Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...LISTY: Goniec nr 26/2012
2013 elantra GT i elantra coupe: W pogoni za hondą civic
Napisał Jerzy RosaHyundai poszerzył swoją kanadyjską ofertę o dodanie do rodziny elantry dwóch modeli: GT i coupe. Oba nowe samochody pojawią się w salonach sprzedaży na początku lipca. W ten sposób ten popularny w naszym kraju model będzie miał cztery nadwoziowe wersje.
Elantra jest najważniejszym samochodem Hyundaia. Jest to najczęściej nabywany wóz koreańskiego koncernu w Kanadzie. W ubiegłym roku sprzedano go prawie 45 tysięcy sztuk, a w tym roku zapowiada się, że liczba ta będzie jeszcze wyższa. Na liście najpopularniejszych aut ubiegłego roku zajmuje jeszcze drugie miejsce po hondzie civic (55 090), ale uwzględniając tendencje – elantra odnotowała 30-procentową zwyżkę sprzedaży, civic – ponad 5-procentowy spadek, można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że w tym roku model ten stanie się numerem 1 w Kanadzie.
I takie są plany Koreańczyków, dlatego rozszerzają swój asortyment, by każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Elantra powstała ponad 23 lata temu. Pierwszą wersję zbudowano w 1990 roku jako model 1991. Auto oferowane jest na globalnym rynku. Początkowo nosiło nazwę "lantra", jednak z uwagi na fakt, iż w Australii Mitsubishi sprzedawało swój model magna pod zbliżoną fonetycznie nazwą elante, co często prowadziło do nieporozumień – postanowiono ujednolicić imię koreańskiego samochodu na elantra.
Do tej pory pojazd miał pięć generacji. Pierwsza elantra była produkowana tylko jako sedan. Drugą wytwarzano już w dwóch wersjach nadwoziowych: sedan i kombi – był to pierwszy model hyundaia z nadwoziem typu wagon. Kolejna, trzecia generacja, która pojawiła się w 2000 roku, również miała dwie nadwoziowe odmiany, ale z oferty usunięto wersję kombi, na rzecz 5-drzwiowego liftbecka. Wagony stały się po prosu niemodne. Dla poprawienia wizerunku marki Hyundai, od 2001 roku elantra na rynku amerykańskim i kanadyjskim posiadała w standardzie przednie i boczne poduszki powietrzne, klimatyzację, centralny zamek, elektryczne szyby i wspomaganie kierownicy – akcesoria, które wówczas były rzadkością w tej klasie aut.
Aktualne, piąte wcielenie (w międzyczasie, w 2006 roku, pojawił się model HD, jako czwarta generacja elantry – samochód ten dostępny był tylko w USA i w Kanadzie) zaprezentowano na wystawie samochodów w koreańskim Busan w 2010 roku. Elantra została zbudowana na nowej płycie podłogowej, dokonano również gruntownej zmiany stylistyki określanej mianem "fluidic sculpture". Nowy styl nawiązuje do modelu sonata. W sprzedaży oferuje się w Kanadzie dwa modele: sedan i touring (taka "lepsza" nazwa na kombi). Jak już wspomniałem, od lipca oferta powiększy się jeszcze o dwa wozy: 2-drzwiowe coupé i elantrę GT, czyli drugą generację hatchbackowego hyundaia i30. Jako ciekawostkę warto dodać, że na chiński rynek elantra produkowana jest w wersji langdong – samochód jest lekko wydłużony i podwyższony.
Sedanowa elantra została uznana za Samochód Roku 2012 na naszym kontynencie.
Znane są już kanadyjskie ceny poszczególnych modeli nowej elantry i ich wyposażeniowych wersji:
2013 HYUNDAI ELANTRA GT
GL 6MT $19,149
GL 6AT $20,349
GLS 6MT $21,349
GLS 6AT $22,549
SE 6AT $24,349
SE Tech 6AT $26,349
2013 HYUNDAI ELANTRA COUPE
GLS 6MT $19,949
GLS 6AT $21,149
SE 6AT $25,199
Jak widzimy, GT posiada aż pięć opcji, a niezwykle gustownie wystylizowany model coupe można nabyć w trzech odmianach.
Oba modele napędza ten sam silnik – jest nim 1,8-litrowa "czwórka" o mocy 148 KM i momencie zamachowym wynoszącym 131 lb-ft. Jest to paliwooszczędna jednostka napędowa – na autostradzie zużywa 5,9 l zwykłej benzyny; w mieście spala 8,4 l. Dobre wyniki w oszczędnej jeździe poza miastem umożliwia również skrzynia biegów – w wersji podstawowej jest nią 6-stopniowy manual, za dopłatą 1200 dolarów otrzymamy również 5-biegowy automat.
Standardowym wyposażeniem jest w obu modelach klimatyzator, podgrzewany fotel kierowcy, system bluetooth, 6-głośnikowy system audio ze złączem USB i iPod. Nowe modele elantry mają po siedem poduszek powietrznych, w tym jedną chroniącą kolana kierowcy.
Najdroższe wersje w każdym modelu wyposażone są m.in. w 7-calowy monitor dotykowy oraz kamerę telewizyjną na tylnym zderzaku.
Niewątpliwie, oba nowe wozy w rodzinie elantry urozmaicają i tak już atrakcyjną ofertę Hyundaia w sektorze kompaktowych aut. Tego naporu może nie wytrzymać honda civic i po wielu latach panowania na szczycie bestsellerów w Kanadzie będzie musiała ustąpić w tym roku pola bojowej koreańskiej drużynie.
