO, będące de facto pod amerykańską kuratelą, nie bez powodu wydaje się być przeszkodą w deeskalowaniu zaistniałych napięć i pogłębianiu relacji dwustronnych z Moskwą. Jak pisze prof. Richard Sakwa, renomowany rusycysta polskiego pochodzenia z University of Kent: "W ostateczności, istnienie NATO było usprawiedliwione potrzebą zapobieżenia zagrożeniom wynikłym z jego rozszerzenia".
Minister Waszczykowski, traktując NATO jako siłę napędową regionalnego pokoju i jedynego gwaranta polskiego bezpieczeństwa, nie zadaje sobie trudu postawienia pytania (graniczącego w wielu kręgach ze swoistą myślozbrodnią) nie tylko o sens dalszego istnienia Sojuszu Północnoatlantyckiego i jak blok militarny z zamiarem dalszej ekspansji na wschód może wpływać na rosyjską doktrynę obronną, lecz również znacząco ogranicza pole manewru dla polskiej polityki w przypadku kolejnego amerykańskiego "resetu" z Rosją. I jak to może wpłynąć na rosnący potencjał polskiej gospodarki na eurazjatyckim obszarze geopolitycznym? Co więcej, nawet w przypadku realnego, a nie wymyślonego na potrzeby antyrosyjskiej propagandy zagrożenia, nie ma dotąd jednoznacznych dowodów na temat wartości operacyjnej zobowiązań sojuszniczych NATO. Prędzej czy później poprawa relacji z Rosją musi nastąpić. Militaryzacja relacji z Moskwą z polskiego punktu widzenia nie ma absolutnie żadnego sensu, gdyż realnie, nie propagandowo, Rosja Polsce nie zagraża. Pytanie o konieczność znaczącej natowskiej, w większości przecież amerykańskiej, obecności wojskowej na terenie Polski jest zasadne, jak również pytanie o dalsze uzależnianie naszej polityki wobec Rosji od aktualnie panujących tendencji w Waszyngtonie. Kompletny brak inicjatywności, innowacyjności i oryginalności w poszukiwaniu własnej roli na złożonej scenie międzynarodowej oraz obsesyjny strach przed Rosją czynią z państwa polskiego przedmiot w kalkulacjach innych państw, w szczególności Stanów Zjednoczonych.
W ramach propagandowej ornamentyki, minister Waszczykowski, aby sprawić wrażenie zażyłości między Waszyngtonem i Warszawą, pisze, że promowanie "demokratycznych wartości i wspieranie raczkujących demokracji jest znakiem rozpoznawcznym naszego partnerstwa". Czyni aluzję do wspomnianych na początku swojego felietonu słów o wspólnej historii i wspólnych wartościach. Nasuwa się w związku z tą deklaracją kilka pytań. Czym są owe "demokratyczne wartości"? Czyżby szef polskiego MSZ zgadzał się ze słowami byłej sekretarz stanu, obecnie ubiegającej się o nominację prezydencką swojej partii, Hillary Clinton, iż "prawa gejowskie są prawami człowieka i prawa człowieka są prawami gejowskimi, raz i na zawsze"? Czy polska ma promować takie "demokratyczne wartości"? Co oznacza wspieranie "raczkujących demokracji"? Czyżby kolejne podważanie legalnych, niewystarczająco prozachodnich państw poprzez tzw. kolorowe rewolucje i przy pomocy takich sojuszników, jak George Soros? Czy amerykańskie zaangażowanie w imię "promowania demokratycznych wartości" w Libii, Egipcie, Afganistanie, Iraku, Syrii, na Ukrainie przyniosło pozytywne skutki dla wspomnianych krajów? Czy mamy być gotowi do udziału w kolejnych wojnach prewencyjnych?
Swój tekst minister Waszczykowski wieńczy hasłem "za waszą wolność i naszą", ponownie twierdząc, że polityka wobec Waszyngtonu jest oparta na "wspólnej historii, interesach i wartościach". Pytanie tylko, czy z podobną atencją patrzą na Polskę amerykańscy decydenci. Czy w ostateczności ważniejsze okaże się eskalowanie napięcia z Rosją na obszarze jej geopolitycznego i kulturowego wpływu (Ukraina) przy udziale peryferyjnej Polski, czy wspólne rozwiązywanie globalnych problemów? Trendy wyborcze w Stanach Zjednoczonych, szczególnie popularność Donalda Trumpa, wskazują na odwrotną tendencję.
