Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...POLONIA W KANADZIE GOŚCIŁA KSIĘDZA ISAKOWICZA - ZALESKIEGO
Napisane przez Barbara RodeW piątek, 22 czerwca br w parafii Sacred Heart w Guelph gościł ksiądz Isakowicz- Zaleski. Spotkanie Księdza z Polonią Kanadyjską rozpoczęło się mszą świętą w intencji Ojczyzny o godzinie 19:00, którą celebrował proboszcz parafii ksiądz Jacek Walkiewicz. Na Eucharystii zebrało się kilkadziesiąt osób, które dojechały nawet z odległych miast, z Toronto, Mississaugi, Brampton i Hamilton. Wśród zebranych pojawiła się delegacja Koła Sympatyków Prawa i Sprawiedliwości w Kanadzie pod przewodnictwem przewodniczącej Barbary Rode. Uroczystości zorganizowało Stowarzyszenie Józefa Piłsudskiego ‘Orzeł Strzelecki’ z prezesem Grzegorzem Waśniewskim na czele.
Po Mszy świętej odbyło się spotkanie z księdzem Isakowiczem. Gość z Polski przybył do Kanady promować swoją najnowszą książkę pt. „Chodzi mi tylko o prawdę” i promować dzieła fundacji im. Brata Alberta. Opowiadał również o innych swoich dziełach literackich, które można było nabyć po spotkaniu wraz z dedykacją autora. Tu warto zauważyć, że przychód ze sprzedaży książek przeznaczony jest całkowicie dla Fundacji. Każda książka to cegiełka.
Ksiądz Isakowicz – Zaleski rozpoczął swoje tournee po Kanadzie od wizyty w Ottawie. Następnie skierował się do Montrealu, Toronto , Hamiltonu i Guelph, a w niedzielę był w London. Gość rozpoczął spotkanie od przedstawienia się i przekazania zebranym kilku informacji ze swojego życiorysu. Urodził się w Krakowie gdzie został wyświęcony i obecnie jest księdzem archidiecezji krakowskiej. Jest proboszczem parafii w Gliwicach dla Ormian katolików oraz przez ostatnie 25 lat prowadzi fundację im. Brata Alberta, która zajmuje się osobami niepełnosprawnymi intelektualnie, a jej główna siedziba znajduje się w Radwanowicach pod Krakowem. Łącznie fundacja posiada 28 placówek dla około tysiąca osób. Fundacja prowadzi przedszkola, szkoły, świetlice dla młodzieży, warsztaty terapii zajęciowej, domy stałego pobytu oraz domy środowiskowe.
Ksiądz Isakowicz wyjaśnił zebranym dlaczego zajmuje się pisaniem i jak ważna jest współpraca z różnymi mediami, które mają ogromny wpływ na świadomość ludzką. Sam jest felietonistą Gazety Polskiej oraz Gazety Polskiej Codziennie. Prowadzi swoją stronę internetową oraz własny blog i współpracuje z Telewizją Polską. Gość podkreślał jak dużą wagę ma obecnie Internet i jak istotne jest, aby korzystać z tego medium. Polecał też korzystanie z różnych niezależnych źródeł informacji.
Autor książki „Moje życie nielegalne” przekazał zebranym jakie tematy zostały poruszone w tej pozycji. Między innymi w rozdziale ósmym znajdziemy wyjaśnienie dlaczego lustracja jest rzeczą bardzo ważną, są opowieści o Ormianach, o niepełnosprawnych i o działaniach fundacji oraz o własnych doświadczeniach na przykład z czasów kiedy ksiądz Isakowicz był kapelanem Solidarności.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8540#sigProIdc1ef218aef
Kolejne dwa dzieła dotyczą kresów wschodnich. Pamiętnik ojca księdza Isakowicza – Zaleskiego pt. „ Kronika Życia” opisuje jak wyglądały Kresy Wschodnie, z których pochodzi. Urodził się bowiem na Ziemi Tarnopolskiej. Czytelnik znajdzie tu opisy tego co się działo przed wojną, w trakcie wojny oraz podczas okupacji radzieckiej i niemieckiej, w tym o ludobójstwie dokonanym przez nacjonalistów ukraińskich UPA. Druga książka pt. „Przemilczane ludobójstwo na Kresach.” koncentruje się głównie na temacie Kresów. Warto zwrócić uwagę, iż : „Polacy, Żydzi, Niemcy, Ormianie, Rusini czyli Ukraińcy żyli w zgodzie. Dopiero niestety wojna przyniosła, a wcześniej ideologia Stepana Bandery. (...) Bandera był zbrodniarzem, który głosił obowiązek wyrżnięcia, wymordowania Żydów i Polaków i to doprowadziło do tego co się działo nie tylko na Wołyniu, ale również na Podolu, w latach 1930 – 47.” – powiedział ksiądz Isakowicz. Wspomniał również o tym, iż w Toronto do nie dawna żył śp. pan Wiktor Poliszczuk, Ukrainiec, który pisał prawdę o tym co się działo, był bardzo krytyczny wobec Bandery i pokazywał, że droga do pojednania Polsko – Ukraińskiego prowadzi poprzez prawdę. Ksiądz Zaleski nawoływał do mówienia zawsze prawdy. Podkreślał, że niczego nie da się zbudować na kłamstwie.
Ostatnia książka pt. „Chodzi mi tylko o prawdę” wywołała już wiele emocji w Polsce. Zaledwie dwie strony w tym dziele traktują o problemie homoseksualizmu, a samo poruszenie tego tematu wywołało lawinę krytyki. Pomimo, iż problem ten jest tu poruszony sama książka nie jest o homoseksualiźmie. Składa się z sześciu rozdziałów: o ludobójstwie na Ukrainie, o kościele Ormiańskim, o llustracji w kościele, a także poruszone są inne tematy społeczno – polityczne.
Po zakończeniu prezentacji swoich dzieł Gość przybliżył sytuację w Polsce. Ubolewał nad tym, iż zbyt mało obywateli bierze udział w wyborach. Wspominał etos Solidarności, wielki wybuch patriotyzmu w Narodzie, a potem fałszywy ‘okrągły stół’ i zdradę Wałęsy. „Obecnie wartości Solidarnościowe są rozmywane.” – stwierdził Ksiądz.
Kolejnym punktem spotkania były pytania od uczestników. Polonia chciała wiedzieć jak zakończy się sprawa Telewizji Trwam. Ksiądz Isakowicz przyznał, że wsparł swoim podpisem petycję do KRRT o przyznanie miejsca dla TV Trwam na multipleksie. Uważa, że wolność mediów jest rzeczą podstawową i należy o nią walczyć. Trzeba również tworzyć własne wolne media np. w Internecie. Prostesty w walce o wolność słowa są ważne i potrzebne.
Poruszona została sprawa ostatnich samobójstw w Polsce. Ksiądz Zaleski stwierdził, że do wyjaśniania tak poważnych spraw potrzebna jest komisja śledcza. Ostatnia liczba samobójstw jest szalenie niepokojąca. Niezależne media powinny patrzeć prokuraturze na ręce co w tej sprawie robi.
Z sali padło pytanie dotyczące Kresów. Autor książek zachęcał do ich czytania, tam znajduje się mnóstwo informacji na ten temat. Czym były Kresy? „Kresy od czasów Kazimierza Wielkiego i Jadwigi Andygaweńskiej, Władysława Jagiełły były przyłączone do Polski, oczywiście na drodze pokojowej. Były to tereny wielonarodowościowe, wielowyznaniowe, tereny na których oprócz Polaków mieszkało dwadzieścia różnych narodowości. I wiele narodowości uciekało na te kresy, bo tu panowała wolność. Między innymi Ormianie, którzy spod Świętej Góry Ararat, tam gdzie stanęła Arka Noego, prześladowani przez Turków, Muzułmanów uciekali do Europy, między innymi poprzez Krym, Bałkany trafiali do miast Rzeczpospolitej, Lwowa, Kamieńca Podolskiego i innych miast.”- opowiadał ksiądz Isakowicz. O Ormianach mówi ciepło, jako o wiernych Rzeczpospolitej, którzy nigdy nie kolaborowali z okupantem, katolikach z własnym obrządkiem. Przed wojną istniała diecezja we Lwowie z dziesięcioma parafiami. Po 45 roku Rosjanie wszystko zniszczyli, a Ormianie wraz z Polakami musieli uciekać na ziemie zachodnie, gdyż również Ukraińcy ich mordowali. Pozostała mała grupa. Ostatnio jednak do Polski napływa nowa emigracja Ormian. Warto podkreślić, że ksiądz Isakowicz – Zaleski jest przedstawicielem mniejszości ormiańskiej w Komisji Wspólnej Rządu i Mniejszości Narodowościowych oraz duszpasterzem Ormian. Ormianie są bardzo pozytywnie nastawieni do Polaków. Opisy zwyczajów i obyczajów można znaleźć w książkach Księdza.
Temat niezależnych mediów oraz sprawy polityczne ponownie zostały poruszone przez zgromadzoną Polonię. Ksiądz Isakowicz opowiedział zebranym o swoim ostatnim artykule, w którym ukazuje manipulacje medialną. Sprawa dotyczyła kardynała Dziwisza. Kiedy Kardynał oficjalnie popierał Platformę Obywatelską był ceniony przez mainstreamowe media. W momencie kiedy poparł walkę telewizji Trwam o miejsce na multipleksie został brutalnie skrytykowany. Użyte zostały przeciwko niemu kuriozalne argumenty jak na przykład fakt, iż jego ojciec był kolejarzem. Był to celowy atak, aby poniżyć Kardynała, w zemście za poparcie jakiego udzielił TV Trwam.