Jerzy Rosa - Mississauga
Korespondencja własna z indiańskiego rezerwatu w Ontario (6)
Po dziwacznie wysokich temperaturach (jeszcze 2 dni temu, na Nowy Rok, mieliśmy w Toronto +11°C) w końcu spadło trochę śniegu. Przezornie zostałem w domu, bo zima przecież zawsze zaskakuje – o ile nie drogowców, to przynajmniej innych kierowców. Zostać w domu na szczęście mogłem, bo z okazji świąt Bożego Narodzenia szkoła daje nam trzy tygodnie "wolnego", które tak naprawdę wolnym nie jest, a to dlatego, że zajęcia szkolne w tym roku rozpoczęliśmy już 26 sierpnia, w przeciwieństwie do szkół w GTA, które otworzyły swe podwoje dopiero 7 września. Tak czy inaczej – mając nieco czasu, postanowiłem sprawdzić, jak się żyje moim Indianom. Najlepiej to zrobić przy okazji Internetu, czyli YouTube i Facebooka, który stał się odpowiednikiem "sygnałów dymnych" XXI wieku. Oczywiście, w Wunnumin Lake żadna sieć telefonii komórkowej nie ma zasięgu, a że miejscowi mają potrzebę nieustannego pozostawania w kontakcie ze sobą, Facebook jest w ciągłym użyciu, wszędzie i przez wszystkich. Facebook jest czasami najlepszą metodą na znalezienie kogoś, jak na przykład... rodzica któregoś z moich uczniów. W zeszłym roku musiałem pilnie skontaktować się z rodzicami mojego ucznia. Telefon domowy pozostawał głuchy, w pracy też ich nie było. Wydawałoby się: problem... Tymczasem wystarczyło użyć Facebooka, by "rozesłać wici" (zawsze ktoś jest on-line), by w try miga znaleźć rzeczonych rodziców. W innym przypadku uczeń, który podobno był chory, został złapany przez koleżków na korzystaniu z Facebooka. Właściwie to i oni nie powinni na nim być podczas zajęć w pracowni komputerowej, no ale jak tego upilnować? Nauczyciel skrzętnie wykorzystał okazję i kategorycznie nakazał uczniowi przyjście do szkoły, co ten wkrótce uczynił. Stąd też pracownicy szkoły podnieśli larum, gdy nowy dyrektor zdecydował się zablokować Facebook. "Podnoszenie larum" wygląda inaczej po indiańsku niż po naszemu. Właściwie jest to wprost przeciwne do tego, co nasuwa się na myśl, mówiąc o "larum". Nie było żadnych skarg czy kłótni z podniesionymi głosami. Były słabo skrywane wrogie spojrzenia i nachalne niechętne milczenie. Dyrektor po tygodniu się poddał i Facebook wrócił pod dach szkoły. I dobrze! Czy się komuś to podoba, czy nie, Facebook stał się nieodłączną częścią kultury w moim rezerwacie, do stopnia, który na południu wydawałby się niezrozumiały. No bo jak tu zrozumieć fakt, że ktoś włącza Facebook tylko po to, by powiedzieć "dzień dobry"? I "dobry wieczór", i "dobranoc"... Tym razem to ja włączyłem Facebook, żeby zobaczyć, co się dzieje na dalekiej północy, dokąd za parę dni będę wracać. Okazuje się, że od dwóch tygodni sypie śniegiem i temperatura nie rośnie powyżej -15°. Poza tym co drugi dzień organizowane są huczne zabawy taneczne, podczas których można wygrać atrakcyjne nagrody: a to bilet lotniczy do Sioux Lookout za najbardziej "wyszukany" taniec, a to dwieście dolarów za bieg dookoła osady – w samych gatkach, a to "meat pack" hojnie podarowany przez miejscowy sklep – Northern. Skoro już mowa o Northern, to co ciekawe – należy on do działającej od końca osiemnastego wieku (jej początki datują się na rok 1770) korporacji North West Company. Korporacja ma więc sporo doświadczenia w dostarczaniu towarów na północ i, co tu wiele mówić, wykorzystywaniu Indian. Ceny towarów są nieziemskie, a ich wybór znacznie ograniczony, choć są i towary, których obecność mnie zaskoczyła niepomiernie. Ale po kolei: ceny. Wiadomo, że muszą być wysokie, bo w końcu wszystko trzeba dowieźć drogą lotniczą, zatem co tylko większe, cięższe, mniej trwałe, czyli trudniejsze w transporcie i w przechowywaniu – jest o wiele droższe niż na południu, w Kraju Dróg (czyli w miejscach, gdzie towary można dowieźć ciężarówką, pociągiem etc). I tak, za 10 lbs ziemniaków zdarzyło mi się zapłacić $25 (2.99-3.99 na południu), za sok pomarańczowy Tropicana (1 l), $10 (max $4.49 na południu), kawałek sera: $18 ($6.99 za taki sam ser w Shoppers przy moim bloku w Toronto), arbuz (jak jest, bo czasami jest): $25-$40 w zależności od wagi i tego, czy to "nowalijka" i tak dalej. Przy takim postawieniu sprawy (waga, wymiary, czas przydatności do spożycia), jedynym towarem, jaki jest w cenie zbliżonej do normalności, są chipsy. Tych istotnie w sklepie nie brakuje, do wyboru, do koloru, miejscowi mogą się nimi truć ile wlezie. Jeśli zaś chodzi o wybór innych towarów. Wybór... Jaki wybór? Mieszkając w GTA, nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem