farolwebad1

A+ A A-

Tam był nasz dom: Wspomnienia Kresowian (67 - koniec)

Oceń ten artykuł
(5 głosów)

     - Pokonanie dziewięćdziesięciu kilometrów z Brasławia do Głębokiego też trwało wiele godzin.

      - Trzy dni. Ale nie do opisania, jakie te drogi były. Bez przesady po osie w błocie zapadały się furmanki. Jeden z koni padł. Moja babcia jakieś złoto musiała wysupłać, by zapłacić zapłakanemu chłopu. Nigdy nie było wiadomo, w jakim dniu, o jakiej godzinie odejdzie z Głębokiego transport. Było tylko wiadomo, że "około". W związku z tym Polacy przyjeżdżali tam tydzień wcześniej i biwakowali na peronie. I myśmy też przyjechali, i bodajże dwie noce biwakowali na tym peronie. Na szczęście było ciepłe lato. Głębokie, trochę może większe od Brasławia. No, mniej więcej też takie, tylko że położone na historycznym szlaku Batorego, od Wilna przez Połock, do Witebska, Pskowa, Smoleńska.

      Był dziewiętnasty czerwca. Wreszcie podstawili nam transport. Zajęliśmy z rodziną aptekarzy brasławskich, naszych przyjaciół, pół wagonu.

      - Jak się nazywali?

      - Kurczewscy. To była rodzina brasławian z dziada pradziada. Jeszcze za carskich czasów ojciec naszego przyjaciela aptekarza też tam aptekę prowadził. Dziad też.

      Ruszył transport. Lokomotywa zagwizdała. Biało-czerwone flagi ukazały się w każdym wagonie. Cały pociąg, jak długi i szeroki, śpiewał "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...". Śpiewaliśmy nieprawdę. Zresztą wierzyliśmy, że wrócimy. W owym czasie wierzyliśmy. A że "nie rzucim ziemi"... Niestety, porzucaliśmy tę ziemię.

      - No, zostaliście zmuszeni...

      - Tak, w zasadzie zostaliśmy zmuszeni, chociaż na upartego można było zostać. Pozostawialiśmy tam domy, bo tam prawie wszyscy mieli swoje własne domki. W Wilnie pociąg zatrzymał się na krótko na dworcu głównym i przejeżdżając, widzieliśmy Ostrą Bramę. Oczywiście, w całym pociągu wszyscy na klęczkach ten widok mijali. Potem, pamiętam jeszcze, zmrok zapadał, prawie było ciemno. Na chwiejącym się moście kolejowym (był zburzony w czasie wojny, prowizorycznie odbudowany) przejeżdżaliśmy pod Grodnem Niemen, no i wkrótce była granica polska. Oczywiście, ciągle staliśmy przed jakimiś semaforami, bo transporty wojskowe miały pierwszeństwo. No i tak, któregoś tam dnia, dojechaliśmy do Warszawy i również chwiejącym się, drewnianym mostem przejeżdżaliśmy Wisłę i zobaczyliśmy przed sobą panoramę zdruzgotanej Warszawy. Nie widzieliśmy tam ani jednego całego domu. Aptekarzowa, pani Czesława Kurczewska, pochodziła z Warszawy. Znała stolicę dobrze, miała tam zresztą swoje siostry, które później odnalazła. Z płaczem patrzyła na kompletnie zniszczone miasto. Nagle z wiaduktu ujrzała, że ich dom na Powiślu stoi cały. To znaczy dom, w którym mieszkały siostry. Rodzina Kurczewskich wyładowała się na dworcu, tak zwanym Głównym, a myśmy pojechali dalej. Zawieźli nas do Rypina Lubuskiego, tuż nad granicę niemiecką.

      - Dalej już się nie dało...