Tekst szefa polskiej dyplomacji na łamach "New York Timesa" jest doskonałą ilustracją wszystkiego, co niedomaga w polskiej polityce zagranicznej. Kapitulacja suwerennej myśli, powielanie nieaktualnych schematów myślowych, brak wiary we własne zdolności do wykorzystania subtelnych instrumentów dyplomacji i polskiego, co prawda very, ale jednak soft power. Jak pisze prof. Stanisław Bieleń z Uniwersytetu Warszawskiego: "Akcesja Polski do struktur zachodnich zwolniła elity polityczne z myślenia o samodzielnym kreowaniu polityki. Wybrały one strategię bandwagoning (schronienia się pod parasolem najsilniejszego mocarstwa), licząc jednocześnie na zdobycie absolutnych gwarancji bezpieczeństwa i włączenie do ekskluzywnego klubu zachodniego". Jeśli Rzeczpospolita nie jest w stanie samodzielnie ułożyć stosunków ze swoim największym sąsiadem i zarazem największym państwem świata, żaden inny ośrodek nie uczyni tego za nas. To, co może zostać uznane za sukces przy udziale struktur zachodnich (NATO, UE), będzie chwilową iluzją, gdyż nikt w ostateczności nie postawi naszych interesów ponad swoje. Wyżyny polskiej dyplomacji nie mogą sprowadzać się do nieustannego błagania o obecność obcych wojsk na naszym terytorium. Ile jeszcze biedy, emigracji, wojny i niepewności muszą ścierpieć Polacy, zanim elity polityczne zdadzą sobie sprawę z tego, że żaden egzotyczny sojusz nie zastąpi trudu mozolnego i cierpliwego budowania wewnętrznej siły gospodarczej i militarnej oraz dbania w pierwszej kolejności o znakomite relacje z Rosją i z Niemcami? Dla Rosjan, którzy dwukrotnie na przestrzeni ostatnich 200 lat doznali spustoszenia ze strony zachodnich wojsk wkraczających do Moskwy po gruzach osłabionej Polski, będziemy zawsze potencjalnym przedpolem ataku. Każdy gest osłabiający suwerenność Polski będzie dla Rosji sygnałem, że zbliża się zagrożenie z Zachodu. Takie są twarde realia. Jeżeli Polska ma być podmiotem, a nie przedmiotem w polityce zagranicznej, musi sama rozwiązywać swoje najistotniejsze problemy z najbliższymi sąsiadami w oparciu o własny potencjał gospodarczy i militarny oraz na podstawie przemyślanej doktryny międzynarodowej.
Nie można uczynić Polski bezpiecznej cudzą bronią kosztem polskiej suwerenności. Permanentne bazy niemieckie czy amerykańskie w Polsce oznaczają efektywne podporządkowanie Polski obcym mocarstwom i koniec kruchej niepodległości. Polska bezpieczna i suwerenna możliwa jest wyłącznie drogą własnego wysiłku. Jest to wyzwanie o wiele trudniejsze aniżeli pisanie felietonów do "New York Timesa" i błaganie o zachodnią jałmużnę. Pan minister, zamiast pisać felietony, winien nareszcie wybrać się do Moskwy i zacząć uprawiać prawdziwą politykę zagraniczną, czyli mozolny wysiłek polegający na naprawie stosunków polsko-rosyjskich.
A jeśli już mamy oprawić naszą politykę zagraniczną w jakieś hasła i slogany, niech wystarczy jedno i najprostsze: "Za wolność naszą".
Piotr Strzelecki-Rieth – tłumacz i konserwatywny eseista portalu "The Imaginative Conservative"
Michał Krupa – historyk, członek Rady Politycznej Ruchu Narodowego
Wałęsa to tylko część kłamstwa
Sprawa dokumentów Wałęsy pokazała jak na dłoni to, co od dawna jest jasne.
Polską transformację przygotowały i przeprowadziły służby informacji wojskowej pobłogosławione przez Amerykanów i innych zagranicznych partnerów. Jedną z twarzy tej operacji była polityczna pacynka – Lech Wałęsa.
Opowieści tzw. działaczy opozycji o tym, jak to obalali komunizm, to bajka. Nie było czym, nie było jak.
Niestety, Maria Kiszczak niewiele się myli, mówiąc, że to jej mąż "obalił komunizm", z tym tylko zastrzeżeniem, że komunizm obalono jedynie nominalnie – jedną legitymację władzy zastąpiono inną.
Już w latach 70. komunizmu nikt nie kochał, był fasadą zasłaniającą rządy kliki i klika zmieniła tę fasadę, przy mniej lub bardziej cynicznej współpracy tzw. opozycjonistów ze "strony społecznej".