rozpieszczony. W zależności od sklepu można przebierać w mięsiwach wszelakich, serach, a i warzyw i owoców w bród. Północ zaś nie rozpieszcza nic a nic. Jeden rodzaj sera, chleb – dwa rodzaje, z czego jeden niejadalny (coś, taki, co się nie psuje przez 2 – 3 miesiące), mięso tylko mrożone i raczej stare, warzyw i owoców co kot napłakał i oczywiście drogie jak diabli. Z warzyw (i jarzyn) dostępne jest niezbędne minimum: ziemniaki, cebula, sałata, marchew i pietruszka, pomidory, przy czym pomidory są... dziwne. Po rozkrojeniu w środku zupełnie białe, choć na zewnątrz niby czerwone. Nie dojrzewają, za to gniją w taki zastanawiający sposób. Wygląda to tak, jakby pleśń, która na nie jakoś zawędrowała, walczyła o swoje przetrwanie, przy czym walka ta nierówna i z góry przesądzona – pomidor uprze się i zeschnie, ale nie spleśnieje. Kiedyś nawet zrobiłem zdjęcie takiemu pomidorowi, co to go z premedytacją zostawiłem na 3 tygodnie na kuchennym stole, ale było tak straszliwe, że je skasowałem, zresztą aparat zaraz po tym się popsuł. Rozpisuję się o tych pomidorach, bo po miesiącach pobytu na północy najbardziej zaczyna doskwierać brak rzeczy prostych i znanych z dzieciństwa, takich właśnie jak na przykład pomidory. Pod koniec czerwca w zeszłego roku nie mogłem się doczekać chwili powrotu, kiedy będę mógł w końcu pójść do Eddie's, Starsky'ego czy gdzieś indziej i napchać się pomidorami. Czasami jednak w niewytłumaczony sposób do sklepu trafia coś dziwnego, czego miejscowi nie są w stanie nazwać, a tym bardziej już spożytkować. W zeszłym roku sklep regularnie otrzymywał dostawę porów. Trzy pory, po $4 za sztukę ($1.99 za trzy na południu), pyszniły się swoim jakże odmiennym wyglądem wśród... właśnie, wśród czego? Wśród braku innych warzyw. Nikt tego nie kupował, no bo co niby z tym zrobić? Odganiać komary, czy pobić małżonka? Poczułem więź duchową z biednym porem, bo taki mi się wydał obcy, w sensie "out of place", i niezrozumiany jak ja, więc zacząłem go kupować, ku uciesze obsługi sklepu i swojej. Jaka niby może być uciecha w kupowaniu pora? Wytłumaczę, zanim zaczną się niezdrowe domysły. Otóż wchodząc do sklepu, oznajmiałem obsłudze zupełnie niewinnym głosem i celowo niezbyt gramatyczną angielszczyzną, że ja tu tylko po pora – "I am here just to take a leek"... Angielskie "leek" brzmi identycznie jak "leak", a obywatel, który w swojej prostocie i naiwności mówi, że przyszedł do sklepu "to take a leak", to już powód do śmiechu, a przynajmniej skrytego chichotu. Oczywiście, można mi zarzucić, że tego rodzaju skatologiczny w końcu humor nie licuje może z moim profesjonalnym wizerunkiem jako "ważnego-pana-nauczyciela-co-to-z-wielkiego-miasta-przyjechał-dzieci-uczyć". No nie licuje, ale jakże pomaga w kontaktach z miejscowymi! Indianie, jak już pisałem, śmieją się dużo, rubasznie i otwarcie, i to pomimo tego, że życie ich nie rozpieszcza. Zresztą może właśnie dlatego tyle się śmieją. Prócz wspomnianego pora w sklepie można kupić kilka produktów, które pozwalają mi poczuć się trochę bardziej swojsko: gołąbki, pierogi i "Polskie ogórki", które co prawda nie smakują jak typowe polskie kiszone, ale przecież złe nie są i zawsze cieszą mnie widokiem etykiety w języku polskim. Na Northern można narzekać, ale koniec końców to biznes, a nie filantropia, i bez niego byłoby jeszcze gorzej, bo dostępność towarów i ich wybór byłby pewnie jeszcze mniejszy, a do tego kilkunastu miejscowych nie miałoby zatrudnienia. Jedyne alternatywne rozwiązanie to wziąć w garść czy to wędkę, czy to strzelbę i spróbować zdobyć pożywienie w tradycyjny sposób albo skorzystać z oferty z jednego ze sklepów z Sioux Lookout, które wysyłają jedzenie na północ. Trzeba się nieco dodatkowo szarpać z przewoźnikiem, ale i to się da załatwić. Jak się to mówi: chcący szuka sposobu, niechętny szuka powodu. Aleksander Borucki Wunnumin Lake, Ontario Fot. Aleksander Borucki
W licznych komentarzach na temat finansów kanadyjskich gospodarstw domowych (szczególnie: wygłaszanych z pozycji lewicowych) powtarza się nuta pretensji do pokolenia "baby boomers", iż wydaje nad miarę i obciążając zadłużeniem konto państwa, zagraża przyszłości ekonomicznej pokolenia naszych dzieci czy wnuków. Jak jednak wynika z beznamiętnie gromadzonych przez Statistics Canada danych, nie tylko my, dorośli i dojrzali, trwonimy schedę należną przyszłym pokoleniom. Owe przyszłe pokolenia same doskonale radzą sobie z budowaniem poważnego zagrożenia dla swojej własnej finansowej przyszłości.