      - Rzeczywiście, nie dało się. Dalej była Odra. Transport odstawiono na tor boczny i oznajmiono, że możemy tutaj osiąść. Wiele rodzin z Brasławszczyzny tam pozostało. Ale obowiązku nie było. Każdy repatriant miał prawo zażądać, by jego wagon skierowano do dowolnej stacji kolejowej w Polsce. Wraz z Mamą poszliśmy do miasta. Pusto i strasznie. Domy pootwierane na oścież, kompletnie umeblowane, z pościelą w szafach i słoikami z kompotem w spiżarniach. Można było wybrać dowolny lokal: mieszkanie w kamienicy, domek jednorodzinny lub willę.

      A jednak nie zdecydowaliśmy się tu pozostać. Przez Rypin przelewały się masy pijanego z reguły żołdactwa, które grabiło i gwałciło. Zażądaliśmy, by nasz wagon skierowano do Krakowa. W Myślenicach mieszkała siostra babci. Zastaliśmy tam dom pełen lwowiaków, także repatriantów. Po krótkim pobycie w Myślenicach i Gliwicach, gdzie mieliśmy już przydział pięknego mieszkania, kompletnie umeblowanego i z fortepianem, a siostra i ja zapisani zostaliśmy do gimnazjum – odezwali się przyjaciele naszych rodziców z Brasławia. Namówili nas do osiedlenia się wśród samych swoich w Łobezie, mieście powiatowym województwa szczecińskiego. Znowu wagon towarowy, znowu podróż przez całą Polskę. W Łobezie zakończyliśmy exodus. Tam zdałem maturę, następnie przenieśliśmy się do Olsztyna. Studia historii sztuki ukończyłem na KUL-u. Krótko pracowałem w służbie konserwatorskiej w Olsztynie, dłużej w Rzeszowie i w zamku w Łańcucie. Stamtąd przeniosłem się do Kazimierza Dolnego, gdzie na stanowisku dyrektora muzeum i konserwatora zabytków doczekałem w roku 2000 emerytury.

      Brasławianinem pozostałem na zawsze.

      RODZINNA

      NOTA BIOGRAFICZNA

      Zbigniew Wawszczak, dziennikarz, urodził się 17 IV 1929 r. w Bitkowie, pow. Nadwórna w woj. stanisławowskim, w drugim po Borysławiu zagłębiu naftowym II Rzeczypospolitej, w rodzinie Jana i Marii z d. Przybyła. Wojna rozdzieliła rodzinę. Po zajęciu wschodnich terenów we wrześniu 1939 r. przez Związek Sowiecki, ojciec, który w 1920 r. uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej, zaangażował się w podziemnej organizacji Związek Walki Zbrojnej, zajmującej się przerzucaniem polskich oficerów z okupowanego kraju za granicę. Kiedy na trop organizacji wpadło NKWD, w 1940 r. uciekł przed aresztowaniem na Węgry, a stamtąd przedostał się przez Jugosławię, Grecję, Turcję do Palestyny, gdzie wstąpił do wojska. W szeregach Brygady Strzelców Karpackich brał udział w walkach pod Tobrukiem w Afryce. Przybyły do żołnierzy pod Tobruk minister rządu londyńskiego Jan Stańczyk powołał Jana Wawszczaka na stanowisko kierownika obozu polskich uchodźców w Palestynie. Zarządzał obozem, w którym przebywało wielu Polaków, m.in. pisarze, Władysław Broniewski i Anatol Krakowiecki, aż do jego likwidacji w 1947 r., i, jak większość uchodźców, przeniósł się do Londynu, gdzie przebywał przez 25 lat. Utrzymywał się m.in. z pracy w fabryce samolotów, w wytwórni lodów, w hotelu. Obawiając się represji, jako człowiek związany z rządem w Londynie, do rodziny w kraju wrócił dopiero w 1970 r.