Podobne operacje zostały przeprowadzone przez służby specjalne we wszystkich demoludach. Przy mniejszym i większym wsparciu dość biernej populacji; w Czechosłowacji trzeba było dźgać ludzi kijem, by zaczęli statystować w teatrzyku "przemiana ustrojowa", w Rumunii trzeba było użyć snajperów.
W Polsce było łatwiej, bo Polacy są bardziej zrywni i lepiej reagują na prowokacje. Mają to przećwiczone w historii. Na dodatek, nowa wielkoprzemysłowa klasa robotnicza peerelu przez lata całe była karmiona propagandą o własnej ważności, o tym, jak rządzi...
Wszyscy mamy sentyment do własnej młodości, do tych silnych przeżyć, do autentycznych ludzkich tragedii i dramatów, do tamtych przyjaźni i nadziei. Nie zmienia to jednak ogólnej perspektywy. A ta jest czytelna.
Mimo obfitego zagranicznego finansowania "na wybranych kierunkach", opozycja polska lat 80. nie miała ani siły militarnej, ani propagandowej, ani organizacyjnej. Większość jej działań – o ile za takowe uznać można różne teatralne akcje – była znana służbom.
Opozycja ta nawet nie wydała z siebie frakcji terrorystycznej, jak to miało miejsce wszędzie tam, gdzie działały autentyczne ruchy narodowowyzwoleńcze, jak choćby w przypadku Irlandii, Kraju Basków czy Palestyny, gdzie frakcje takie stanowiły atut przetargowy w prawdziwych negocjacjach z rządzącymi.
Oddziaływanie propagandowe opozycji w Polsce ograniczało się do środowisk "inteligenckich" w większych miastach.
Słowem, opozycja nie miała ŻADNEJ mocy sprawczej. Mogła co najwyżej wydawać komunikaty nagłaśniane później z zewnątrz, przeprowadzać akcje ulotkowe podczas rocznicowych Mszy św. i drukować pisma, dzięki czemu można było pokazywać zachodniej opinii publicznej, że żyje.
Jej jedyny użyteczny charakter polegał właśnie na tym – roli listka figowego dla przepoczwarzającej się komuszej nomenklatury. Do takiej roli była przygotowywana przez służby systemu od początku stanu wojennego. Wówczas nastąpił przesiew, który wyłonił tych, na których współpracy komuniści mogli polegać i których użyteczność była największa. I tego dotyczyło porozumienie Jaruzelski – Geremek, które legło u podstaw nowego kształtu państwowego na polskich ziemiach.
Elementem tego porozumienia był "bohater ludowy" Lech Wałęsa – konstrukt propagandowy, świetnie działający na wyobraźnię opinii publicznej państw zachodnich, a tym samym usprawiedliwiający nową politykę wobec bloku wschodniego.
Próżność Wałęsy przy jednoczesnej posłusznej uległości wobec mocodawców trzymających w rękach sznurki informacji, gwarantowała, że nawet przy olbrzymiej popularności wewnątrzkrajowej i zagranicznej nie był on w stanie usamodzielnić się i wyemancypować. Pod względem cech charakteru był więc idealną postacią do roli, jaką mu wyznaczono.
Dzisiaj Polska, mimo wszystko, powoli i z trudem, ale dźwiga się. Czy mit Solidarności jest potrzebny młodemu pokoleniu?
Wałęsa siłą rzeczy niedługo będzie się rozliczał przed Panem Bogiem. Dlatego Polacy powinni rozliczyć nie tyle Wałęsę, co własną przeszłość; powinni rozliczyć porozumienie, jakie komuniści zawarli z własną agenturą w Magdalence. Czasu się nie cofnie, historii nie przeżyje inaczej, ale po to, by budować suwerenną Polskę, musimy mieć wiedzę, musimy znać informacje.
Kornel Morawiecki – bohater Solidarności Walczącej, zaapelował ostatnio do Wałęsy, by "stanął w prawdzie" i przyznał się, tymczasem może lepiej byłoby, by ludzie tamtych czasów, również ci o znanych nazwiskach i odgrywający wówczas jakąś rolę, "stanęli w prawdzie" i powiedzieli, jak było i co mogli.
No bo jeśli to oni obalili komunizm, to powinni się wytłumaczyć, co z tym zwycięstwem zrobili; dlaczego pozwolili na rozszabrowanie kraju? Jeśli zaś to nie oni wygrali, no to warto byłoby pokazać, dlaczego byli słabi, co przeszkadzało i dlaczego dali się wykiwać.