Ksiądz przypomniał również sprawę nie zajęcia przez Episkopat stanowczego stanowiska popierającego obronę Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Ówczesne działania poniosły ze sobą konsekwencje. „ Uważam, że Episkopat powinien jasno i wyraźnie w wielu sprawach powiedzieć ‘tak’ albo ‘nie’, a nie próbować tak lawirować w pewnych sprawach i ta koncepcja, że się jakoś ze światem polityki dogadamy się spaliła czyli to jest tzw. sojusz ołtarza z tronem. Na krótką metę sojusz ołtarza z tronem jest dobry dla Kościoła, ale po pewnym czasie kończy się tak jak ten atak Newsweeka na Kardynała Dziwisza czyli trzeba pewnej mądrości.”- podsumował ksiądz Zaleski.
Poruszone były również tematy ‘okrągłego stołu’, ‘nocnej zmiany’ i lustracji, która nie została przeprowadzona ani w Polsce, ani w Polonii, a przeszła na przykład w Niemczech, co pomogło w uporządkowaniu wielu spraw. Wiele środowisk w Polsce nie chciała przeprowadzić lustracji, w tym Kościól. Jest to wielce niekorzystne. Zajęcie się tymi sprawami byłoby zdrowe i pomogłoby oczyścić wiele środowisk. Więcej o sprawie lustracji w kościele można wyczytać w książce „Księża wobec bezpieki.”
Tragedia Smoleńska była również tematem zainteresowania zebranych. Ksiądz Zaleski stwierdził, że jest zdecydowanym zwolennikiem powołania międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Po zakończeniu wykładu Gość Specjalny podpisywał zakupione przez uczestników książki. Spotkanie przebiegło w serdecznej atmosferze i było bardzo produktywne. Polonia miała szansę dowiedzieć się wiele ciekawych aspektów z naszej historii oraz ze spraw teraźniejszego życia codziennego w Polsce.
Warto również wesprzeć działania fundacji Brata Alberta, która pomaga osobom niepełnosprawnym intelektualnie prowadzić normalne, ciekawe życie. Osoby chętne do udzielenia wsparcia proszone są o wpłaty na konto: Bank PEKAO SA, ul. Pijarska 1, Kraków 21 1240 4533 1111 0000 5428 2421, a osoby zamieszkujące poza granicami Polski na konto: SWIFT (BIC) : PKOPPLPW IBAN: PL 21 1240 4533 1111 0000 5428 2421.
Dodatkowe informacje na temat działalności księdza Isakowicza – Zaleskiego można znaleźć na stronie: isakowicz.pl
Tekst i zdjęcia
Barbara Rode
Polskie ślady na Litwie: Katedra św. Stanisława w Wilnie
Napisane przez Leszek WątróbskiDzieje katedry wileńskiej związane są ściśle z losami Wilna. Dla historyka sztuki i architekta katedra jest pomnikiem znacznie mniej interesującym niż wiele innych kościołów wileńskich – takich jak: św. Anny, św. Jana, św. Michała czy św. Ducha. Świątynia zbudowana jest z cegły o jasnych tynkach. Ma formę wydłużonego czworoboku o wymiarach 53 na 26 metrów. Jej fronton zdobi okazały portyk oparty na 6 doryckich kolumnach. Na rogach świątyni znajdują się przybudówki kaplic i zakrystii.
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8540#sigProIdda2987ae93
Wnętrze katedry, nie licząc kaplic, posiada tylko dwa ołtarze: kanoniczny i wikariacki i jest wypełnione licznymi obrazami. Wieniec 11 kaplic, które znajdują się w katedrze, zawiera liczne cenne pomniki, obrazy i rzeźby. Najwięcej jest ich w kaplicy św. Kazimierza, zbudowanej z polecenia króla Zygmunta III, a dokończonej przez Władysława IV. Na ołtarzu, pod trumną świętego, znajduje się niewielki obraz św. Kazimierza o trzech rękach, namalowany w roku 1520. Podanie mówi, że ręka zamalowywana przez malarza kilkakrotnie wydobywała się spod farby, co uznano za cud.
Pozostałe kaplice posiadają zdecydowanie uboższy wystrój. I tak, kaplica św. Marii Magdaleny, zwana Biskupią oraz dawniej Januszewską, została ufundowana przez biskupa wileńskiego Jana, pochowanego tam w roku 1536. Pochowani tam są również inni biskupi wileńscy.
W następnej kaplicy, św. Ignacego Loyoli, znajduje się kilka cennych dzieł sztuki oraz nagrobki: Jana Radziwiłła i Zofii Wiśniowieckiej. Kolejną kaplicę, św. Pawła, zwaną inaczej Montwidowską, przerobiono z dawnej kruchty. Obok niej znajduje się kaplica następna, Ukrzyżowanego Zbawiciela, zwana też Gasztołdowską, ponieważ została ufundowana przez Marcina Gasztołda, wojewodę trockiego. Na jej ścianach znajdują się dwa najstarsze i najcenniejsze nagrobki: biskupa Holszańskiego i Wojciecha Alberta Gasztołda – wielkiego kanclerza litewskiego. Ostatnia kaplica po prawej stronie katedry – św. Jana Nepomucena, zwana jest obecnie kaplicą Zesłańców, a dawniej Czarną lub Częstochowską.
W lewej części świątyni, najbliżej chóru, znajduje się kaplica św. Władysława, zwana inaczej Woyniańska. Zbudowano ją na miejscu dawnej zakrystii kaplicy królewskiej. Obok kaplica Niepokalanego Poczęcia NMP, zwana często Królewską, ufundowana przez króla Kazimierza Jagiellończyka. Kolejna kaplica, NMP, nazywana Kieżgajłłowską, ufundowana w roku 1436 przez Michała Kieżgajłłę – wojewodę wileńskiego. I dwie następne: kaplica św. Piotra, w której pochowano kapelana Legionów Polskich biskupa Władysława Bandurskiego, i kaplica Grobu Pańskiego, otwierana tylko w Wielki Piątek i Wielką Sobotę.
Obok katedry stoi 57 metrowa wieża dzwonnicza, zbudowana w XVII wieku, z 18 różnej wielkości dzwonami.
Tekst i zdjęcia
Leszek Wątróbski
Tam był nasz dom: Wspomnienia Kresowian (67 - koniec)
Napisane przez Zbigniew Wawszczak- Pokonanie dziewięćdziesięciu kilometrów z Brasławia do Głębokiego też trwało wiele godzin.
- Trzy dni. Ale nie do opisania, jakie te drogi były. Bez przesady po osie w błocie zapadały się furmanki. Jeden z koni padł. Moja babcia jakieś złoto musiała wysupłać, by zapłacić zapłakanemu chłopu. Nigdy nie było wiadomo, w jakim dniu, o jakiej godzinie odejdzie z Głębokiego transport. Było tylko wiadomo, że "około". W związku z tym Polacy przyjeżdżali tam tydzień wcześniej i biwakowali na peronie. I myśmy też przyjechali, i bodajże dwie noce biwakowali na tym peronie. Na szczęście było ciepłe lato. Głębokie, trochę może większe od Brasławia. No, mniej więcej też takie, tylko że położone na historycznym szlaku Batorego, od Wilna przez Połock, do Witebska, Pskowa, Smoleńska.
Był dziewiętnasty czerwca. Wreszcie podstawili nam transport. Zajęliśmy z rodziną aptekarzy brasławskich, naszych przyjaciół, pół wagonu.
- Jak się nazywali?
- Kurczewscy. To była rodzina brasławian z dziada pradziada. Jeszcze za carskich czasów ojciec naszego przyjaciela aptekarza też tam aptekę prowadził. Dziad też.
Ruszył transport. Lokomotywa zagwizdała. Biało-czerwone flagi ukazały się w każdym wagonie. Cały pociąg, jak długi i szeroki, śpiewał "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...". Śpiewaliśmy nieprawdę. Zresztą wierzyliśmy, że wrócimy. W owym czasie wierzyliśmy. A że "nie rzucim ziemi"... Niestety, porzucaliśmy tę ziemię.
- No, zostaliście zmuszeni...
- Tak, w zasadzie zostaliśmy zmuszeni, chociaż na upartego można było zostać. Pozostawialiśmy tam domy, bo tam prawie wszyscy mieli swoje własne domki. W Wilnie pociąg zatrzymał się na krótko na dworcu głównym i przejeżdżając, widzieliśmy Ostrą Bramę. Oczywiście, w całym pociągu wszyscy na klęczkach ten widok mijali. Potem, pamiętam jeszcze, zmrok zapadał, prawie było ciemno. Na chwiejącym się moście kolejowym (był zburzony w czasie wojny, prowizorycznie odbudowany) przejeżdżaliśmy pod Grodnem Niemen, no i wkrótce była granica polska. Oczywiście, ciągle staliśmy przed jakimiś semaforami, bo transporty wojskowe miały pierwszeństwo. No i tak, któregoś tam dnia, dojechaliśmy do Warszawy i również chwiejącym się, drewnianym mostem przejeżdżaliśmy Wisłę i zobaczyliśmy przed sobą panoramę zdruzgotanej Warszawy. Nie widzieliśmy tam ani jednego całego domu. Aptekarzowa, pani Czesława Kurczewska, pochodziła z Warszawy. Znała stolicę dobrze, miała tam zresztą swoje siostry, które później odnalazła. Z płaczem patrzyła na kompletnie zniszczone miasto. Nagle z wiaduktu ujrzała, że ich dom na Powiślu stoi cały. To znaczy dom, w którym mieszkały siostry. Rodzina Kurczewskich wyładowała się na dworcu, tak zwanym Głównym, a myśmy pojechali dalej. Zawieźli nas do Rypina Lubuskiego, tuż nad granicę niemiecką.
- Dalej już się nie dało...