      Jan Wawszczak (1901-1991) miał dwu braci, Sybiraków. Najstarszy, Bronisław, leśniczy w Worochcie w Karpatach Wschodnich, służył w Dywizji Pancernej gen. S. Maczka, najmłodszy, Tadeusz, w szeregach II Korpusu gen. Andersa brał udział w bitwie pod Monte Cassino i w późniejszej kampanii włoskiej. Był w rodzinie również zawodowy wojskowy, kpt. Ignacy Wawszczak, oficer piechoty, którego pasją był sport balonowy. Syn siostry Jana Wawszczaka, Heleny, ppłk Leopold Pacek, jest emerytowanym pilotem wojskowym. Jak widać, wielu mężczyzn z tej rodziny miało bliskie związki z wojskiem.

      Kuzyn ojca Zbigniewa, Franciszek Wawszczak, nauczyciel w Poznańskiem, padł ofiarą hitlerowskiego terroru. Podobnie jak 16 tysięcy rodaków, głównie inteligencji, został rozstrzelany w jednej z masowych egzekucji w Wielkopolsce, jakich dokonano od 1 września do 25 października 1939 r.

      Wychowaniem syna Zbyszka i córki Zuzi zajmowała się matka, którą wybuch wojny w 1939 r. zaskoczył, kiedy przebywała na wakacjach u rodziny pod Krosnem. W czasie okupacji w wieku 5 lat zmarła siostra Zbyszka, Zuzia. Maria Wawszczakowa wykazała niecodzienną determinację i odwagę, kiedy w mroźną zimę 1940 r. zdecydowała się nielegalnie przekroczyć ustanowioną przez okupantów, niemieckiego i sowieckiego, granicę na rzece San, aby odwiedzić męża w Bitkowie. Dopisało jej szczęście (chociaż w drodze powrotnej padły, na szczęście niecelne, strzały), by po kruchej pokrywie lodowej ponownie przekroczyć rzekę i po dwutygodniowym pobycie u męża wrócić do syna w Generalnej Guberni.

      Ze względu na grożące niebezpieczeństwo (nie miała przecież odpowiednich dokumentów) nie mogła odwiedzić bliskich krewnych zamieszkałych na Kresach: ks. dziekana Jana Wawszczaka, proboszcza w miasteczku Jaryczów Nowy pod Lwowem, ani ks. Stanisława Wawszczaka, który w 1939 r. wrócił ze studiów w Rzymie i został wikariuszem w kościele w Jaryczowie Nowym, w 1945 r. powołany na ojca duchownego w Wyższym Seminarium Duchownym we Lwowie. O tej postaci ukazała się książka. Autorem publikacji "Kapłan, ks. Stanisław Wawszczak" jest ks. Jacek Waligóra, duchowny z archidiecezji lwowskiej, proboszcz w Niżankowcach przy granicy ukraińsko-polskiej. Książkę wydał Tygodnik Katolicki "Niedziela", Częstochowa 2010.

      Niezwykły wyczyn Marysi, jak zdrobniale nazywano Marię Wawszczak, przez długi czas komentowano w kręgu rodzinnym, a syn po dzień dzisiejszy nie ukrywa podziwu dla zmarłej w 1999 r., w wieku 93 lat, mamy. Próby nielegalnego przekroczenia granicznego Sanu były przedsięwzięciem bardzo niebezpiecznym, wielu śmiałków wpadło w ręce sowieckich pograniczników, zdarzały się również śmiertelne wypadki.

      Mianem rzeki "wściekłych psów" określiła San urodzona w Łodzi brytyjska pisarka żydowskiego pochodzenia Mira Hamermersche, która próbując przekroczyć rzekę, została aresztowana przez sowiecką straż graniczną w listopadzie 1940 r.