Stańmy w prawdzie, zamiast podtrzymywać matriks narzucony przez cudzą propagandę. Wałęsa to tylko część kłamstwa. W odkrywaniu prawdy nie powinniśmy się zatrzymywać w pół drogi.
Andrzej Kumor
Czasu zostało niewiele?
Nie od dzisiaj wiadomo, że ludzie, którzy na co dzień kochają zamordyzm, lubią śpiewać o wolności. Doskonale stan ten oddaje sowiecki szlagier radia Moskwa: Sziroka strana maja rodnaja. / Mnogo w niej liesow, poliej i riek. / Ja drugoj takoj strany nie znaju / Gdie tak wolno dyszyt czełowiek…
Ach, pięknie Sowieci śpiewali.
Tymczasem jeśli tak dalej pójdzie, to my również będziemy mieli okazję zaznać wolnościowego "dyszenia". Gdzie? Tutaj, w stronie radnoj… Dzierżymordzie ma to do siebie, że najłatwiej zaprowadza się je pod sztandarami wolności i liberalizmu. Tendencję zaś widać gołym okiem.
Na razie są to tylko dzwoneczki alarmowe; na razie wśród naszych "liesow, poliej i riek" nie słychać warkotu pił i stuku młotów "ochotników budujących nową linię kolejową", jak miało to na przykład miejsce w szczęśliwej Albanii pod rządami Enwera Hodży. Na razie. Za to już możemy się poszczycić budową zrębów systemu, który może je kiedyś zapełni. Systemu "ośrodków deradykalizacyjnych", "dyrektoriatów ds. walki z rasizmem" i tym podobnych.
Samo nazewnictwo jest znamienne, z jednej strony, kojarząc się z XX-wieczną literaturą political fiction, a z drugiej, ze schyłkowym okresem rewolucyjnego terroru. Jak podaje Wikipedia, dyrektoriat – organ rządowej egzekutywy rewolucji francuskiej i innych "egzekutyw" w czasach rewolucyjnego tumultu i zamieszania.
Na razie wydaje nam się, że to nie do pomyślenia. Ale w tym pięknym kraju licznych rzek i jezior, jeszcze 20 lat temu nie do pomyślenia było mnóstwo rzeczy, które dzisiaj przyjmujemy za naturalne i oczywiste.
Cóż więc stoi na przeszkodzie, by "deradykalizować", czy też leczyć z rasizmu pięknem kanadyjskiej przyrody w odległych zakątkach? Pomysł sam się narzuca, tym bardziej że izolacja pozbawi element zradykalizowany czy to na tle rasistowskim, czy homofobicznym zgubnego wpływu na otoczenie i zahamuje rozprzestrzenianie się takich postaw. Gdyby więc ktoś kiedyś pytał, to proszę pamiętać, że pierwszy poddałem ten sprawdzony pomysł socjalnej przebudowy i przeczyszczenia.
Do tego etapu jeszcze nie doszliśmy, choć na drodze do "świetlanej przyszłości wolnych ludzi" mamy już wiele za sobą.
W przyszłość kroczymy wielkimi krokami, o czym może świadczyć i to, że nasza miłościwie panująca partia – a jakże, liberalna, ergo wolnościowa – postanowiła, w głosowaniu nad nową ustawą zezwalającą na wspomagane samobójstwo, czytaj dobijanie, w kanadyjskich szpitalach wprowadzić dyscyplinę, żeby tam żaden mięczak nie wyłamywał się z szeregu, zasłaniając sumieniem (to chyba jakiś zabobon). Nasz seksowny szef oznajmił, że jest to "sprawa wolności zagwarantowanych przez konstytucję", a więc nie ma przeproś. Jak mus, to mus, równym krokiem pójdziemy w awangardzie świata: "Dawnej niewoli już się kończy czas! Chorągiew wznieś! Szeregi mocno zwarte!".
Zresztą posłowie liberalni wiedzą, co to jest wolność sumienia, ponieważ zanim Partia Liberalna zgłosiła ich kandydatury, od każdego odebrała proaborcyjną deklarację. Aborcja, eutanazja… wsio ryba.