- Rzeczywiście, nie dało się. Dalej była Odra. Transport odstawiono na tor boczny i oznajmiono, że możemy tutaj osiąść. Wiele rodzin z Brasławszczyzny tam pozostało. Ale obowiązku nie było. Każdy repatriant miał prawo zażądać, by jego wagon skierowano do dowolnej stacji kolejowej w Polsce. Wraz z Mamą poszliśmy do miasta. Pusto i strasznie. Domy pootwierane na oścież, kompletnie umeblowane, z pościelą w szafach i słoikami z kompotem w spiżarniach. Można było wybrać dowolny lokal: mieszkanie w kamienicy, domek jednorodzinny lub willę.
A jednak nie zdecydowaliśmy się tu pozostać. Przez Rypin przelewały się masy pijanego z reguły żołdactwa, które grabiło i gwałciło. Zażądaliśmy, by nasz wagon skierowano do Krakowa. W Myślenicach mieszkała siostra babci. Zastaliśmy tam dom pełen lwowiaków, także repatriantów. Po krótkim pobycie w Myślenicach i Gliwicach, gdzie mieliśmy już przydział pięknego mieszkania, kompletnie umeblowanego i z fortepianem, a siostra i ja zapisani zostaliśmy do gimnazjum – odezwali się przyjaciele naszych rodziców z Brasławia. Namówili nas do osiedlenia się wśród samych swoich w Łobezie, mieście powiatowym województwa szczecińskiego. Znowu wagon towarowy, znowu podróż przez całą Polskę. W Łobezie zakończyliśmy exodus. Tam zdałem maturę, następnie przenieśliśmy się do Olsztyna. Studia historii sztuki ukończyłem na KUL-u. Krótko pracowałem w służbie konserwatorskiej w Olsztynie, dłużej w Rzeszowie i w zamku w Łańcucie. Stamtąd przeniosłem się do Kazimierza Dolnego, gdzie na stanowisku dyrektora muzeum i konserwatora zabytków doczekałem w roku 2000 emerytury.
Brasławianinem pozostałem na zawsze.
RODZINNA
NOTA BIOGRAFICZNA
Zbigniew Wawszczak, dziennikarz, urodził się 17 IV 1929 r. w Bitkowie, pow. Nadwórna w woj. stanisławowskim, w drugim po Borysławiu zagłębiu naftowym II Rzeczypospolitej, w rodzinie Jana i Marii z d. Przybyła. Wojna rozdzieliła rodzinę. Po zajęciu wschodnich terenów we wrześniu 1939 r. przez Związek Sowiecki, ojciec, który w 1920 r. uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej, zaangażował się w podziemnej organizacji Związek Walki Zbrojnej, zajmującej się przerzucaniem polskich oficerów z okupowanego kraju za granicę. Kiedy na trop organizacji wpadło NKWD, w 1940 r. uciekł przed aresztowaniem na Węgry, a stamtąd przedostał się przez Jugosławię, Grecję, Turcję do Palestyny, gdzie wstąpił do wojska. W szeregach Brygady Strzelców Karpackich brał udział w walkach pod Tobrukiem w Afryce. Przybyły do żołnierzy pod Tobruk minister rządu londyńskiego Jan Stańczyk powołał Jana Wawszczaka na stanowisko kierownika obozu polskich uchodźców w Palestynie. Zarządzał obozem, w którym przebywało wielu Polaków, m.in. pisarze, Władysław Broniewski i Anatol Krakowiecki, aż do jego likwidacji w 1947 r., i, jak większość uchodźców, przeniósł się do Londynu, gdzie przebywał przez 25 lat. Utrzymywał się m.in. z pracy w fabryce samolotów, w wytwórni lodów, w hotelu. Obawiając się represji, jako człowiek związany z rządem w Londynie, do rodziny w kraju wrócił dopiero w 1970 r.
Jan Wawszczak (1901-1991) miał dwu braci, Sybiraków. Najstarszy, Bronisław, leśniczy w Worochcie w Karpatach Wschodnich, służył w Dywizji Pancernej gen. S. Maczka, najmłodszy, Tadeusz, w szeregach II Korpusu gen. Andersa brał udział w bitwie pod Monte Cassino i w późniejszej kampanii włoskiej. Był w rodzinie również zawodowy wojskowy, kpt. Ignacy Wawszczak, oficer piechoty, którego pasją był sport balonowy. Syn siostry Jana Wawszczaka, Heleny, ppłk Leopold Pacek, jest emerytowanym pilotem wojskowym. Jak widać, wielu mężczyzn z tej rodziny miało bliskie związki z wojskiem.
Kuzyn ojca Zbigniewa, Franciszek Wawszczak, nauczyciel w Poznańskiem, padł ofiarą hitlerowskiego terroru. Podobnie jak 16 tysięcy rodaków, głównie inteligencji, został rozstrzelany w jednej z masowych egzekucji w Wielkopolsce, jakich dokonano od 1 września do 25 października 1939 r.
Wychowaniem syna Zbyszka i córki Zuzi zajmowała się matka, którą wybuch wojny w 1939 r. zaskoczył, kiedy przebywała na wakacjach u rodziny pod Krosnem. W czasie okupacji w wieku 5 lat zmarła siostra Zbyszka, Zuzia. Maria Wawszczakowa wykazała niecodzienną determinację i odwagę, kiedy w mroźną zimę 1940 r. zdecydowała się nielegalnie przekroczyć ustanowioną przez okupantów, niemieckiego i sowieckiego, granicę na rzece San, aby odwiedzić męża w Bitkowie. Dopisało jej szczęście (chociaż w drodze powrotnej padły, na szczęście niecelne, strzały), by po kruchej pokrywie lodowej ponownie przekroczyć rzekę i po dwutygodniowym pobycie u męża wrócić do syna w Generalnej Guberni.
Ze względu na grożące niebezpieczeństwo (nie miała przecież odpowiednich dokumentów) nie mogła odwiedzić bliskich krewnych zamieszkałych na Kresach: ks. dziekana Jana Wawszczaka, proboszcza w miasteczku Jaryczów Nowy pod Lwowem, ani ks. Stanisława Wawszczaka, który w 1939 r. wrócił ze studiów w Rzymie i został wikariuszem w kościele w Jaryczowie Nowym, w 1945 r. powołany na ojca duchownego w Wyższym Seminarium Duchownym we Lwowie. O tej postaci ukazała się książka. Autorem publikacji "Kapłan, ks. Stanisław Wawszczak" jest ks. Jacek Waligóra, duchowny z archidiecezji lwowskiej, proboszcz w Niżankowcach przy granicy ukraińsko-polskiej. Książkę wydał Tygodnik Katolicki "Niedziela", Częstochowa 2010.
Niezwykły wyczyn Marysi, jak zdrobniale nazywano Marię Wawszczak, przez długi czas komentowano w kręgu rodzinnym, a syn po dzień dzisiejszy nie ukrywa podziwu dla zmarłej w 1999 r., w wieku 93 lat, mamy. Próby nielegalnego przekroczenia granicznego Sanu były przedsięwzięciem bardzo niebezpiecznym, wielu śmiałków wpadło w ręce sowieckich pograniczników, zdarzały się również śmiertelne wypadki.
Mianem rzeki "wściekłych psów" określiła San urodzona w Łodzi brytyjska pisarka żydowskiego pochodzenia Mira Hamermersche, która próbując przekroczyć rzekę, została aresztowana przez sowiecką straż graniczną w listopadzie 1940 r.
Nielegalne przekroczenie granicy nie było odosobnionym przypadkiem w życiu Marii Wawszczak (1906-1999), niejeden raz udowodniła, że jest kobietą z charakterem. W nocy z 5 na 6 sierpnia 1943 r. kilkuosobowa grupa żołnierzy AK pod dowództwem Zenona Soboty "Korczaka" dokonała brawurowego napadu na hitlerowskie więzienie w Jaśle, uwalniając nie tylko więźniów politycznych, ale wszystkich osadzonych. Równie doskonale jak wtargnięcie do więzienia pod bokiem gestapo i jednostki Wehrmachtu zorganizowano ucieczkę i ukrycie więźniów. Po wydostaniu się z Jasła "Korczak" podzielił więźniów na kilka grup, które uciekały w różnych kierunkach. Grupa z "Korczakiem" na czele znalazła schronienie na jedną noc w zabudowaniach Marii Wawszczak w Żarnowcu. Maria i jej brat Władysław znali "Korczaka" sprzed wojny, w trudnej sytuacji mógł liczyć na ich pomoc. Pomogli również i udzielili schronienia (parokrotnie) innemu z przedwojennych znajomych z Krosna, ściganemu przez UB Kazimierzowi Człowiekowskiemu ps. "Niemsta", działaczowi ruchu ludowego, podczas wojny w oddziałach leśnych AK na Podkarpaciu, wywieziony do łagrów w Związku Sowieckim. Po powrocie ponownie przeszedł do konspiracji. Osaczony przez UB, broniąc się przed aresztowaniem, został ciężko ranny w Korczynie. Zmarł w szpitalu WUBP w 1954 r. w Rzeszowie.
Trzeba przypomnieć jeszcze inne kobiety z rodziny. Siostra matki Marii Wawszczak, Bronisława z Winiarskich Czajkowska, ukryła w swoim domu w Zręcinie i uratowała od śmierci dziewięcioro Żydów. Odznaczona została medalem "Sprawiedliwy wśród narodów świata".
Kuzynka Zbigniewa Wawszczaka, pracownik poczty w Rzeszowie, Zofia Wawszczak, spędziła 10 lat w więzieniach PRL za udział w działalności zrzeszenia Wolność i Niezawisłość.
Po zdaniu matury w powstałym jesienią 1944 r. Liceum Ogólnokształcącym im. Marii Konopnickiej w Jedliczu (którego twórcą był doskonały pedagog i organizator Władysław Dubis), Zbigniew rozpoczął w 1949 r. studia na Wydziale Filologiczno-Historycznym UJ w Krakowie na kierunkach historia i dziennikarstwo. Po ukończeniu studiów i roku pracy w oświacie, w grudniu 1956 r. przenosi się do Rzeszowa i zostaje zaangażowany jako redaktor w Ekspozyturze Polskiego Radia, która niedługo została przekształcona w Rozgłośnię Regionalną.