      Nielegalne przekroczenie granicy nie było odosobnionym przypadkiem w życiu Marii Wawszczak (1906-1999), niejeden raz udowodniła, że jest kobietą z charakterem. W nocy z 5 na 6 sierpnia 1943 r. kilkuosobowa grupa żołnierzy AK pod dowództwem Zenona Soboty "Korczaka" dokonała brawurowego napadu na hitlerowskie więzienie w Jaśle, uwalniając nie tylko więźniów politycznych, ale wszystkich osadzonych. Równie doskonale jak wtargnięcie do więzienia pod bokiem gestapo i jednostki Wehrmachtu zorganizowano ucieczkę i ukrycie więźniów. Po wydostaniu się z Jasła "Korczak" podzielił więźniów na kilka grup, które uciekały w różnych kierunkach. Grupa z "Korczakiem" na czele znalazła schronienie na jedną noc w zabudowaniach Marii Wawszczak w Żarnowcu. Maria i jej brat Władysław znali "Korczaka" sprzed wojny, w trudnej sytuacji mógł liczyć na ich pomoc. Pomogli również i udzielili schronienia (parokrotnie) innemu z przedwojennych znajomych z Krosna, ściganemu przez UB Kazimierzowi Człowiekowskiemu ps. "Niemsta", działaczowi ruchu ludowego, podczas wojny w oddziałach leśnych AK na Podkarpaciu, wywieziony do łagrów w Związku Sowieckim. Po powrocie ponownie przeszedł do konspiracji. Osaczony przez UB, broniąc się przed aresztowaniem, został ciężko ranny w Korczynie. Zmarł w szpitalu WUBP w 1954 r. w Rzeszowie.

      Trzeba przypomnieć jeszcze inne kobiety z rodziny. Siostra matki Marii Wawszczak, Bronisława z Winiarskich Czajkowska, ukryła w swoim domu w Zręcinie i uratowała od śmierci dziewięcioro Żydów. Odznaczona została medalem "Sprawiedliwy wśród narodów świata".

      Kuzynka Zbigniewa Wawszczaka, pracownik poczty w Rzeszowie, Zofia Wawszczak, spędziła 10 lat w więzieniach PRL za udział w działalności zrzeszenia Wolność i Niezawisłość.

      Po zdaniu matury w powstałym jesienią 1944 r. Liceum Ogólnokształcącym im. Marii Konopnickiej w Jedliczu (którego twórcą był doskonały pedagog i organizator Władysław Dubis), Zbigniew rozpoczął w 1949 r. studia na Wydziale Filologiczno-Historycznym UJ w Krakowie na kierunkach historia i dziennikarstwo. Po ukończeniu studiów i roku pracy w oświacie, w grudniu 1956 r. przenosi się do Rzeszowa i zostaje zaangażowany jako redaktor w Ekspozyturze Polskiego Radia, która niedługo została przekształcona w Rozgłośnię Regionalną.

      Zajmował się tradycjami kulturalnymi i historią, działalnością stowarzyszeń regionalnych, muzeów, bibliotek, ośrodków kultury. Przeprowadził cykl wywiadów z pisarzami, wywodzącymi się z Rzeszowszczyzny lub też związanymi z Podkarpaciem (Julianem Przybosiem, Wilhelmem Machem, Julianem Kawalcem, Janem Bolesławem Ożogiem, Stanisławem Piętakiem i in.). Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik" opublikowała w 1971 r. "Szkice literackie" Wilhelma Macha. Do tej książki włączyła trzy wywiady Z. Wawszczaka: "Mój kraj lat dziecinnych" – "Nowiny Tygodnia" nr 22/1959, "O Górach nad Czarnym Morzem" – "Nowiny Rzeszowskie", nr 108/1960, "O pracy z młodymi pisarzami" – "Widnokrąg" nr 8/1962.

      Pracując w rzeszowskim radiu publicznym, nawiązał bliską współpracę z prasą, dziennikami i periodykami, ukazującymi się w Rzeszowie. Specjalizował się w portretowaniu działaczy kultury, twórców ludowych, malarzy amatorów.