Od jakiegoś czasu równie rewolucyjnie zaczyna wyglądać sytuacja tzw. wolności prasy. Co prawda jacyś tam wolterianie twierdzili kiedyś, że bez swobody głoszenia opinii nie ma mowy o wolności, ale to było dawno, a więc może było, a może się już zbyło. Nasi obecni "wolnomyśliciele" idą prekursorskim tropem kolegi prokuratora z rady rejsu (patrz film "Rejs"), cytuję: "Każdy może, prawda, krytykować, a mam wrażenie, że dopuszczanie do krytyki panie to nikomu... Mmmm... Tak nie... Nie podoba się. Więc dlatego z punktu mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było. Tylko aplauz i zaakceptowanie. Tych naszych prawda punktów, które stworzymy".
Wtedy, w latach 70., wzbudzało to wesołość nawet wśród uciskanego żelazną kurtyną ludu miast i wsi.
Dzisiaj, w Kanadzie, śmiech zastyga na ustach, bo oto pewien aparatczik rządu albertańskiej bojowniczki o sprawiedliwość społeczną, premier Racheli Notley z NDP, postanowił umieścić w rozpisce rubrykę "tych klientów nie obsługujemy" i wywalił z konferencji prasowych dziennikarzy prawicowego portalu The Rebel kanadyjskiego Żyda Ezry Lewanta. Dlaczego? No bo się głupio naśmiewali... "Krytyka może być, ale tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było…".
Szczęśliwie, na razie jeszcze było to o jeden most za daleko i podniósł się klangor. Na razie, bo już w przyszłym pokoleniu sześciopłciowe społeczeństwo kanadyjskie, jak młode pelikany będzie łykać takie szmoncesy.
Kierownicy systemu wiedzą, że najbardziej skuteczna zmiana polega na małych krokach. Polityka małych kroków w ciągu pół wieku odmieniła nie do poznania ludzi i kraj. Można jednak odnieść wrażenie, że ostatnio proces zaczął jakby przyspieszać. Czyżby czasu było niewiele?
Andrzej Kumor
Jestem opiekunem Ziemi
W 1988 roku kanadyjskim zwyczajem szukałem terenu na letni domek i na północnym zachodzie, 50 km od Toronto, kupiłem 15 hektarów od niemieckiego emeryta, który w czasie wojny jako żołnierz Wehrmachtu jechał motocyklem w zimę z meldunkiem z Warszawy do Berlina. Zdjęto go sztywnego z pojazdu i wsadzono do wanny z gorącą wodą. Z tego powodu cierpiał na straszny reumatyzm.
Na posesji stał stary farmerski dom z czerwonej cegły, w którym przez dziesiątki lat samotnie mieszkał Kanadyjczyk Charlie Brown. Pewnego dnia zamarzł na śmierć przy kuchennym stole z powodu udaru mózgu, bo nie mógł wstać, aby dorzucić drzewa do pieca. W czasie I wojny Charlie dorobił się ogromnego majątku na sprzedaży koni dla kanadyjskiej armii. Kupił wtedy dużo ziemi, ale tego terenu, na którym mieszkał, nigdy nie sprzedał. Mam jego starą Biblię, gdzie ołówkiem podkreślił ważne dla siebie zdania. W ten sposób nieźle go poznałem.
Charlie Brown nie uprawiał swoich areałów przez ostatnie 30 lat życia. Przedtem ziemia była orana pionierskim sposobem przy pomocy koni i co roku rodziła kamienie, pozostawione przez lodowiec miliony lat temu. Zbierano je z pola przy użyciu drewnianych sanek zaprzężonych w konie i układano na wielu groblach przecinających teren. Przed kupnem posesji sprawdziłem jakość gleby w laboratorium lokalnego uniwersytetu i okazało się, że jej kompozycja była idealna do uprawy warzyw. Dookoła jest wapienna skała, ale na mojej posesji pełzający na północ lodowiec zostawił kieszeń żyznej gleby.
Przez wiele lat używałem starego domu, wypoczywając w nim po całotygodniowym pobycie w mieście. Po przejęciu posesji wydałem sporo pieniędzy, aby ją doprowadzić do mojego standardu. Duża koparka Komatsu i dwie ciężarówki pracowały cały tydzień, aby usunąć kamienne groble i zniszczone drzewa. Z pomocą starej koparki Case i hydraulicznej maszyny do zbierania kamieni czterech rolników na wizycie z Polski doprowadziło 10 hektarów do takiego stanu, że można było je orać i bronować traktorem. Na części tego terenu posadziłem 25.000 sadzonek norweskich świerków. Teraz, 27 lat później, jest to gęsty, wysoki las, gdzie mieszkają czarne indyki, zające, kojoty i jelenie. Jest też dużo ptactwa i wiewiórek różnej maści, które dokarmiam w zimie. Moja posesja graniczy z 1000-hektarowym obszarem dzikiego lasu. Ptactwa i zwierzyny aż nadto. Nawet mam tutaj synogarlice, które zawsze siedziały wysoko na sosnach wokół mego domu w Polsce.