Zajmował się tradycjami kulturalnymi i historią, działalnością stowarzyszeń regionalnych, muzeów, bibliotek, ośrodków kultury. Przeprowadził cykl wywiadów z pisarzami, wywodzącymi się z Rzeszowszczyzny lub też związanymi z Podkarpaciem (Julianem Przybosiem, Wilhelmem Machem, Julianem Kawalcem, Janem Bolesławem Ożogiem, Stanisławem Piętakiem i in.). Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik" opublikowała w 1971 r. "Szkice literackie" Wilhelma Macha. Do tej książki włączyła trzy wywiady Z. Wawszczaka: "Mój kraj lat dziecinnych" – "Nowiny Tygodnia" nr 22/1959, "O Górach nad Czarnym Morzem" – "Nowiny Rzeszowskie", nr 108/1960, "O pracy z młodymi pisarzami" – "Widnokrąg" nr 8/1962.
Pracując w rzeszowskim radiu publicznym, nawiązał bliską współpracę z prasą, dziennikami i periodykami, ukazującymi się w Rzeszowie. Specjalizował się w portretowaniu działaczy kultury, twórców ludowych, malarzy amatorów.
W publikowanej przez wydawnictwo Krajowa Agencja Wydawnicza w Rzeszowie serii "Miniatury lotnicze" wydał dwa tomiki. Jeden z nich, "Bracia Działowscy" (ukazał się w 1985 r.) prezentuje dokonania związanych z Mielcem wybitnych lotników i konstruktorów lat międzywojennych. W drugim, "W kabinie Łosia i Wellingtona" (z 1986 r.), kreśli sylwetkę jednego z polskich lotników, którzy polegli śmiercią żołnierską w latach II wojny światowej. Jest nim urodzony we Lwowie kpt. Ludwik Maślanka, kawaler Orderu Virtuti Militari. Zginął podczas startu do lotu bojowego w Wielkiej Brytanii w 1942 r.
Nakładem miesięcznika "Wiadomości Brzozowskie" w 1992 r. ukazała się broszura Z. Wawszczaka pt. "Wspólnie przywołujemy cienie ofiar. Pamięci Żydów brzozowskich". Autor uczestniczył w uroczystościach uczczenia ofiar Holokaustu, połączonych z odsłonięciem pomnika-mauzoleum, które odbyły się w Brzozowie w 1990 r. W wydawnictwie tym znajdziemy garść informacji o społeczności Żydów, zamieszkałych kiedyś w tym podkarpackim mieście, opis likwidacji brzozowskiego getta i krótkie rozmowy z ocalałymi, którzy zjechali do Brzozowa z wielu krajów, m.in. Izraela i USA. Drugą część książeczki wypełniają archiwalne zdjęcia dawnych żydowskich mieszkańców Brzozowa, przedstawiające świat ludzi okrutnie wymordowanych.
Dziejami kilku gałęzi rodziny Wawszczaków, których przodkowie wywodzą się z miejscowości Szczepańcowa koło Krosna, z historycznej Rusi Czerwonej, czyli dawnych Grodów Czerwieńskich, odebranych Polsce pierwszych Piastów w 981 r. przez książąt kijowskich, a odzyskanych dopiero przez Kazimierza Wielkiego w 1349 r., zajmuje się Mieczysław Wawszczak, syn Tadeusza, uczestnika bitwy o Monte Cassino w 1944 r., Mieczysław, emerytowany policjant, zgromadził w swym domu w Szczepańcowej wiele zdjęć rodzinnych, z których również korzystał autor książki. Opracował również drzewo genealogiczne rodziny. (...)
POSŁOWIE
Przez 14 lat, od 1994 do 2008 r., prowadziłem w Rozgłośni Regionalnej Polskie Radio Rzeszów audycję zatytułowaną "Kresy – krajobraz serdeczny. Radiowy magazyn publicystyczny, poświęcony dawnym ziemiom wschodnim Rzeczypospolitej". Każda audycja była numerowana. Powstało 517 wydań "Kresów", Audycję wykreowałem, odpowiadając niejako na społeczne zapotrzebowanie kresowian, zamieszkałych w rozmaitych ośrodkach województwa podkarpackiego. Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy zbliżał się kres dotychczasowego systemu politycznego w kraju i powiększała się wywalczona przez ruch "Solidarność" sfera swobód obywatelskich, zaczęły powstawać niczym grzyby po deszczu rozmaite stowarzyszenia i związki, skupiające dawnych mieszkańców ziem wschodnich. Tak było również na Podkarpaciu – w Rzeszowie, Jarosławiu, Przemyślu, Sanoku, Stalowej Woli, Tarnobrzegu, Jaśle, Leżajsku, gdzie powstawały oddziały i kluby Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. Był to ruch społeczny, skupiający w pierwszych latach sporo, głównie starszych osób, które doczekały wreszcie czasów, kiedy można było otwarcie, pełnym głosem mówić o ziemiach utraconych na wschodzie. Powstawały pisma związków kresowych, przygotowywano wystawy ukazujące piękno i bogactwo kresowego dziedzictwa, które trzeba było opuścić, często w dramatycznych okolicznościach. Zainteresowanie ziemiami za Bugiem obejmowało nie tylko środowiska związane z nimi pochodzeniem czy więzami rodzinnymi.
W takiej atmosferze, w wyniku bliskich kontaktów z kresowiakami, postanowiłem, że postaram się systematycznie i regularnie (początkowo co dwa tygodnie, później co tydzień) przygotowywać audycję, która w całości poświęcona będzie ludziom i sprawom zabranych ziem kresowych. Muszę oddać sprawiedliwość ówczesnemu kierownictwu Radia, które życzliwie odnosiło się do mojego projektu. Dzięki temu audycja rozwijała się i trafiła do szerszych kręgów słuchaczy. Okres największej popularności "Kresów" przypadł na lata 2000-2006, kiedy to audycja ukazywała się regularnie w każdą niedzielę i trwała od godz. 14.05 do 14.30.
Udało mi się nawiązać bliskie, serdeczne kontakty z dziesiątkami kresowiaków, nie tylko z Podkarpacia, ale także ze skrawków Małopolski, z Gorlic, Tarnowa, a także Sandomierza, do których docierał program rzeszowskiego radia. Prawie rodzinna więź, jaka się pomiędzy nami wytworzyła, powodowała, że setki nie tylko kresowych rodzin zasiadały we wczesne niedzielne popołudnie przed odbiornikami radiowymi i słuchały audycji. Wiele osób pisało do autora, uzupełniając podejmowane tematy, podając adresy osób, do których należałoby się wybrać. Regularnie, od czasu do czasu, omawiałem w audycji otrzymaną korespondencję, cytując uwagi i propozycje.
Jeżeli chodzi o kształt audycji "Kresy", był to typowy magazyn, wypełniony przez rozmowy, felietony, komentarze. Jednak podstawowym elementem każdego wydania stawały się rozmowy, relacje i wspomnienia Polaków ze Wschodu. Uzupełnieniem, rodzajem przerywnika czy dodatku do audycji były lwowskie i kresowe piosenki, a także wiersze.
W zasadzie książka składa się ze zmodyfikowanych, często gruntownie rozszerzonych i uzupełnionych rozmów, które prezentowane były kiedyś w audycji. Zmiany mające na celu głębsze, dokładniejsze zaprezentowanie omawianych zagadnień, dokonane zostały dzięki zaangażowaniu osób, z którymi rozmawiałem. W niektórych przypadkach, np. Janiny Sadowskiej z Krosna, Małgorzaty Bonarek z Tarnobrzega, Edwarda Kupiniaka z Tarnowa czy Józefa Daleckiego z Rzeszowa i Wrzesława Żurawskiego z Łańcuta zaangażowanie to było daleko idące. W publikacji znalazło się również kilka tekstów, których powstanie zainspirowały wprawdzie wcześniejsze nagrane na taśmie rozmowy, jednak w całości są one dziełem ich autorów. Chodzi m.in. o relacje Janiny Argasińskiej z Lubaczowa, Anny Łysoganicz z Czarnej, Ireny Konieczko z Brzozowa, Jadwigi Sibigi z Jarosławia, Jerzego Żurawskiego z Kazimierza Dolnego.
Czy ta skromna książka spełni oczekiwania czytelników z kresowym rodowodem, a także osób zainteresowanych ziemiami wschodnimi, bo do nich przede wszystkim jest adresowana? Będę usatysfakcjonowany, jeżeli przynajmniej drobną część słuchaczy, którzy tworzyli audycję przez 14 lat, skłoni do lektury, do wspomnień i przybliży im sprawy i ludzi ziem utraconych.
Przez kilka stuleci rozległe ziemie wschodnie były teatrem doniosłych wydarzeń historycznych. Tam biło serce wielkiego, wielokulturowego państwa, Rzeczypospolitej Obojga (a tak naprawdę Trojga) Narodów. Mimo gorzkiego bilansu, utraty Kresów Wschodnich, nie tylko bolesnych, ale również tragicznych doświadczeń setek tysięcy rodaków – mieszkańców tamtych ziem – możemy być dumni z dokonań naszych przodków i pozostawionego dziedzictwa.
KONIEC
...siedział diabeł na daszku, w kapeluszu czerwonym, kwiatuszkami upstrzonym. Tak to nasz wieszcz Adam Mickiewicz przepowiedział panowanie Baszara al-Assada. Jakże nie nazwać go diabłem, skoro morduje on masowo własny naród. A że chodzi o niego, mówią słowa "siedział na daszku", czyli wysoko, mając władzę. Czerwony kapelusz to symbol opieki ZSRS nad Syrią. Kwiatuszki, to pewnie sowieckie wyrzutnie rakietowe zamaskowane drzewami na obrzeżu Wzgórz Golan.