Raport sporządzony przez firmę American Express wykazuje, iż sytuacja finansowa tzw. Pokolenia Y, czyli ludzi urodzonych po 1983 roku, jest znacznie groźniejsza niż być powinna, i to z ich własnej winy. Wskaźnik bezrobocia w tej warstwie społeczeństwa waha się od kilku lat w granicach 15 proc., czyli co najmniej dwa razy więcej niż ogólny wskaźnik dla całości ludności. Nie budzi to jednak niczyjego – jak się wydaje – zaniepokojenia. Dane American Express pozwalają stwierdzić, że Pokolenie Y ze spokojem i beztroską zwiększyło w ostatnich latach swoje wydatki na towary i usługi luksusowe (głównie galanterię i odzież) aż o 33 proc. Wydatki na podróże po świecie wzrosły w tym sektorze o 74 proc., a na wytworne restauracje i przyjęcia – aż o 102 proc.
Bank TD Canada Trust opublikował jednocześnie dane dotyczące stopnia zadłużenia młodych ludzi. Połowa ludności w wieku od 18 do 34 lat jest zadłużona na kartach kredytowych. Około 40 proc. spłaca jedynie przewidziane umową bankową minimum!
Jak groźne jest to zjawisko? Weźmy dla przykładu klienta, który zaciągnął na kartę kredytową dług w wysokości zaledwie 2000 dolarów, czyli – jak na dzisiejsze czasy – niewielki. Jeżeli przyjąć, że klient będzie spłacał jedynie owe przewidziane umową minimum, spłata zaciągniętego długu zajmie mu ponad 7 lat, a bank otrzyma w tym czasie ponad 4 tysiące dolarów w należnym oprocentowaniu. Innymi słowy – spłacany po minimum dług rośnie trzykrotnie i blokuje racjonalne gospodarowanie zarobionymi pieniędzmi na jedną szóstą produktywnego życia.
Władze kraju czynią wysiłki, by wyedukować młodych ludzi w zakresie właściwego gospodarowania pieniędzmi. Założonaw 1955 roku organizacja charytatywna Junior Achievement korzysta z zajęć szkolnych, by unaocznić młodym ludziom groźbę niekontrolowanego zadłużenia. W ubiegłym roku z rad organizacji skorzystało (lub skorzystać mogło) 216 tysięcy młodych Kanadyjczyków. W 2009 roku rząd zainicjował działanie specjalnej komisji Task Force on Financial Literacy, działania w tym kierunku podejmuje Canadian Institute of Chartered Accountants. Są na rynku książki na ten temat i organizowane są różnorakie seminaria i kursy właściwego gospodarowania pieniędzmi.
Jak i w wielu innych zakresach edukacji życiowej, wszystko to jednak ma stosunkowo niewielki i na pewno niewystarczający efekt. Okazuje się, że nic nie może zastąpić właściwego wzoru i przyzwyczajeń wyniesionych z domu, oraz konsultacji na temat osobistej sytuacji finansowej ze znającymi realia i potrafiącymi właściwie liczyć specjalistami, doradcami finansowymi.
Przypominam moim klientom, iż na rozwagę nigdy nie jest za późno. To prawda, ale prawdą jest również, iż – czym później, tym drożej.
Nazwa Sokolovski pochodzi od konstruktora, Paula Sokolovskiego, czy mówiąc czystą polszczyzną, Pawła Sokołowskiego.
Broń, o której mowa, to cudo techniki i perfekcyjne wykonanie pistoletu, gdzie nie ma widocznych wkrętów czy śrub – jest to praktycznie niemal jedna bryła metalu. Materiał, z jakiego wykonano pistolet, to stopy metali 17-4 stainless oraz 440C stainless, a precyzja wykonania daje w efekcie końcowym broń o nadzwyczajnej celności.
Paul Sokolovski to samouk, którego dzieło świadczy o autorze: posiadał przeogromną wiedzę na temat materiałoznawstwa, obróbki metali czy balistyki oraz zamiłowanie do piękna i finezji. Mieszkając, pracując i ucząc się, poznając jako hobby konstrukcje strzeleckie w Kalifornii, Sokolovski zaobserwował brak pistoletu z "wysokiej półki" i nie patrząc na to, że jest nowicjuszem w tej dziedzinie, skonstruował coś, co jest arcydziełem, swego rodzaju rolls-royce'em pistoletów. Produkcja pistoletu nie była masowa, co spowodowało, że cena tej broni jest kosmiczna – od kilku do kilkunastu tysięcy dolarów.
Konstrukcja Sokolovski Automaster to pistolet w kalibrze ,45 APC z magazynkiem na 7 naboi. Pistolet, dzieło Paula Sokolovskiego, jest wielkim rarytasem i marzeniem kolekcjonerów broni. Egzemplarze, które znajdują się w muzeach, np. w National Firearms Museum w Fairfax w Wirginii, wzbudzają najwięcej zainteresowania wśród zwiedzających koneserów broni.
Witold Jasek
komendant ZS Strzelec
kontakt: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Usługi prawne nie są tanie, wie to prawie każdy. Często słyszę od naszych ziomków czy klientów, najczęściej przychodzących z innych firm, że konsultanci imigracyjni czy także adwokaci pobierają wysokie prowizje, "wyrywają dużą kasę" w potocznym słowa brzmieniu, ale jak to wygląda tak naprawdę? Rzeczywiście, nie wszyscy pośrednicy działają z uprawnieniami i etycznie, nie bronię tu wszelkiego rodzaju imigracyjnych oszustów, którzy świadomie krzywdzą imigrantów, jednak zależy mi na wyjaśnieniu wyceny spraw prawnych.
Oczywiście cena powinna być fair dla profesjonalisty i dla klienta, ale warto uświadomić sobie, co się składa na wycenę usługi prawnej.