Na części mego terenu lodowiec zostawił różnorodne dziewicze pagórki wysokości do 20 metrów oraz wąwóz, w którym wiosną płynie rzeka z topniejącego śniegu. Z pomocą zakontraktowanego spychacza stworzyłem system 4 kilometrów dróg, aby wszędzie mieć dostęp traktorem. Przez ćwierć wieku sadziłem tam wiele iglastych i liściastych drzew, tworząc w ten sposób park. Mam zamiar postawić tablicę z brązu z prośbą do następnych pokoleń aby dbały o ten teren, kiedy mnie już nie będzie.
Obszar jest zróżnicowany przez wiele mikroklimatów, o specyficznej dla siebie roślinności. Północno-zachodni róg przecina strumyk Blue Springs. Tam z wyższych terenów wartko spływa deszczowa woda. Strumyk zasila duży staw, wykopany w celu nawadniania upraw. Przy nim co roku wczesną wiosną kwitną żółte kaczeńce, a w stawie jest dużo żab i ryb. Te ostatnie dokarmiam w sezonie.
W 2005 roku zburzyłem stary pionierski dom i według moich planów w tym samym miejscu wybudowałem nowy jednopiętrowy, który jest wygodny i bardzo użyteczny. Niedaleko niego stoi pokryta stalową blachą dwupiętrowa stodoła, mieszcząca mój traktor i wiele farmerskich maszyn.
Dom otaczają ogrody warzywne i kwiatowe. W naszej kolekcji mamy ponad 100 różnych peonii, ze względu na żonę, pochodzącą ze stolicy tych kwiatów, miasta Luoyang w Chinach. Każdej jesieni dzielimy je i dokupujemy więcej odmian, aby rozszerzyć naszą kolekcję. Mamy też pokaźny zbiór różnych rodzajów czosnku. W ostatnim roku z pomocą siostry żona posadziła 3000 ząbków dla siebie i na podarunki dla najbliższych. Ogrody warzywne dają nam samowystarczalność od kwietnia do października. Mamy też wiele gatunków różnych ziół, włącznie z chińskimi, na których żona dobrze się zna. Przy pomocy elektrycznej suszarki suszymy je i przechowujemy w zamkniętych słoikach. Tymianek i oregano destylujemy w celu pozyskania pożytecznych olejków antybakteryjnych i antygrzybowych.
Ogrody kwiatowe mamy faktycznie dwa – Słońce i Księżyc. Ten drugi tak się nazywa, bo jest w stałym cieniu. Powstały one wiele lat temu i nie wymagają zbytniej pielęgnacji poza grabieniem liści jesienią i wiosną.
Jesteśmy właścicielami 40 jabłonek różnych gatunków i 20 mrozoodpornych "chińskich" wiśni. Kosztują nas wiele wysiłku, bo muszą być zadbane, ale kompensuje to wielka przyjemność posiadania własnych zbiorów dorodnych owoców dla siebie, rodziny i znajomych.
Każda pora roku na mojej posesji to radość, ale najładniej jest chyba w lipcu, kiedy pokazuje się ogromna ilość kwiatów. Kiedyś przez wiele lat trzymałem 20 uli i dla pszczół wysiałem miliony nasion nektarodajnych kwiatów. W lipcu wokół nich są chmary różnych owadów zajęte zbieraniem nektaru: trzmiele, bąki, osy i różne gatunki pszczół. Mlekowe kwiaty są atrakcją dla motyli Monarch, które przylatują z Meksyku, a lokalne drzewka Hop przyciągają wielkie czarno-żółte motyle. Dwa gatunki kolibrów są dokarmiane wodą z cukrem.
Zimowe miesiące to czas planowania pracy na następny sezon, czas zakupu nasion i sadzonek na wiosnę. Już w marcu wysiewamy pewne warzywa przy specjalnym oświetleniu w piwnicy, aby je w kwietniu przenieść do małej elektrycznie ogrzewanej szklarni, aby w ciągu dnia miały dostęp do słońca. Przedłuża to sezon i w ten sposób z niektórych warzyw korzystamy dwa razy w roku.
W grudniu zbieramy ścinki ulubionych krzewów i przechowujemy je w lodówce, aby na wiosnę w doniczkach puściły korzenie. W wielu dziedzinach jesteśmy samowystarczalni.