Znowu jak w przypadku Mongolii, znalazłem się w ekipie reprezentującej polską kulturę na Dni Kultury Polskiej, tym razem w Syrii w 1986 roku. Co prawda Syria nie należała do bloku socjalistycznego, ale trzymała sztamę ze Związkiem Sowieckim (i ciągle trzyma). Z tego też powodu uważana była przez ZSRS za swoją siostrę.
Zaraz na początku los zgotował nam wielką niespodziankę. Zakwaterowano nas mianowicie w słynnym hotelu Cham Palace Damascus zwanym przez miejscowych Szam Damas. Jest to bardzo elegancki i drogi hotel obliczony na bogatych nafciarzy i szejków. Powstało więc pytanie: dlaczego? Czyżby aż tak nas Syryjczycy kochali? Nie, oni kochają Rosjan, bo dostają od nich broń. Sprawa szybko się wyjaśniła. Otóż hotel, w którym mieliśmy zamieszkać, zalała woda. A że Damaszek jest miastem wyjątkowo atrakcyjnym turystycznie, wszystkie hotele były pełne oprócz jednego – Szam Damas.
Lobby w tym hotelu jest porównywalne do lobby w prawdziwym pałacu, jednakże najsłynniejsza część tego hotelu to okrągła, obrotowa restauracja. Wiele razy widziałem wchodzących szejków, za którymi podążali ich słudzy niosący walizki, a było ich za każdym razem co najmniej dziesięciu. Szejk zajmował zawsze apartament składający się z wielu pokoi, w których oprócz szejka spała jego służba. Królewskie obyczaje w 20. wieku? Nie wierzę w to. To byli po prostu jego goryle, doskonale wyćwiczeni w obronie swojego szefa. A powodów do obrony było wiele. Najważniejszymi była forsa i życie.
Skąd ten wniosek? Na pewno szejk bardziej martwił się o swoje bezpieczeństwo niż o to, kto mu podetrze tyłek. I tu powstała dygresja. Otóż papier toaletowy był dostępny tylko w Szam Damas. Nigdzie indziej go nie było. To nawet w PRL-u babcia klozetowa dawała mały skrawek papieru za złotówkę. Była tak zajęta zbieraniem tych złotówek, że nie miała czasu choć raz na dzień trochę kibel umyć. W Syrii stało się to dla nas okrutnym problemem. Nie wiem, co spowodowało u nas epidemiczną biegunkę. Czy może tłusta baranina popijana zimną wodą, czy może ameba, czy może jedno i drugie. W każdym bądź razie nie można było zacząć koncertu, bo co chwila ktoś z szybkością rakiety na wysokości lamperii biegł do ubikacji. Nieraz nie można było w ogóle wyjść z ubikacji. Będąc jak zwykle ciekawski i wścibski, znalazłem prawdę.
Co do papieru toaletowego, Syryjczycy uważają, że podcieranie tyłka papierem toaletowym nie przynosi dobrych rezultatów. Według nich, najlepszą metodą jest po prostu tyłek umyć, wtedy jest na pewno czysty. W ubikacjach nie ma papieru toaletowego, ale jest kran z wodą, a potem można ręce umyć. Czemu o tym piszę? Aby przekazać to wszystkim, którzy wybiorą się w przyszłości do Syrii, żeby uniknęli tego zasadniczego problemu (Ambasada Polski w Damaszku ogłasza, że nikt nie powinien wybierać się do tego kraju teraz, jeżeli życie mu miłe).
Damaszek, cóż to za miasto? Czemu jest tak słynne na cały świat, tak jak niewiele innych miejsc na naszym globie?
Oprócz wierszyka Mickiewicza wiemy przecież o jedwabiu, głównie adamaszku, stali damasceńskiej i fajansów damasceńskich. Wiemy też, że Damaszek, jak i cała Syria naszpikowana jest zabytkami z czasów antycznych. Miasto wszech czasów, bo jest związane z początkiem i końcem naszej cywilizacji. Już wyjaśniam. Damaszek jest jednym z najstarszych nieprzerwanie zamieszkanych miast na naszym świecie – pierwsze ślady osadnictwa pochodzą z III tysiąclecia p.n.e. Damaszek przeszedł bardzo wiele w swojej pięciotysięcznej historii. Na przełomie II i I tysiąclecia p.n.e. był stolicą niezależnego państwa aramejskiego. Do tej pory są w Syrii dwie miejscowości, w których ludzie posługują się językiem aramejskim – językiem Jezusa Chrystusa. Zdobyty przez Asyryjczyków, należał do Babilonii, a następnie dostał się we władanie perskie i jak całe imperium perskie znalazł się w państwie Aleksandra Wielkiego.
W okresie hellenistycznym na zmianę należał do państwa egipskich Ptolemeuszy lub państwa Seleukidów. W 64 p.n.e. wszedł do rzymskiej prowincji Arabia. Był częścią Bizancjum, a następnie został zajęty przez Arabów. Był stolicą kalifatu umajjadzkiego i stał się jednym z najważniejszych miast świata arabskiego. W czasie wypraw krzyżowych wielokrotnie oblegany, pozostał niezdobyty i przekształcił się w centrum oporu przeciw najeźdźcom i został stolicą Saladyna i dynastii Ajjubidów. W 1401 roku miasto zdobyli i prawie całkowicie zburzyli Mongołowie pod dowództwem Tamerlana. W XVI wieku Damaszek został zdobyty przez Turków osmańskich i pozostał w ich rękach do I wojny światowej, podczas której został zajęty przez arabskich sojuszników Wielkiej Brytanii. Po wojnie stał się stolicą Syrii i status ten zachował do dziś.
Historia Damaszku wyjaśnia nam, dlaczego jest tam tak olbrzymia liczba zabytków pochodząca z wielu kultur. Praktycznie całe stare miasto to jeden wielki zabytek. Pisanie o wszystkich zabytkach Damaszku zajęłoby może tysiące stron. Wspomnę więc tylko o kilku z nich, tych pod wieloma względami najważniejszych.
Wielki Meczet Umajjadów jest jednym z czterech najważniejszych sanktuariów islamu (obok Mekki, Medyny i meczetu na Skale w Jerozolimie). Zbudowany został przez kalifa Omajjadzkiego al-Walida (705-715 r.) w miejscu, gdzie w starożytności istniała aramejska świątynia boga Haddada. W okresie rzymskim została przerobiona na świątynię Jowisza – odpowiednika Haddada, a w IV wieku stała się Bazyliką św. Jana Chrzciciela. Ostatecznie przebudowano ją na omajjadzki meczet. Wznoszące się nad meczetem minarety to pozostałości prostokątnych wież, które kiedyś znajdowały się na czterech narożach świątyni rzymskiej. Po przebudowie na meczet stały się pierwszymi minaretami w islamie. Do dziś zachowały się trzy minarety. Najokazalszy jest ten od strony południowo-wschodniej, tzw. minaret Jezusa – gdzie (jak pisałem wcześniej o końcu naszej cywilizacji) wg podania ma się ukazać Jezus Chrystus, który przybędzie na ziemię w przeddzień Sądu Ostatecznego. Do meczetu można wejść tylko bez butów. Ma to cechy nie tylko szacunku, ale i względy czysto praktyczne. Podłogi w meczetach są wyścielone wspaniałymi dywanami, na których można pomodlić się lub po prostu odpocząć w chłodzie, uciekając od piekących promieni słonecznych na zewnątrz. A o buty pozostawione na zewnątrz nie trzeba się martwić. Nikt ich nie ukradnie – to byłoby świętokradztwo.
Niezmiernie interesujący jest fakt, że w jednym z najważniejszych miejsc islamu znajdują się dwa elementy ściśle związane z chrześcijaństwem. Są to: minaret Jezusa i kaplica z relikwiami św. Jana Chrzciciela. Godne uwagi jest to, że oba te obiekty są bardzo szanowane przez wyznawców islamu. W kaplicy można się pomodlić do św. Jana Chrzciciela, bo to przecież nic nie kosztuje, a może przyniesie lepsze jutro. Na pewno jednak można poleżeć na pięknym dywanie w chłodzie. Zawsze to lepsze niż spędzenie skwarnego popołudnia w dusznym mieszkaniu.
Większość zabytków Damaszku znajduje się w obrębie Starego Miasta, otoczonego dawnym rzymskim murem, w ciągu 2000 lat częściowo zburzonym i wielokrotnie przebudowywanym. Najlepiej zachowany odcinek biegnie od Bab as-Salama (Brama Bezpieczeństwa) do Bab Tuma (Brama Tomasza – od imienia zięcia bizantyjskiego cesarza Herakliusza I) w północno-wschodnim narożniku.
Miejscem, które absolutnie trzeba odwiedzić, jest Souq al Hamidija. To tak, jakby być w Paryżu i nie widzieć wieży Eiffla. Wejście na to jedno z głównych krytych targowisk znajduje się obok cytadeli. Ten brukowany bazar z kłębiącymi się tłumami kupujących, naganiaczy i niezmordowanych handlarzy zdaje się należeć do zupełnie innego świata niż uliczne korki i chaos na zewnątrz. W większości sklepików handluje się wyrobami rzemieślniczymi. W głębi sklepiony dach ustępuje dwóm ogromnym korynckim kolumnom, które wspierają ozdobne nadproże – jest to pozostałość po zachodniej bramie świątyni Jowisza z III w. n.e.
Będąc w Damaszku, nie możemy ominąć ulicy Prostej (Via Recta) – pisano o niej już w Biblii. Na jej końcu wznosi się Brama Wschodnia. 300 metrów dalej na południe, wzdłuż muru obronnego otaczającego Damaszek, znajduje się kaplica św. Pawła – zbudowana w miejscu, gdzie wg Nowego Testamentu św. Paweł został spuszczony w koszu przez okno, gdy uciekał przed swymi prześladowcami.