Każda profesjonalna licencjonowana firma musi najpierw wiele wydać, by należycie obsłużyć klienta. Konsultant czy adwokat musi najpierw opłacić studia, egzaminy, biuro, personel, wymagane obowiązkowo materiały edukacyjne (seminaria), licencje, ubezpieczenie, nie wspominając już o reklamie, Internecie, telefonach, komórkach do użycia biznesowego czy podatkach. Sama licencja i koszt obowiązkowych szkoleń i ubezpieczenia to wydatek kilku tysięcy rocznie.
Ponadto sprawy imigracyjne niekiedy trwają rok, dwa lata lub dłużej. Jeśli rozbijemy cenę na czas pracy prawnego profesjonalisty, okaże się, że stawka nie jest aż tak wysoka. Nie jest też do końca prawda, że obsługa sprawy imigracyjnej to jedynie wypełnienie i złożenie podania. Sporo włożonego czasu, może nawet niedocenianego przez wielu klientów, to czas, jaki profesjonalista prawny przeznacza na prawne analizy, opracowanie strategii, argumentacji, dokumentacji czy chociażby wybór odpowiedniego programu.
Nie należy się zatem dziwić, że adwokaci czy konsultanci nie udzielają informacji i porad przez telefon czy elektronicznie. Niektórzy nawet tekstują obszerne pytania, oczekując porady. Po pierwsze, nie zawsze można ocenić sprawę i ją przeanalizować w krótkiej rozmowie czy e-mailu. Należy przeegzaminować dokumentację itp. Po drugie, każdy chciałby za swoją wiedzę i pracę być wynagrodzony, bo jeśli ktoś z Państwa poszedłby do pracy i nie otrzymał wynagrodzenia, nie będzie zadowolony, prawda? Jednak w przypadku profesjonalistów prawnych, najczęściej opłaty pobierane za konsultacje przeznaczane są na pokrycie kosztów biura, nie jest to nawet zarobek firmy. Mam nadzieję, że to jest teraz dla Państwa zrozumiałe.
Nasze biuro często udziela wstępnych informacji telefonicznie, choć muszę przyznać, że wiele osób docenia czas i wiedzę innych i od razu umawia się na konsultacje. Opłata za wstępną konsultację jest kredytowana, jeśli klient zatrudnia nas do pomocy imigracyjnej, a zatem dla naszych klientów jest ona praktycznie BEZPŁATNA.
Izabela Embalo MA, RCIC
Canadian Immigration Practitioner
Licencjonowany Doradca Prawa Imigracyjnego
Zmiany dotyczące pożyczek hipotecznych
Napisane przez Maciek Czapliński
- Od kilku dni we wszystkich mediach mówi się o zmianach dotyczących pożyczek hipotecznych. Czy możesz przybliżyć, o jakie zmiany tu chodzi? I od razu zadam ci drugie pytanie – po co te zmiany wprowadzono?
- To będę przewrotny i odpowiem Ci najpierw na drugie pytanie, a później wrócę do tego, co zmieniono.
Nie jest tajemnicą, że w ostatnich latach rynek nieruchomości jest naprawdę ogromnie gorący! Słyszy się o rekordowych miesiącach w sprzedaży, o szybkich przyrostach cen (20 proc. w ciągu roku w niektórych regionach). To są oczywiście pozytywne wiadomości, bo wiadomo, że wzrastający rynek nieruchomości napędza koniunkturę i w Kanadzie wiele gałęzi przemysłu mocno zależy od "zdrowego" rynku nieruchomości. Z tym że to, co się dzieje w ostatnich miesiącach, zaczyna czasami wyglądać jak rynek, który wymknął się spod kontroli i zaczęło to wzbudzać obawy o jego przyszłość. Nikt przecież nie chce, by doprowadzić do sytuacji, że ceny będą takie wysokie, że będziemy pukali się w czoło, patrząc na niektóre nieruchomości.
Wiadomo, że rynek jest zwykle napędzany przez kupujących po raz pierwszy. Jeśli oni znikną z rynku, bo nie będą w stanie zapłacić za swój "pierwszy dom", to wówczas zaniknie również cały rynek ludzi kupujących drugi czy trzeci dom.
Kilka lat temu, kiedy gospodarka była w ogromnych problemach rządy zarówno Kanady, jak USA drastycznie obniżyły oprocentowania pożyczek (między innymi hipotek). by sprowokować kupowanie nieruchomości. To oczywiście miało pobudzić gospodarkę. Dodatkowo wprowadzono wówczas możliwość zakupu nieruchomości przy zerowym "down payment" i dodatkowo, by jeszcze bardziej zachęcić do zakupów, pozwolono rozkładać pożyczki na okres do 40 lat!
To oczywiście spowodowało tak zwane pospolite ruszenie. Ktokolwiek przez lata nie uzbierał na "down payment" – stwierdzał, że "teraz albo nigdy" i ruszał na podbój rynku nieruchomości.
Większa liczba chętnych do zakupu, przy tej samej podaży, oczywiście szybko zaczęła powodować, że ceny zaczęły wzrastać.
"Fajne uczucie – kupiłem dom z 0 proc. down i za pół roku zarobiłem 20.000 dol. Takich pieniędzy nie odłożyłbym przez 5 lat." Jak ktoś opowiedział to w pracy – to zaraz następni chętni szybko biegli do banku po preaproval i ruszali po "złote runo".
Taki napór na rynek nieruchomości trwa od wielu już lat i nic dziwnego, że jesteśmy w tym miejscu z cenami, gdzie jesteśmy obecnie. By sytuację uspokoić, rząd jakiś czas temu zlikwidował możliwość zakupu z zerowym "down payment". By dodatkowo schłodzić rynek i utrudnić kwalifikację na "mortgage", zniesiono możliwość rozkładania pożyczek na 40 lat. Jak się okazało, przy tak niskich oprocentowaniach pożyczek, jakie mamy obecnie, skrócenie maksymalnej amortyzacji do 35 lat, a później do 30 lat – niewiele dało.Teraz rząd, by schłodzić gorący rynek ma do wyboru albo podnieść oprocentowania albo znaleźć inne opcje.