Żona i ja lubimy "grzebać w ziemi". Jest to dla nas przyjemność i relaks. W czasie pracy w ogrodzie można wiele rzeczy przemyśleć i nadchodzi wiele refleksji. Jest to dla nas łączenie przyjemnego z pożytecznym.
Przez cały rok podziwiamy naturę, jak dobrze daje sobie radę z klimatem i pogodą. Obserwujemy zwierzynę i bierzemy z niej przykład. Ptactwo w złą pogodę nie korzysta z karmników, bo jest zaszyte w lesie, aby przeczekać zły czas. My też, kiedy mamy złą aurę, staramy się odpoczywać. O wiele lepsze wyniki pracy osiągamy w radosne, słoneczne dni.
Minęło już 10 lat, kiedy wyprowadziliśmy się z miasta Toronto. Była to droga w jedną stronę, ponieważ znając urok życia na wsi, do dużego miasta już nie wrócimy. Czyste powietrze i urok natury daje radość życia.
Zdaję sobie sprawę, że mimo tego iż kupiłem ten teren, to jestem jego właścicielem tylko na okres czasowy. Jest to dla mnie przywilej, aby być jego opiekunem.
Kiedy już mnie nie będzie, będą dalej tu rosły posadzone przeze mnie drzewa, pamiątki mojej obecności na Ziemi.
Stan Tymiński
Acton, Kanada
14 lutego 2016
www.rzeczpospolita.com
Wrażliwość
Aby potrafić układać klocki faktów, aby porządkować informacje, trzeba mniej więcej wiedzieć, kto jest kim, kto skąd przychodzi i jakie są konteksty tego, co widać. Kłopot polski często polega na tym, że mamy do czynienia ze zderzeniem wrażliwości.
Tak się składa, że poglądy i zachowania zależą od doświadczeń rodzinnych i grupowych. Ujął to już dawno temu stary Marks w nieśmiertelnym sloganie "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia". Stąd wywodzą się "wrażliwości" zakorzenione w wypadkach minionych stu lat.
Jeśli zapytamy Rosjanina, będzie nam opowiadał o tym, jak to Zachód wykończył matiuszkę Rassiję, jak Ameryka i Anglia finansowały żydowskich buntowników chcących obalić cara, jak masoni wspierali bolszewików, po to by zniszczyć Rosję, a potem tuczyć się na jej trupie i kosztem ponad 20 milionów Rosjan rozbić Europę, wygrywając wojnę z Niemcami.
Oczywiście, każdy Rosjanin wie, że II wojna światowa, a raczej Wielka Ojczyźniana, zaczęła się w 1941 roku...
Wrażliwość żydowska sprowadza wszystkie konflikty XX wieku do antysemityzmu i holokaustu. Druga wojna światowa była wojną nazistów przeciwko Żydom, była niemalże wojną reszty świata przeciwko narodowi wybranemu, z której naród wybrany wyszedł zwycięsko mimo ogromu ofiar, tworząc własne państwo. Historia II wojny światowej sprowadza się więc do pogromów, gett, wywózek, wrogości świata i bierności politycznych przywódców oraz zwykłych ludzi wobec cierpienia i hekatomby Żydów.
Wrażliwość polska jest dla nas oczywista. Byliśmy honorowi, jako pierwsi powiedzieliśmy "nie" Hitlerowi i "niemieckiemu szaleństwu", zostaliśmy zdradzeni, walczyliśmy do ostatniego naboju, nigdy nie poddaliśmy się, cierpieliśmy, jak mało kto. Mimo naszych dramatycznych gestów jak powstanie warszawskie niewdzięczni sojusznicy rzucili nas na pastwę. Stalin wbił nam nóż w plecy, a następnie chwycił krwawą ręką za gardło, montując okupacyjny aparat z obcego elementu, głównie żydowskich komunistów i wszelkiej innej swołoczy.
To tak w skrócie. Wszystkie te wątki mają przecież olbrzymią literaturę. Nie ma w nich nic złego, potoczna wersja historii stanowi kanwę tożsamości każdego silnego narodu – po żydowsku mówiąc – hagadę, w której faktyczność odgrywa drugorzędną rolę. Nie ma nic złego, że naród domaga się poszanowania własnej wrażliwości. Silny naród i silne państwo powinno z własnej wrażliwości uczynić podstawę patriotycznego wychowania. Zrozumieli to Rosjanie, broniąc zaciekle własnej zakłamanej sowiecko-rosyjskiej wersji wypadków, rozumieją to Żydzi.