Wzdłuż rzeki Barady, na zachód od Starego Miasta, wznosi się meczet Takija as-Sulajmanijja. Został zbudowany w 1554 roku na polecenie sułtana tureckiego Sulejmana Wspaniałego jako schronienie dla pielgrzymów udających się do Mekki przez Damaszek. Budowla składa się z dwóch części: zgrabnego, biało-czarnego meczetu oraz arkadowego dziedzińca z dodatkowymi pomieszczeniami dla pielgrzymów. W kwaterach tych mieści się obecnie Muzeum Wojskowe z kolekcją militariów od epoki brązu po współczesność.
Muzeum Narodowe jest położone zaraz obok meczetu Takija as-Sulajmanijja. Jest ono zaliczane do najciekawszych i najbogatszych na świecie. Muzeum dzieli się na cztery części: starożytna Syria, zabytki epoki greckiej i rzymskiej, zabytki arabskie i islamiczne oraz sztuka współczesna. Za imponującą fasadą, przetransportowaną tu w kawałkach i ponownie złożoną bramą z pustynnego pałacu Qasr al-Hajr al-Gharbi niedaleko Palmyry, pochodzącego z 688 roku, kryją się fantastyczne zbiory, od tabliczek z Ugaritu (Ras Szamra), zapisanych najstarszym znanym nam alfabetem, po salę urządzoną w stylu XVIII-wiecznego pałacu Azima. Do największych atrakcji należy zrekonstruowane hipogeum, czyli podziemna komora grobowa z Doliny Grobowców w Palmyrze, a także pokryta freskami synagoga z Dura Europos.
To historia. A jak wyglądało życie w Syrii w drugiej połowie 20. stulecia, kiedy tam byłem? Po nasyceniu się zwiedzaniem antycznych zabytków, których Syria ma tyle, że mogłaby konkurować z całą resztą świata, postanowiłem zbadać codzienne życie w tym wiecznym mieście. Wychodząc na ulice, natychmiast zderzasz się z okropnym hałasem i tłokiem. Zarówno ulice, jak i chodniki są potwornie zatłoczone. Zupełne przeciwieństwo Ułan Bator w Mongolii, o czym pisałem wcześniej. Ulicami przesuwały się samochody w odległości najwyżej pół metra w każdym kierunku, czyli z przodu, z tyłu i po bokach, a między nimi mknęli rowerzyści i do tego z wielkimi tacami pączków lub czegoś podobnego. Ich wyczyny można było porównać tylko do akrobacji cyrkowych. Zaklinałem, aby choć jeden pączek spadł – moje niedoczekanie. Więc gdzie teraz idziemy? Wiele razy widziałem z okna hotelu szereg karetek pogotowia jadących z zachodu. Dowiedziałem się, że jadą z doliny Bekaa, z Libanu. Góry Antyliban zaczynają się zaraz na wschód od Damaszku. Od hotelu Szam Damas, może dwa kilometry, postanowiłem więc zobaczyć, czy zostały jeszcze jakieś słynne cedry libańskie. W miarę zbliżania się do gór tłok uliczny systematycznie malał, dostałem się tam dosyć szybko.
Ani śladu po cedrach. Zbocza gór, czasami dosyć strome, porośnięte teraz były glinianymi lepiankami, a cedry poszły pewnie na opał. Ryzykowałem bardzo wiele, nie powinienem znajdować się tam samotnie, toteż wymyśliłem sobie usprawiedliwienie: cel uświęca środki. Jednakże odrobina rozsądku podpowiedziała mi, aby być tam jak najkrócej. Toteż w imię celu zajrzałem do jednej z lepianek, a w imię rozsądku zmykałem stamtąd bardzo szybko. Tego, co widziałem w środku, nigdy nie zapomnę. Cała rodzina spała na suchej trawie powleczonej kocem. I to chyba mnie uratowało. Był to czas sjesty popołudniowej między dwunastą w południe i czwartą, kiedy wszyscy chowają się przed piekącym słońcem. Sklepy również są zamknięte, bo temperatura jest grubo ponad 40 stopni. Kiedy to sobie uświadomiłem, było już odrobinę za późno.
Poczułem gwałtownie objawy udaru słonecznego. Do hotelu dwa kilometry. Wszyscy śpią. Jakaś resztka samoistnienia spowodowała, że uparcie parłem do przodu i to, o dziwo, we właściwym kierunku. Pamiętam tylko, że gdzieś po drodze zobaczyłem czy może usłyszałem uliczny wodopój dla ludzi: kran z kapiącą wodą, kubek na łańcuchu, ogrodzone metalowymi prętami. Chwyciłem rękami te pręty, ale jednocześnie uświadomiłem sobie, że nie wolno mi pić tej wody z powodu ameby, która jest bezpieczna dla tubylców, ale śmiertelna dla Europejczyków. Przylgnąłem głową do tych prętów przynoszących nieco ulgi, a kiedy próbowałem iść dalej, o dziwo, palce nie chciały się otworzyć. To mój organizm przejął kontrolę nad mózgiem, który teraz nie bardzo funkcjonował. Jeszcze pamiętam chłód w lobby hotelu a potem długo nic. Kiedy się obudziłem, zobaczyłem nad sobą głowę lekarza, który się mną opiekował. Był to Polak w ośrodku odnowy biologicznej w hotelu Szam Damas. Smarował mi usta czymś gorzkim, zamiast dać mi pić. Jednakże wiedział, co robi, bo kiedy próbowałem powiedzieć: pić (nie udało mi się tego dokonać), powiedział: Nie wolno pić przez następnych kilka godzin, i dał mi na wychodne kubek herbaty i nakazał pić ją powoli tylko łyżeczką.
Szybko musiałem dojść do siebie, bo plany pobytu były dosyć napięte. Czekała nas natomiast wizyta w polskiej ambasadzie. Po wstępnych rytuałach przyszła wreszcie pora na pytania i odpowiedzi. Moje pytanie było: Jaka jest sytuacja polskich kobiet, które wyjechały do Syrii, wychodząc za mąż w Polsce za Syryjczyka? Temat ten gnębił mnie już od lat. Otóż odpowiedź przeszła moje oczekiwania. Zupełnie jak z Rodezją czy Iranem sytuacja wyglądała zupełnie podobnie. Żeby zrozumieć sens sprawy, polecam najpierw obejrzeć film "Not Without My Daughter", w którym amerykańska lekarka wyszła za mąż za irańskiego lekarza i, mając córkę, wyjechali na wakacje do Iranu. Dobrym przykładem jest też dramatyczna sytuacja Polek w Rodezji, gdzie podlegały one rytuałom obrzezania i wyrywania włosów z łona.
Co do Syrii pan ambasador odpowiedział mi: "Tak, to jest bolesny problem, mamy teraz 12 Polek, które zwróciły się do ambasady o pomoc". Na czym polega problem? Na naiwności młodych Polek. Arabowie mają hopla na punkcie blondynek, a tych jest dużo w Polsce. Przyjeżdża taki Arab, na przykład z Syrii, ma na głowie kufijję, zwaną arafatką, czyli czarno-białą lub czerwono-białą chustę przytrzymywaną czarną opaską, a właściwie grubym podwójnym sznurkiem ozdobionym frędzelkiem, i zatrzymuje się przed hotelem Unia w Lublinie. A tam pełno panienek poszukujących przygód i może fortuny, jako że hotel Unia to jak Szam Damas w Damaszku. Mówi jednej z nich, że jest piękna, że jest marzeniem jego życia, że ma biznes w nafcie (a w rzeczywistości sprzedaje mazut na ulicy). Następnego dnia już jest ślub w urzędzie stanu cywilnego, już jest zadatek na dziecko, a za kilka dni szczęśliwa wybranka ląduje w Damaszku. Przez kilka miesięcy uświadamia sobie gorzką rzeczywistość. A kiedy dziecko przychodzi na świat, dowiaduje się, że ma ono obywatelstwo syryjskie po ojcu i ona nie ma prawa wywieźć go z Syrii bez zgody męża. Ambasada Polski nic tu nie może pomóc, bo reprezentuje tylko Polskę, a nie prawo syryjskie.
Ostatnie spacery po ulicach miasta-zabytku, słuchanie okrzyków z wielu minaretów "Allah akbar" (Bóg jest wielki), zgiełk uliczny, zgiełk w suku, to słyszę w moich uszach do dziś. Kiedy jeszcze raz odwiedziłem souk al Hamidija, aby wymienić syryjskie funty na dolary, spotkałem żołnierza ONZ-etu. Na prawym ramieniu miał godło UN, czyli niebieski globus opasany dwoma żółtymi kłosami, a na lewym... polskiego orzełka . Spytałem go, co tu robi, a on na to, że sprzedaje oranżadę. On z kolei zadał mi to samo pytanie. To było troszeczkę za dużo jak na moje rozumowanie i skończyło się to naszym koncertem na Wzgórzach Golan, ale o tym już w następnym artykule.
Będąc w suku, spytałem, ile kosztuje arafatka. Odpowiedź była: 5 funtów. Ale jeżeli kupię 20, to zapłacę po 2 funty sztuka. I wtedy przyszedł mi do głowy szalony pomysł. Kupiłem 20 sztuk dla całej męskiej części naszej grupy. Spowodowało to nieobliczalne konsekwencje w powrocie do Polski. Na lotnisku Okęcie byliśmy traktowani zupełnie inaczej niż kiedykolwiek wcześniej. Oczywiście byliśmy mocno opaleni i założyliśmy czarne przeciwsłoneczne okulary. Poprosiliśmy nasze dziewczyny, aby trzymały nas pod pachę. Konsternacja była okrutna, szczególnie że używaliśmy całego zasobu arabskich słów, których udało się nam nauczyć, reszta to była arabska improwizacja. Nie pomógł fakt, że w paszportach były przecież polskie nazwiska, nie pomogło zdejmowanie okularów. Fascynacja była niezmienna.