Moim zdaniem, podniesienie oprocentowań jest ostatecznością, bo uderzyłoby to w całą gospodarkę, również w tak zwany dług publiczny – czyli płacenie wyższego oprocentowania za deficyt w budżecie. Rząd nie chce do tego doprowadzić. Czyli co robi rząd, by schłodzić rynek nieruchomości i doprowadzić, by nieruchomości ponownie były bardziej dostępne? Wprowadza utrudnienia w kwalifikacji, co ma spowodować, że wielu kupujących będzie mniej "zasobnych" w pożyczone pieniądze, co z kolei powinno zaowocować mniejszym parciem na ceny!
I teraz mogę wrócić do pierwszego pytania, dotyczącego zmian w kwalifikacji na pożyczki hipoteczne.
•Maksymalna amortyzacja pożyczki hipotecznej będzie obecnie 25 lat zamiast 30 lat. Z tym że dotyczy to pożyczek, na które wymagane jest ubezpieczenie, czyli z "down paymentem" mniejszym niż 20 proc. Jeśli ktoś ma 20 proc. lub więcej – nadal może ubiegać się o dłuższą amortyzację, bo o tym decyduje wówczas dany bank, w którym załatwiamy "mortgage".
•Wartość pożyczki do wartości nieruchomości (loan to value), przy refinansowaniu pożyczek nie może wynosić więcej niż 80 proc., gdzie obecnie jest to 85 proc. – Chodzi tu o to, by zmniejszyć ryzyko ze strony banków w wypadku, gdyby rynek nieruchomości się załamał.
•Gross Debt Service (GDS) ratio – czyli proporcja maksymalnego zadłużenie została zmniejszona do 39 proc. dochodów brutto, gdzie dotychczas dla ludzi z dobrym "kredytem" (680 bacon scores i więcej) – było to bardzo liberalne.
•CMHC (Canada Mortgage and Housing Corporation) – nie będzie więcej ubezpieczała pożyczek na domy powyżej 1 miliona dolarów. Czyli każdy, kto kupuje dom powyżej 1 miliona, musi mieć przynajmniej 20 proc. wpłaty, by uzyskać pożyczkę.
•Linie kredytowe pod zastaw nieruchomości będą udzielane do maksimum 65 proc. wartości nieruchomości. Obecnie jest to 80 proc. Oczywiście istniejące obecnie linie kredytowe powinny być respektowane, ale przy jakichkolwiek zmianach, może dać to szansę bankowi, by zastosować nowe kryteria.
•Nadal pozostaje możliwość zakupu z 5-proc. wpłatą, choć były głosy, by to zmienić.
Powstaje pytanie, czy to wystarczy i czy to ochłodzi rynek?
W pewnym stopniu tak, choć jak wiadomo, papier wszystko wytrzyma i ci, co chcą się zakwalifikować, znajdą sposoby, by ominąć przepisy.
Maciek Czapliński
Mississauga
Raport z Państwa Środka Polacy w Tianjinie
Napisane przez Adam Machaj:Nie można określić dokładnej liczby Polaków przebywających w Tianjinie, ponieważ jest to grupa bardzo płynna a co za tym idzie, też i niezintegrowana. Mimo to jest tu pewna grupa osób, które osiadły tu na dłużej lub nawet na stałe. Jednak z powodu małej liczebności oraz braku polskich placówek dyplomatycznych w mieście, życie Polonii w sensie, jakim znamy z innych krajów czy choćby z Pekinu, praktycznie nie istnieje.
Polacy, którzy przebywają tu na dłuższy okres, są to z reguły studenci, nauczyciele, pracownicy zachodnich koncernów, których cała masa przedstawicielstw mieści się w rozsianych na obrzeżach miasta strefach ekonomicznych. Jako że Tianjin to również ogromny port morski, a co za tym idzie, posiadający też bardzo rozwinięty przemysł stoczniowy, na ulicach portowej dzielnicy Tanggu udało mi się spotkać Polaków, którzy zostali przysłani do nadzorowania budowanych statków, zamówionych dla Polskiej Żeglugi Morskiej. Wspomnę jeszcze o koledze, który pracuje tutaj dla ogromnej firmy importującej mięso do Chin z całego świata. Osoby, o których możemy powiedzieć, że przebywają w Tianjinie na krótki okres, są to, jak można się łatwo domyślić, turyści. Oprócz turystów wyróżnić możemy marynarzy, których to statki zawinęły do tutejszego portu, delegacje biznesowe, delegacje szczebla politycznego (Tianjin oraz Łódź to miasta partnerskie). Wyjątkową i stosunkowo liczną grupę stanowią Polacy, którzy przyjechali do Tianjinu z powodu choroby. Sława w leczeniu raka przez tutejszy szpital dotarła nad Wisłę i często stanowi jedyną alternatywę dla chorych, którzy dość licznie wraz z osobami towarzyszącymi przyjeżdżają do Tianjinu.
Nie mam na to żadnych danych ale z obserwacji wnioskuje, że w danym momencie na terenie Tianjin może przebywać od 30 do 50 naszych rodaków.
Wszystkich tych, którzy mają w planach odwiedzić Chiny na krótki okres, a także i tych, którzy szukają swojego miejsca w Chinach na dłużej, gorąco zapraszam.