My, Polacy, mamy jednak problem. Polega on na tym, że na terenie Polski zderza się wrażliwość żydowska i polska. Jak to kiedyś eufemistycznie określono, dzieci i wnuki AK ścierają się z dziećmi i wnukami KPP i UB. Stalin, kreując polską marionetkę, oparł się, prócz polskich zdrajców, na polskich i niepolskich Żydach komunistach. Z oczywistych powodów.
To dzieci tego środowiska rozparły się później w warszawskich gabinetach i ich wnuki odcinają dzisiaj "transformacyjne" kupony. Mimo deklarowanej przez Adama Michnika miłości do Mickiewicza, trudno oczekiwać, by ludzie ci mieli "polską duszę". Naszą duszę to mogli mieć spolonizowani do imentu przedwojenni inteligenci żydowscy w rodzaju Hemara, ale tych Hitler wysłał na tamten świat, a nie potomkowie bolszewickich siepaczy. Oni nami gardzą i nas nienawidzą, jak potomek rabinów prof. UJ Jan Hartman w przypływie wścieku tolerancyjnie wygrażający polskim chłopom: "Miliony was, chamy, miliony. I co my mamy z wami zrobić? Ale przyjdzie na was czas. – A jak nie na was, to na wasze dzieci...".
Oni mówią po polsku, podają się za Polaków i za takich są powszechnie uważani, ale Polacy, ci zwykli, im śmierdzą, nie czują z nimi związku losów, mają po prostu inną wrażliwość, stąd pedagogika wstydu, stąd donosy do różnych międzynarodówek, wysyłane "etnicznymi" kanałami.
Przykładem zderzenia tychże wrażliwości jest stanowisko polskiej loży żydowskiej organizacji masońskiej B'nai B'rith, która protestuje przeciwko postawieniu przy Muzeum Żydów Polskich pomnika upamiętniającego polskich Sprawiedliwych. W liście podpisanym przez prezesa nazwiskiem nomen omen Kowalski, Żydzi piszą: Saviors of Survivors/Righteous Among the Nations, and its location. The Jewish B'nai B'rith in Poland think this monument, especially if it is to be erected beside first the: Uprising Monument of Ghetto Heroes and second: The History Museum of Polish Jews, will be exposed to manipulation – that the actions of the heroes will be presented as the norm in Poland. To prevent this from happening, the monument should express unambiguously that the Saviors were few, they risked rejection and ostracism from their environment, they were not the rule, but the exception.
No OK, nie od dzisiaj wiadomo, że nie ma co spodziewać się wdzięczności. Takie są fakty. Problemem polskim jest to, że członkiem "Jewish B'nai B'rith in Poland" jest nie tylko wspomniany krewny rabina Kramsztyka, ale na przykład obecny ambasador RP w Waszyngtonie Ryszard Schnepf… Problem w tym, że żydowską, a nie polską wrażliwość mają setki osób zajmujących wysokie pozycje w polskiej administracji, w mediach, w dyplomacji...
I to trzeba wiedzieć. Bo stanowiska trzeba uzgadniać, wrażliwości trzeba szanować, ale to Polacy powinni dialogować z Żydami, a nie Żydzi mieszkający w Polsce; pewnych rzeczy się nie zmieni, bo są głęboko w sercach. Musimy domagać się poszanowania naszej polskiej wrażliwości. Bez niej nie będzie polskiej duszy i nie będzie Polaków. Jest też oczywiste, że tak jak optyka rosyjska zderza się z polską, w jeszcze większym stopniu zderza się i żydowska. Stąd co rusz mamy kwiatki w postaci polskich obozów koncentracyjnych czy ostatnio "polskiego SS". Akurat ta ostatnia rzecz wyłuskana i nagłośniona przez czytelników "Gońca" (p. Kossowska alarmowała konsulat i ambasadę, podając nasze strony www), dała podstawę do szybkiej akcji dyplomatycznej i medialnej, przez co była skuteczna.
Nie zmienia to faktu, że takich antypolskich drzazg jest na tym kontynencie całe mnóstwo; nie zmienia to faktu, że za sprawą ludzi podających się za Polaków i ich środowisk powszechnie przyjmuje się dzisiaj liczbę 1600 ofiar "polskiego pogromu" w Jedwabnem, a państwu polskiemu brakuje ikry, by tę sprawę wyjaśnić. No ale to przecież p. Kaczyński wstrzymał ekshumację... Jak widać polska wrażliwość często przysiada pod zewnętrznym butem. Dlatego musimy mieć silne państwo. Koniec, kropka.
Andrzej Kumor