Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...Pupa-gate w Toronto
Toronto Burmistrz Toronto Rob Ford został oskarżony po raz kolejny - tym razem - o niewłaściwe dotykanie byłej rywalki w wyborach na burmistrza Sarah Thomson. Do incydentu miało dojść podczas dorocznej imprezy Canadian Jewish Political Action Committee CJPAC. Thomson stwierdziła, że gdy podeszła by zrobić sobie z Fordem zdjęcie ten miał jej powiedzieć, że żałuje iż nie było jej z nim na Florydzie, bo był tam sam, po czym złapał ją za pupę.
Ford twierdzi, że są to tak niepoważne zarzuty, że aż nie ma siły na nie odpowiadać. Torontoński Sun ochrzcił aferę krytonimem pupa-gate, zaś sama Thomson kilkakrotnie zmieniała już wersję wydarzeń.
Rob Ford stwierdził, że co jak co, ale skoków w bok nigdy nie robił i nie robi, podobnie jak nigdy niczego nie ukradł, poza tym na Florydzie był z żoną Renatą - jak wiadomo Polką z pochodzenia.
Kanada potentatem końskiego mięsa
Toronto Konina niepokoi wielu mięsożernych Europejczyków, gdzie w licznych wyrobach mięsnych stwierdzono śladową obecność tego właśnie gatunku, jednak zdaniem Filomeny Lorusso z torontońskich delikatesów Cavallino Carne Equina Deli and Groceries jest to najszlachetniejsze mięso i dlatego jest to jedyne mięso, jakie sprzedaje i je.
Nie podajemy wołowiny i sama wołowiny nie jadam jem tylko koninę - wyjaśnia. Klienci jej sklepu to głównie Kanadyjczycy pochodzący z Włoch, Francji czy Rosji. Podobnie jak przyrządzamy wołowinę - to samo można robić z koniną. - Kanapki? - Jak najbardziej!; z grilla - proszę bardzo!
Shamez Amlani właściciel La Palette na Queen Street w Toronto mówi, że tutaj konina nie jest wprawdzie tak popularna jak we Francji, gdzie mieszkał kilka lat, ale trudno zaprzeczyć, że jest to przepyszne mięso. - Smakuje jak wołowina, tylko nieco słodsza i bardziej delikatna - wyjaśnia. W La Palette można zjeść koński befsztyk przyrządzony na dwa sposoby - obydwa w cenie 35 dol. od dania. Naszą specjalnością jest kuchnia europejska, więc kiedy znaleźliśmy dostawcę koniny w Quebecu, natychmiast złożyłem zamówienie - tłumaczy.
W styczniu 2011 roku w Kanadzie ubito 100 tys. żywych koni importowanych z USA. Kanada jest obecnie jednym z głównych dostawców koniny na rynki międzynarodowe, po tym, jak orzeczenie amerykańskiego sądu federalnego z 2007 roku doprowadziło do zamknięcia ostatniej rzeźni i przetwórni mięsa końskiego w USA.
Rodzice za wysoko mierzą?
Mississauga Zdaniem Brada Butta posła federalnego z Mississaugi rząd musi więcej wysiłku włożyć w promowanie kariery w takich profesjach, jak elektryk i czy hydraulik - zawodach, które dobrze płacą i gdzie pracę znajduje się niemal od ręki. Mimo 16 - procentowego bezrobocia wśród ludzi młodych firmy budowlane i usługowe borykają się z wakatami - sytuacja jeszcze się pogorszy, ponieważ wielu pracowników jest w wieku emerytalnym i wkrótce przestanie pracować.
Butt jest członkiem komisji Izby Gmin ds zasobów ludzkich. W minionym tygodniu przemawiał podczas debaty zorganizowanej w Everest College w Credit Woodlands, Zdaniem wielu młodych ludzi, proces przekonywania do wspomnianych profesji należałoby zacząć od rodziców, którzy w większość wypychają dzieci na uniwersytety, po których absolwenci nie mogą znaleźć pracy.
W ciemnościach czekali na światło
Toronto Prawie dwa tysiące mieszkańców bloków w Thorncliffe Park w Toronto od piątkowego popołudnia do niedzieli pozbawionych było prądu. Wielu z nich wykazywało objawy poważnego zdenerwowania. - Wczoraj nic z tym nie robili - narzekał w niedzielę lokator nazwiskiem Mazhar - czekaliśmy całą noc, a furgenetka Toronto Hydro była w innym budynku, gdzie niczego nie znaleźli...