Imigracja do Chin
W związku z dynamicznym rozwojem Państwa Środka wzrosło zapotrzebowanie na kontakty międzynarodowe. Wielu obcokrajowców dostrzegło szansę oraz potrzebę wyjazdu do Chin na dłużej. Ze strony chińskiej również wzrosło zapotrzebowanie na obywateli innych państw w Chinach. Rozwój wymiany handlowej, edukacji oraz inwestycje zagraniczne stały się powodem dynamicznego wzrostu liczby obcokrajowców w Chinach. W roku 2011 Chiński Państwowy Urząd Statystyczny podał dane o ich liczbie, która wynosi 593 tys. 832 osoby. I tak, w kolejności możemy rozróżnić wśród nich posiadaczy następujących paszportów:
- Korea Południowa 120.750 osób
- Ameryka Północna 71.493 osoby
- Japonia 66.159 osób
- Birma 39.776 osób
- Wietnam 36.205 osób
- Kanada 19.990 osób
- Francja 15.087 osób
- Indie 15.051 osób
- Niemcy 14.446 osób
- Australia 13.206 osób
- pozostali to razem 181.589 osób
Z obserwacji można wnioskować, że pozostali to Rosjanie, Brytyjczycy oraz obywatele państw afrykańskich, których nie brakuje na ulicach chińskich miast. Mimo że Polaków jest w Chinach coraz więcej, to jednak w odniesieniu do wielkości naszej populacji to wciąż mało. Szacunkowa liczba Polaków na stałe (lub dłuższy okres) zamieszkujących w Chinach to około 1000 osób.
Adam Machaj
W razie wszelkich pytań lub spraw związanych z Chinami prosimy o bezpośredni kontakt z Autorem, e mial: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
raportzpanstwasrodka.blog.onet.pl
Przeczytałem (już po wydrukowaniu), co napisałem w zeszłym tygodniu, i przyznam, że zrobiło mi się nieco głupio, bo to jednak chyba nieładnie nazywać ludzi "dwunożnymi bestiami". Z drugiej strony... ciągle jestem zły, gdy myślę o niedźwiedziach, które musiały zginąć przez ludzką głupotę i zwykłe lenistwo. Po rozmowach z miejscowymi okazało się, że nie dwa, lecz cztery niedźwiedzie padły ofiarą strzelaniny. Złapane w potrzask pomiędzy rzeką, jeziorem i osadą, wygłodzone brakiem pożywienia w lesie, musiały czuć kuszącą woń rozkładających się śmieci. W pewnym momencie głód i pokusa nasycenia się były już silniejsze od strachu przed człowiekiem. Musiały zginąć.
Wracając jednak do wspomnianego epitetu, jakim obdarzyłem moich gospodarzy... Oczywiście każda generalizacja jest krzywdząca. Spotkałem w rezerwacie mnóstwo wspaniałych, gościnnych, ambitnych i pracowitych ludzi, którzy pomimo krańcowej biedy potrafią cieszyć się życiem i czerpać radość z rzeczy tak małych jak błysk, jaki wschodzące słońce nadaje kroplom porannej rosy na trawniku przed domem (by się z takich rzeczy cieszyć, nie trzeba być Indianinem!). Niestety, spotkałem też sporo ludzi zagubionych, którzy sami tego nie widząc, powoli staczają się po spirali różnych nałogów i zamieniają się w bestie.
Stara (i dobrze znana) legenda Czirokezów (Cherokee) przedstawia taką sytuację: Mishomis (Grandfather) usiadł przy ognisku z dwoma wnukami, pouczając ich o różnicy pomiędzy dobrem i złem. "W każdym z nas jest zły i dobry wilk. Dobry wilk to miłość, współczucie, odwaga, hojność, dyscyplina, radość i wszystkie pozytywne, zalety charakteru, do których człowiek jest zdolny. Zły wilk to gniew, nienawiść, lenistwo, zazdrość, chciwość, nieporządność i wszystkie wady charakteru, do których człowiek jest zdolny. W każdym z nas bez wyjątku wre zażarta walka obu wilków." "A który wilk zwycięży?" – zapytał jeden z wnuków wyraźnie podekscytowany opowieścią. "Ten, którego karmisz" – odpowiedział Mishomis – "ten, którego karmisz."
W rezerwacie jak we szkle powiększającym widzi się ludzi, którzy karmią nie tego wilka, co trzeba. Stąd też spotkałem tam dzieci, które wymyśliły sobie całkiem zaawansowany system ucieczek z domu działający na takiej zasadzie (mniej więcej): jak moja mama pije i sprowadza do domu "złych ludzi", to ja idę do ciebie, jak twoja to robi, to ty idziesz do mnie, jak piją razem, to idziemy do twojej babci, jak babcia jest na Oxy (na prochach), to idziemy do mojego wujka, i tak dalej. Spotkałem dzieci, które miały siedem konsol do gier (X-box, Wii, PSP3) – oczywiście nie na raz, ale po kolei: co im rodzice kupili zabawkę, to zaraz po tygodniu – dwóch sprzedawali w lombardzie. Do moich drzwi co i rusz pukali ludzie chcący sprzedać a to jakieś podkoszulki, a to płyty DVD, a to telewizor...
Najgorsze jest to, że wydaje się, iż zamiast prewencji, zamiast sensownych alternatyw [rząd?] skupia się na leczeniu ludzi, którzy już ulegli nałogowi. Leczeniu bardzo mało skutecznym, skoro ci, którym uda się dostać do programu odwykowego i jakoś go ukończyć, wracają do tych samych toksycznych środowisk, z których zostali wyrwani. To tak jakby zamiast uczyć ludzi pływać, ktoś budował molo, z którego będzie mógł wyławiać z jeziora niedoszłych topielców, zresztą tylko po to, by wysuszyć na nich ubranie i następnie wepchnąć ich z powrotem do wody, by "ratowali" innych. Przerażenie człowieka ogarnia, jak zda sobie sprawę, ile pieniędzy, które są teoretycznie przeznaczane "na pomoc Indianom", po drodze od podatnika do rezerwatu jest pożartych przez biurokratyczne struktury rządowe, i nie mniej biurokratyczne a dodatkowo pewnie jeszcze skorumpowane struktury władzy plemiennej.