      W publikowanej przez wydawnictwo Krajowa Agencja Wydawnicza w Rzeszowie serii "Miniatury lotnicze" wydał dwa tomiki. Jeden z nich, "Bracia Działowscy" (ukazał się w 1985 r.) prezentuje dokonania związanych z Mielcem wybitnych lotników i konstruktorów lat międzywojennych. W drugim, "W kabinie Łosia i Wellingtona" (z 1986 r.), kreśli sylwetkę jednego z polskich lotników, którzy polegli śmiercią żołnierską w latach II wojny światowej. Jest nim urodzony we Lwowie kpt. Ludwik Maślanka, kawaler Orderu Virtuti Militari. Zginął podczas startu do lotu bojowego w Wielkiej Brytanii w 1942 r.

      Nakładem miesięcznika "Wiadomości Brzozowskie" w 1992 r. ukazała się broszura Z. Wawszczaka pt. "Wspólnie przywołujemy cienie ofiar. Pamięci Żydów brzozowskich". Autor uczestniczył w uroczystościach uczczenia ofiar Holokaustu, połączonych z odsłonięciem pomnika-mauzoleum, które odbyły się w Brzozowie w 1990 r. W wydawnictwie tym znajdziemy garść informacji o społeczności Żydów, zamieszkałych kiedyś w tym podkarpackim mieście, opis likwidacji brzozowskiego getta i krótkie rozmowy z ocalałymi, którzy zjechali do Brzozowa z wielu krajów, m.in. Izraela i USA. Drugą część książeczki wypełniają archiwalne zdjęcia dawnych żydowskich mieszkańców Brzozowa, przedstawiające świat ludzi okrutnie wymordowanych.

      Dziejami kilku gałęzi rodziny Wawszczaków, których przodkowie wywodzą się z miejscowości Szczepańcowa koło Krosna, z historycznej Rusi Czerwonej, czyli dawnych Grodów Czerwieńskich, odebranych Polsce pierwszych Piastów w 981 r. przez książąt kijowskich, a odzyskanych dopiero przez Kazimierza Wielkiego w 1349 r., zajmuje się Mieczysław Wawszczak, syn Tadeusza, uczestnika bitwy o Monte Cassino w 1944 r., Mieczysław, emerytowany policjant, zgromadził w swym domu w Szczepańcowej wiele zdjęć rodzinnych, z których również korzystał autor książki. Opracował również drzewo genealogiczne rodziny. (...)

      POSŁOWIE

      Przez 14 lat, od 1994 do 2008 r., prowadziłem w Rozgłośni Regionalnej Polskie Radio Rzeszów audycję zatytułowaną "Kresy – krajobraz serdeczny. Radiowy magazyn publicystyczny, poświęcony dawnym ziemiom wschodnim Rzeczypospolitej". Każda audycja była numerowana. Powstało 517 wydań "Kresów", Audycję wykreowałem, odpowiadając niejako na społeczne zapotrzebowanie kresowian, zamieszkałych w rozmaitych ośrodkach województwa podkarpackiego. Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy zbliżał się kres dotychczasowego systemu politycznego w kraju i powiększała się wywalczona przez ruch "Solidarność" sfera swobód obywatelskich, zaczęły powstawać niczym grzyby po deszczu rozmaite stowarzyszenia i związki, skupiające dawnych mieszkańców ziem wschodnich. Tak było również na Podkarpaciu – w Rzeszowie, Jarosławiu, Przemyślu, Sanoku, Stalowej Woli, Tarnobrzegu, Jaśle, Leżajsku, gdzie powstawały oddziały i kluby Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. Był to ruch społeczny, skupiający w pierwszych latach sporo, głównie starszych osób, które doczekały wreszcie czasów, kiedy można było otwarcie, pełnym głosem mówić o ziemiach utraconych na wschodzie. Powstawały pisma związków kresowych, przygotowywano wystawy ukazujące piękno i bogactwo kresowego dziedzictwa, które trzeba było opuścić, często w dramatycznych okolicznościach. Zainteresowanie ziemiami za Bugiem obejmowało nie tylko środowiska związane z nimi pochodzeniem czy więzami rodzinnymi.