W Lublinie poprosiliśmy kierowcę autobusu, aby podjechał pod hotel Unia. Postaliśmy tam tylko 15 minut. Oczywiście wszyscy mężczyźni siedzieli przy oknach. I nagle wszystkie panienki tłumnie obległy nasz autobus. Przeszło to w masową euforię. Nigdy przedtem nie widziały tylu Arabów jednocześnie. Już wyobrażam sobie ich wizje o wspaniałej przyszłości w Syrii...
Leszek Samborski
Mississauga
DWIE WIZY IMIGRACYJNE DO OTWORZENIA BIZNESU W USA
Napisane przez Janusz Puźniak
Otworzenie nowego biznesu w Stanach Zjednoczonych przez obcokrajowca to złożone przedsięwzięcie, którego sukces zależy między innymi od właściwych decyzji imigracyjnych. Przez decyzje imigracyjne rozumiemy nie tylko staranie się o stały pobyt (Zielona Karta), co często jest zamiarem docelowym inwestora, lecz przede wszystkim (ponieważ droga do Zielonej Karty jest długa i skomplikowana) sprawy związane z legalnym pobytem i możliwością pracy dla inwestora oraz otrzymaniem odpowiednich wiz umożliwiających pracę pracownikom, których przeniesienie może być warunkiem sukcesu biznesu na rynku amerykańskim.
W dzisiejszej rzeczywistości imigracyjnej Stanów Zjednoczonych utrzymywanie legalnego statusu przez wszystkich związanych z taką operacją jest bardzo istotne, gdyż złamanie amerykańskiego prawa imigracyjnego ma daleko idące reperkusje, włącznie z całkowitym lub kilkuletnim zakazem wjazdu (tzw. inadmissibility) do tego kraju. W przypadku inwestora utrudniłoby to mu bardzo kontynuację działalności na tamtejszym rynku (przynajmniej do czasu załatwienia tzw. waiver of inadmissibility, co jest czasochłonne i co trzeba odnawiać co kilka lat) oraz skomplikowało (a w poważniejszych przypadkach wręcz uniemożliwiło) wystąpienie o Zieloną Kartę w przyszłości.
Obywatele kanadyjscy mogą wykonać wiele kroków w kierunku "przygotowania gruntu" na otwarcie biznesu bez żadnej wizy, a obywatele krajów, które wymagają wizy, na wizie B1. Należy jednak być uważnym, gdyż ani w jednym, ani w drugim przypadku nie można pracować, to znaczy nie można wykonywać czynności, które wychodzą poza reprezentowanie zagranicznego biznesu na rynku amerykańskim (tj. reklama, prezentacje biznesowe, negocjowanie i podpisywanie kontraktów itp.).
Dwie wizy najczęściej stosowane w celu otworzenia nowego biznesu w Stanach Zjednoczonych to wizy E2 (dla inwestorów) i L1 (dla przenoszenia pracowników przedsiębiorstw strukturalnie ze sobą powiązanych, z których jedno znajduje się w Stanach Zjednoczonych). Są to wizy umożliwiające pobyt w celu dokonania (a raczej sfinalizowania) wszystkich niezbędnych czynności związanych z otwarciem biznesu i potem legalną pracę w nim. Wiza E2 umożliwia pobyt i pracę obcokrajowcom pragnącym zainwestować własne środki i doświadczenie w otworzenie lub przejęcie już istniejącego biznesu. Wiza L1 umożliwia natomiast przenoszenie najpotrzebniejszych pracowników do pracy na określony czas – 7 lat w przypadku menedżerów i 5 lat w przypadku specjalistów.
Wiza E2 jest jedną z najbardziej użytecznych i jednocześnie najmniej używanych amerykańskich wiz pracowniczych. Jest ona dostępna dla tych, którzy mają doświadczenie biznesowe, trochę kapitału i chcą przenieść lub rozszerzyć swój biznes na rynek amerykański. Mogą się o nią starać również ci, którzy chcą zainwestować w istniejące już biznesy amerykańskie. Wiza ta posiada tę przewagę nad innymi wizami pracowniczymi, że nie podlega wymogowi otrzymania oferty pracy od amerykańskiego pracodawcy. Jest ona idealna dla ludzi przedsiębiorczych, którzy nie chcą być uzależnieni od kaprysów pracodawców. Po rozpoczęciu działalności biznesowej to oni stają się pracodawcami w przeciwieństwie do bycia aplikantami o miejsca pracy. Wiza E2 nie jest również ograniczona czasowo na konkretną liczbę lat, jak inne wizy pracownicze. Czasem jest ona nazywana "nieoficjalną Zieloną Kartą" – aczkolwiek nie prowadzi bezpośrednio do stałego pobytu w Stanach Zjednoczonych, to praktycznie daje ten sam efekt, jako że można ją przedłużać tak długo, jak długo przedsiębiorstwo funkcjonuje na rynku amerykańskim.
Jakie inne warunki trzeba spełniać, aby kwalifikować się na wizę E2? Po pierwsze, warunkiem otrzymania wizy E jest wymóg posiadania obywatelstwa kraju, który ma popisany odpowiedni traktat komercjalny ze Stanami Zjednoczonymi. I tak, Kanadyjczycy mogą ubiegać się o wizy w obu kategoriach, tj. dla handlowców i inwestorów. Polacy tylko dla inwestorów. Po drugie, należy udowodnić, że jest się w stanie skutecznie poprowadzić biznes w Stanach Zjednoczonych, to znaczy że ma się odpowiednie doświadczenie, kwalifikacje (co niekoniecznie oznacza posiadanie dyplomów i tytułów, aczkolwiek ten sposób udokumentowania kwalifikacji jest najłatwiejszy) i wystarczające środki finansowe na jego otwarcie. Po trzecie, należy wykazać, że przeznaczyło się i już ulokowało w Stanach Zjednoczonych odpowiednie fundusze niezbędne do rozpoczęcia biznesu oraz poczyniło większość kroków administracyjnych związanych z jego otworzeniem. Po czwarte, w przypadku przenoszonych pracowników, muszą oni mieć to samo obywatelstwo co inwestor.
Ile trzeba zainwestować? Odpowiedź na to pytanie jest trudna, nie wiedząc, o jaki biznes chodzi, gdyż zależy to od rodzaju proponowanej działalności, lokalizacji biznesu, wymogów lokalnego rynku itp. Generalnie, im większy jest wymóg nakładu kapitału dla rozwoju lub sukcesu danego przedsięwzięcia, tym proporcjonalnie mniejsza jest wymagana suma do początkowego zainwestowania i, oczywiście, im mniej kapitału wymaga uruchomienie danego rodzaju przedsięwzięcia, tym mniej trzeba zainwestować.
Dużą trudnością, którą napotykają drobni inwestorzy, jest przygotowanie realnego planu biznesowego. Jest to jeden z najważniejszych elementów nie tylko aplikacji o wizę, lecz również poprawnej oceny sensowności proponowanego przedsięwzięcia. Dla tych, którzy nie planują lub nie mogą zainwestować dużo, ważne jest również takie zaplanowanie inwestycji, aby wykorzystać posiadane środki, niekoniecznie w postaci gotówki. Wiza E2 jest dostępna również dla pracowników o tym samym obywatelstwie co posiadacze przynajmniej większości funduszu inwestycyjnego w biznesie.
Najczęściej popełnianie błędy, które powodują, że aplikacje są odrzucane, to, poza ewidentnym brakiem kwalifikacji i doświadczenia, słaby plan biznesowy, złe udokumentowanie proponowanych inwestycji, niewystarczające przedstawienie kwalifikacji i doświadczenia osoby biznesmena oraz mało klarowna, niespójna i zła dokumentacja, nie będąca w stanie sprostać wymaganiom oficerów konsularnych, wyćwiczonych w wychwytywaniu "naciąganych" danych i nieracjonalnych konkluzji.
Czym charakteryzuje się wiza L1? Po pierwsze, przedsiębiorstwo, do którego pracownik będzie przeniesiony, musi być strukturalnie powiązane z przedsiębiorstwem kanadyjskim. Po drugie, pracownicy, którzy mają uruchomić biznes w Stanach Zjednoczonych, muszą kwalifikować się do spełnienia tej funkcji, a zatem muszą to być menedżerowie lub pracownicy mający specjalistyczną wiedzę w zakresie funkcjonowania danej firmy. Po trzecie, biznes pozostawiony poza granicami Stanów Zjednoczonych musi w dalszym ciągu działać, a zatem musi pozostawić wystarczającą kadrę menedżerską i liczbę pracowników. Po czwarte, pracownicy przenoszeni do Stanów Zjednoczonych muszą wykazać, że pracowali dla macierzystej firmy zagranicznej przynajmniej przez rok w ciągu ostatnich trzech lat, jak również muszą oni otrzymać wynagrodzenie porównywalne do wynagrodzenia pracowników amerykańskich na podobnych stanowiskach w podobnych firmach.
Niestety, wizy L1 są obwarowane wieloma ograniczeniami i aplikacje o nie poddane są ścisłej analizie przez oficerów imigracyjnych i konsularnych. Są one również ograniczone czasowo – nie można na nich przebywać dłużej niż 5-7 lat, w zależności czy jest się zatrudnionym jako menedżer, czy jako specjalista.
Janusz Puźniak
Barrister and Solicitor (Ontario, Canada)
Attorney at Law (Missouri and New York, USA)
905-890-2112
416-999-3023
PSYCHOLOG RADZI: Jacy mężczyźni są interesujący dla kobiet
Napisane przez B. DrozdDo mojego gabinetu trafiło wiele kobiet. Oto historie dwu z nich:
Agnieszka była mężatką od 15 lat, zajmowała się domem i wychowywaniem dorastających dzieci. Mąż pracował zawodowo i finansowo, wiodło im się bardzo dobrze. Problemem, który Agnieszka zasygnalizowała, było to, że mąż od początku zupełnie nie liczył się z jej zdaniem, podejmował wszystkie decyzje sam, nie tolerował jej pytań, a gdy próbowała cokolwiek zrobić bez jego pozwolenia, spotykała się z jego straszną złością. Każdy jej pomysł był od razu wyśmiany i traktowany jak nic niewarte bajki. Czuła się w tym małżeństwie upokorzona i traktowana jak dziecko, a nie jak żona. On kierował wszystkim, a ona siedziała z boku.