Wydawać by się komuś mogło, że nie mam co narzekać, bo pracując na północy, zarabiam jakieś krocie i mam – przynajmniej pod względem finansowym – wspaniałe warunki pracy. Słyszałem plotki mówiące o stu – stu dwudziestu tysiącach dolarów rocznie. Owszem, to się zdarza, ale nie gdzie ja pracuję, nie w północnym Ontario. Gdyby chodziło tylko o pieniądze, w okamgnieniu zamieniłbym się z nauczycielem z Mississaugi czy Toronto, czy nawet Thunder Bay. Czemu to tak? Ano, nauczyciele w Ontario podzieleni są według kategorii A0, A1, A2, A3, A4, A0 będąc kategorią najniższą i prawie już niespotykaną, A4 zaś najwyższą. Moje wykształcenie (studia, studia podyplomowe, kursy doskonalenia zawodowego) plasują mnie w kategorii A3, co zresztą nie jest żadnego rodzaju osiągnięciem, bo większość nowych absolwentów Studiów Nauczycielskich ląduje w tej właśnie kategorii.
Najniższe stawki dla nauczyciela kategorii A3 (w zależności od regionu Ontario) wahają się pomiędzy 49 a 56 tysięcy. Wystarczy wpisać w Google "Where to Work in Ontario", by bez trudu znaleźć dokument OSSTF (Ontario Secondary School Teachers' Federation), a w nim dane o tym, ile które kuratorium (schoolboard) płaci. Ja pracuję w północnym Ontario, więc nie przysługują mi miłe dodatki w postaci "northern allowance" etc., a moja pensja jest niższa od pensji nauczyciela w Peel o około 6 tysięcy. Przy tym nie mam ubezpieczenia zdrowotnego, które jest normą w większych kuratoriach oświaty. Nie mam planu emerytalnego, nie mam też dni chorobowych... Ba! Zachorowanie w rezerwacie wiąże się z ryzykiem niedostania wypłaty za dni nieobecności w pracy. A często pomimo choroby i tak trzeba przyjść do szkoły, bo nie ma nikogo, kto mógłby przyjść na zastępstwo.
Rząd stara się te dysproporcje wysokości płacy jakoś wyrównywać i przysyła do rezerwatów tzw. "salary enhancement", tyle że pieniądze dla nauczycieli mojej szkoły (w tym i dla mnie) gdzieś tam zaginęły w ogólnym biurokratycznym nieładzie, jaki panuje w urzędzie plemienia. Jest szansa, że po następnej kontroli finansowej (za rok czy dwa) rząd te pieniądze "odzyska", z tym że mnie już w rezerwacie nie będzie, więc nie będzie mi dane ich otrzymać. Trudno o dobre nastawienie do pracodawcy i w ogóle do swojej pracy, gdy się wie, że przez czyjeś lenistwo, tumiwisizm, czy też totalny brak kompetencji – nasze zarobki będą niższe o około 5 tysięcy niż mogłyby być.
A to w sytuacji, gdy wyjazd do pracy na północ wiąże się z dodatkowymi kosztami, takimi jak podróż, czy też transport lub zakup materiałów i pomocy szkolnych (w tym roku płacąc z własnej kieszeni, kupiłem ponad 30 książek, jakie były mi pomocne w szkole, bo materiały, które tam zastałem, były stare i niekompletne). Podobnie rzecz się miała z garnkami, zastawą stołową, patelniami i prawie kompletnym wyposażeniem kuchni, łazienki etc. Gdy w tym roku przyjechałem na miejsce, to zastałem w kuchni kilkanaście talerzy, ale nic poza tym – nie było żadnych misek, garnka, noży, żadnych środków czystości, w domu nie było firan, zasłon, prześcieradeł, poduszek... Dobrze, że w tym roku było przynajmniej łóżko. Albo się człowiek zdecyduje na zakrycie okien starą gazetą i ekstremalnym minimalizmem w kuchni, gotując wszystko przy pomocy czajnika i jednego widelca, albo to wszystkie rzeczy trzeba skądś przewieźć, przesłać, czy też po prostu kupić na miejscu. Gdy się ma mieszkanie i rodzinę w Toronto, a mieszka i pracuje na północy, siłą rzeczy trzeba utrzymywać dwa domostwa, a to kosztuje. Sporo.
Gwoli sprawiedliwości: owszem, można w Kanadzie zarobić jako nauczyciel 10 czy też nawet 12 tysięcy miesięcznie. Niektórzy z moich znajomych tyle zarabiają. Ale... pracują albo w Nunavucie, albo w NWT. Wydawałoby się: wspaniale! Czemu by nie pojechać na 2 – 3 lata i zarobić na townhouse? Każdy medal ma dwie strony i trzeba pamiętać o kosztach utrzymania na dalekiej północy. Znajomy dyrektor pracujący w NWT za wynajęcie pokoju płacił miesięcznie 1100 dol.
A ceny żywności? Nie z tej ziemi! (Zdjęcia pochodzą ze strony "Feeding my Family" założonej w geście protestu wobec cen żywności w Nunavucie).
http://www.goniec24.com/prawo-imigracja/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=8526#sigProId496cdb8401
Aleksander Borucki
Północne Ontario