      W takiej atmosferze, w wyniku bliskich kontaktów z kresowiakami, postanowiłem, że postaram się systematycznie i regularnie (początkowo co dwa tygodnie, później co tydzień) przygotowywać audycję, która w całości poświęcona będzie ludziom i sprawom zabranych ziem kresowych. Muszę oddać sprawiedliwość ówczesnemu kierownictwu Radia, które życzliwie odnosiło się do mojego projektu. Dzięki temu audycja rozwijała się i trafiła do szerszych kręgów słuchaczy. Okres największej popularności "Kresów" przypadł na lata 2000-2006, kiedy to audycja ukazywała się regularnie w każdą niedzielę i trwała od godz. 14.05 do 14.30.

      Udało mi się nawiązać bliskie, serdeczne kontakty z dziesiątkami kresowiaków, nie tylko z Podkarpacia, ale także ze skrawków Małopolski, z Gorlic, Tarnowa, a także Sandomierza, do których docierał program rzeszowskiego radia. Prawie rodzinna więź, jaka się pomiędzy nami wytworzyła, powodowała, że setki nie tylko kresowych rodzin zasiadały we wczesne niedzielne popołudnie przed odbiornikami radiowymi i słuchały audycji. Wiele osób pisało do autora, uzupełniając podejmowane tematy, podając adresy osób, do których należałoby się wybrać. Regularnie, od czasu do czasu, omawiałem w audycji otrzymaną korespondencję, cytując uwagi i propozycje.

      Jeżeli chodzi o kształt audycji "Kresy", był to typowy magazyn, wypełniony przez rozmowy, felietony, komentarze. Jednak podstawowym elementem każdego wydania stawały się rozmowy, relacje i wspomnienia Polaków ze Wschodu. Uzupełnieniem, rodzajem przerywnika czy dodatku do audycji były lwowskie i kresowe piosenki, a także wiersze.

      W zasadzie książka składa się ze zmodyfikowanych, często gruntownie rozszerzonych i uzupełnionych rozmów, które prezentowane były kiedyś w audycji. Zmiany mające na celu głębsze, dokładniejsze zaprezentowanie omawianych zagadnień, dokonane zostały dzięki zaangażowaniu osób, z którymi rozmawiałem. W niektórych przypadkach, np. Janiny Sadowskiej z Krosna, Małgorzaty Bonarek z Tarnobrzega, Edwarda Kupiniaka z Tarnowa czy Józefa Daleckiego z Rzeszowa i Wrzesława Żurawskiego z Łańcuta zaangażowanie to było daleko idące. W publikacji znalazło się również kilka tekstów, których powstanie zainspirowały wprawdzie wcześniejsze nagrane na taśmie rozmowy, jednak w całości są one dziełem ich autorów. Chodzi m.in. o relacje Janiny Argasińskiej z Lubaczowa, Anny Łysoganicz z Czarnej, Ireny Konieczko z Brzozowa, Jadwigi Sibigi z Jarosławia, Jerzego Żurawskiego z Kazimierza Dolnego.

      Czy ta skromna książka spełni oczekiwania czytelników z kresowym rodowodem, a także osób zainteresowanych ziemiami wschodnimi, bo do nich przede wszystkim jest adresowana? Będę usatysfakcjonowany, jeżeli przynajmniej drobną część słuchaczy, którzy tworzyli audycję przez 14 lat, skłoni do lektury, do wspomnień i przybliży im sprawy i ludzi ziem utraconych.

      Przez kilka stuleci rozległe ziemie wschodnie były teatrem doniosłych wydarzeń historycznych. Tam biło serce wielkiego, wielokulturowego państwa, Rzeczypospolitej Obojga (a tak naprawdę Trojga) Narodów. Mimo gorzkiego bilansu, utraty Kresów Wschodnich, nie tylko bolesnych, ale również tragicznych doświadczeń setek tysięcy rodaków – mieszkańców tamtych ziem – możemy być dumni z dokonań naszych przodków i pozostawionego dziedzictwa.

KONIEC

Ostatnio zmieniany piątek, 22 czerwiec 2012 12:39
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.