Renata była mężatką z pięcioletnim stażem. Mąż zaniedbywał ją, synka i dom. Niczym się nie interesował i nie robił po prostu nic. Każdą wolną chwilę spędzał, grając na komputerze i oglądając telewizję. Wszystkie obowiązki spoczywały na jej głowie. To Renata zajmowała się dzieckiem, finansami, a także malowaniem domu, koszeniem trawnika i wynoszeniem pojemników na śmieci. Miała dość takiego życia. Próbowała coś zmienić, krzyczała na męża, płakała, czasem była bardzo miła – wszystko na nic.
Dwie żony – każda w odmiennej sytuacji i każda narawdę rozczarowana swoim związkiem. Mąż Agnieszki to typ osobowości autorytarnej, który sądził, że to on jest odpowiedzialny za wszystkie decyzje dotyczące życia rodzinnego, a żona ma zajmować się tylko domem. Mąż Renaty natomiast był niedojrzały, przyjął postawę "nie licz na mnie" i oczekiwał, że to ona ma być podporą rodziny we wszystkim. Gdzieś między tymi dwiema skrajnościami znajduje się tzw. złoty środek – odpowiedzialny mąż, godny zaufania, przywódczy, a nie apodyktyczny, głęboko oddany żonie i rodzinie. I takiego męża, w głębi serca pragnęły obydwie nasze bohaterki.
Zarówno kobieta, jak i mężczyzna, zakładając rodzinę, ma pewne oczekiwania, wyobrażenia co do przyszłego męża/żony. Czasem są one nierealne i niemożliwe do zrealizowania, czasem zbyt małe i słabe, co z kolei grozi związaniem się z nieodpowiednią osobą. Można jednak przyjąć, że każdy atrakcyjny (z punktu widzenia kobiety) mężczyzna to taki, który jest:
1. zupełnie oddany swojej wybrance – Od dnia ślubu to żona powinna stać na pierwszym miejscu. Dalej w jego hierarchii wartości powinny być dzieci, potem jego rodzice, praca, hobby itp. Każda żona chce się czuć kochana, podziwiana, najważniejsza, mieć poczucie wyłączności i wierności;
2. silny – I chodzi tu zarówno o siłę fizyczną, jak i psychiczną, z czego ta druga jest ważniejsza. Objawia się ona tym, że mężczyzna potrafi zapanować nad sobą, nad swoimi wadami, jest rozsądny, umie oddzielić rzeczy ważne od mało istotnych, po prostu radzi sobie ze swoim życiem;
3. psychicznie niezależny od rodziców – Niezdrowy to objaw, gdy mama męża wymaga, aby on codziennie rozmawiał z nią przez telefon i opowiadał szczegóły swojego pożycia małżeńskiego;
4. partnerem/przewodnikiem – W małżeństwie mąż i żona są równi sobie i razem stanowią zarząd firmy zwanej rodziną. Razem np. powinni podejmować ważne decyzje. Jednak każda kobieta w głębi duszy oczekuje, że mężczyzna zapewni jej oparcie i jeśli dzieje się coś nie tak, gdy ma problem, traci grunt pod nogami, jest w niebezpieczeństwie, to on ją poprowadzi w dobrym kierunku;
5. zaradny – Kobieta oczekuje, że mąż będzie miał pracę, z której będzie w stanie utrzymać rodzinę. A jeśli ją straci, to zachowa trzeźwy umysł, stanie na wysokości zadania, będzie aktywny i "zawsze coś wymyśli", aby nie pozwolić zginąć najbliższym;
6. ambitny – Kobieta uwielbia w mężczyźnie, gdy ten stawia sobie coraz to nowe (realne!!!) cele i wyzwania, gdy ma jakiś plan na przyszłość i ciągle myśli, jak polepszyć byt rodziny. W kobiecie budzi się niepokój, gdy mężczyzna nie chce już niczego w życiu osiągnąć, nie ma żadnej wizji, perspektywy i zadowala się tylko tym, co ma;
7. pomysłowy – Kobieta lubi być mile zaskakiwana. Dobrze się czuje, jak mąż zaproponuje jej ciekawe spędzanie czasu, ma inicjatywę i chęć do życia. Takie podejście bardzo się jej udziela i dopinguje ją do tego samego;
8. zadbany – Ważne jest, aby mężczyzna dbał o swój wygląd. Nie chodzi o tu oczywiście o przesadę, ale o to, aby nie zapominał na co dzień o higienie osobistej, był czysty i schludny. Kobiety nie wymagają żadnych "cudów", ale on czasem naprawdę powinien pójść do fryzjera, dermatologa lub schudnąć kilka dobrych kilogramów. Krótko mówiąc, mężczyzna powinien poprawić swój wygląd, jeśli może to zrobić swoimi siłami.
Na koniec jeszcze jedna rzecz: każda kobieta pragnie być szanowana. Szacunek można okazywać na różne sposoby: od rzeczy z pozoru błahych, takich jak podawanie płaszcza, dźwiganie zakupów, przepuszczanie w drzwiach, po rzeczy ważne, tj. szacunek do jej ciała, dbanie o jej godność. W tym miejscu należy wspomnieć o pewnym błędzie, który robią mężczyźni. Niektórzy myślą, że jak będą potulni, pozwolą jej na decydowanie o wszystkim, będą spełniać każdą jej zachciankę, to okażą kobiecie szacunek. Jest to nieprawda. Kobiety chcą, aby mężczyźni wzięli tzw. ster w swoje ręce i prowadzili je mądrze przez życie. Kobieta, której mąż pozwala o wszystkim decydować, w głębi duszy jest tym zmęczona, podenerwowana i myśli, że wszystko musi robić sama! Ona chce mężczyzny – mądrego przywódcy (nie mylić z dyktatorem!!!). Tylko przy takim czuje się kobietą, czuje się piękna.
JAK WYBRAĆ KASĘ Z POLISY "UNIVERSAL LIFE"? (1)
Napisane przez Tadeusz NiemiecW poprzednim artykule pisałem, że "Universal Life" (UL) jest jednym z wielu znanych i atrakcyjnych sposobów lokowania i pomnażania naszego kapitału. Bowiem dochody inwestycyjne w polisie nie podlegają opodatkowaniu, są tzw. "tax-sheltered". Jednocześnie płacenie "minimum premium" jest konieczne do opłacenia stałego kosztu ubezpieczenia typu T-100 lub zmiennego typu YRT, stałej opłaty administracyjnej, ewentualnie dodatkowych benefitów celem utrzymania polisy w dobrej kondycji. Cokolwiek więcej wpłacimy do polisy, powyżej wymaganego "minimum", powiększamy naszą pulę inwestycyjną.
Wybierając pieniądze bezpośrednio z konta inwestycyjnego UL polisy zapłacimy podatek tylko i wyłącznie od dochodu w formie: "interest", "dividend", "capital gain", a nie jak w przypadku RRSP od całości wybieranej sumy. Istnieje jednak kilka wypróbowanych i sprawdzonych sposobów wyjmowania zaoszczędzonych pieniędzy z tego typu polisy bez konieczności płacenia jakiegokolwiek podatku od dochodu z inwestycji. Kiedy nie płacimy tego podatku?
Po pierwsze, w momencie śmierci osoby ubezpieczonej, pieniądze, które latami rosły w polisie nieopodatkowane i nie zostały wybrane przez ubezpieczonego, są dodawane do sumy ubezpieczenia tej osoby i w całości wypłacane spadkobiercy bez podatku jako – "tax-free death benefit".
Na przykład, jeżeli ktoś wykupił polisę na życie typu UL na sumę np. 500.000 dol., przez lata dodatkowo zgromadził na koncie oszczędnościowym polisy sumę 200.000 dol., nie zdążył wybrać tych pieniędzy i nagle umiera, to spadkobierca otrzyma cała sumę 700.000 dol. jako "total death benefit" bez podatku.
Po drugie, w chwili poważnego wypadku lub choroby (definicje i kwalifikacje chorób ujęte w kontrakcie) możemy wybrać pieniądze z konta inwestycyjnego polisy łącznie z dochodami bez podatku.
Po trzecie, istnieje możliwość użycia "cash value" polisy poprzez zastosowanie opcji "collateral loan" dla otrzymania pożyczki bankowej nawet do 90 proc. wartości naszej inwestycji celem uzyskania korzyści podatkowych. Zamiast płacić podatek od dochodu w formie "interest" czy "capital gain" od "cash value" przy bezpośrednim wybieraniu pieniędzy z polisy, będziemy podczas zastosowania strategii – "collateral loan", płacić "interest" od pożyczki bankowej. Jednak tak długo, jak żyjemy, nie spłacamy pożyczki i procentu. Kiedy ubezpieczony umiera, bank, który udzielił pożyczki na bazie wartości inwestycji w polisie, otrzymuje z konta "cash value" pieniądze do spłaty pożyczki z odsetkami. Pozostała suma inwestycji, jeżeli takowa pozostała, jest wypłacana spadkobiercy łącznie z sumą ubezpieczenia, bez podatku, jako całkowity "death benefit".
W następnym artykule podam przykłady zastosowania tej strategii.
Niektóre kompanie ubezpieczeniowe ponownie zapowiadają zmiany cen polis typu "Universal Life" oraz "Critical Illness", i to już od początku lipca tego roku, proszę więc o szybki kontakt osoby zainteresowane.
Ciąg dalszy za tydzień
Tadeusz
Niemiec
tel. 416-939-3770
e-mail: tadeuszniemiec
@yahoo.com