W wielu budynkach zgasły również zasilane awaryjnie światła na klatkach schodowych, co oznaczało, że osoby starsze czy też rodziny z małymi dziećmi praktycznie zostały uwięzione w mieszkaniach. Według wyjaśnień Toronto Hydro, winę ponosi stara wysłużona instalacja elektryczna. Tanya Bruckmueller z Toronto Hydro uważa, że taka sytuacja może się powtórzyć, o ile nie zostaną dokonane poważne inwestycje w infrastrukturę. Toronto Hydro poinformowało, że mieszkańcy mogą dochodzić odszkodowań.
Grecy protestowali przeciwko kanadyjskiej firmie
Ateny Ponad 10 tys. Greków protestowało w sobotę w Salonikach przeciwko planowanej budowie kanadyjskiej kopalni złota. Firma wydobywcza Eldorado Gold Corp. z Vancouver otrzymała prawa eksploatacji złota na półwyspie Halkidiki na wschód od Salonik. Policja zablokowała marsz manifestujących pod konsulat kanadyjski i protest zakończył się pokojowo. Eldorado Gold. założyło już na miejscu obóz zatrudniający 1200 robotników i wkrótce zamierza kopać. Sprawa dzieli mieszkańców Salonik, z których część uważa, że inwestycja zaszkodzi turystyce i spowoduje skażenie środowiska naturalnego. Inni twieredzą, że w dzisiejszej sytaucji w Grecji najważniejsze są miejsca pracy...
Nowy program badania kupy
Quebec City Quebecki minister zdrowia Rejean Hubert poinformował w piątek o zatwierdzeniu nowej procedury testowania na raka odbytu. Fecal Immunochemical Test (FIT) będzie realizowany w dwóch fazach. W tym roku w ośmiu przychodniach uczestniczących w programie będzie można przeprowadzić badania, lekarze domowi będą też mogli przepisać test swym pacjentom. W przyszłym roku po pełnym wprowadzeniu w życie program będzie dostępny dla wszystkich osób w wieku 50 - 74 lata. Co dwa lata będzie można mieć zrobiony test kału na zawartość krwi - próbkę wysyłać będzie się pocztą. Pojemniki na próbki i opis testu będą rozsyłane do kwalifikujących się osób. Pacjenci, u których wykryje się krew będą kierowani na kolonoskopię.
Ron Paul - prawda, o której zapomnieliśmy
Ottawa Ron Paul to kultowa postać amerykańskiego ruchu wolnościowego, człowiek, który swe życie poświęcił odbudowie ducha Ameryki i walce z socjalizmem coraz bardziej etatystycznego państwa.
- Nie postrzegam ludzi jako podzielonych na grupy; nie uważam, że grupy mają oddzielne prawa - oddzelne prawa kobiet, homoseksualistów, czy mniejszości - wyjaśniał w piątek w Ottawie dr Ron Paul przemawiając do wypełnionej po brzegi sali w ramach Manning Networking Conference. - Każdy z nas ma indywidualne prawo do własnego życia i do tego by być równo traktowany wobec prawa. - kontynuował - I nie dlatego, że tak mówi jakikolwiek rząd czy państwo tylko dlatego, że jest to dane mu przez Boga prawo do życia i indywidualnej wolności. Słowa te zostały przyjęte z wielkim aplauzem. Ron Paul jest przeciwnikiem systemu finansowego opartego na banku centralnym jak również opowiada się przeciwko podatkom dochodowym. Ostrzegał, że w rezultacie zamachów terrorystycznych z 11 września 2001 roku przestraszono obywateli USA do tego stopnia, że obecnie gotowi są rezygnować z wolności. - idea, że prezydent może wydać polecenie zamordowania obywateli amerykańskich bez stosownego procesu sądowego jest bardzo niebezpieczna - ostrzegał.
Pamiętam, ładnych kilka lat temu zastanawiałem się nawet nad fordem focusem – bodajże pierwszym "europejskim" modelem, który Ford postanowił sprzedawać po obu stronach Atlantyku; mały, zborny, z całkiem niczego sobie silnikiem. Nie wiem, czemu mi wtedy przeszło, ale w sercu pozostał do focusów mały kawałek sympatii.
Dlatego dzisiaj będzie o tym właśnie modelu, a raczej jego przyjemniejszej odmianie – ST, czyli czymś, co z powodzeniem może konkurować z volkswagenem GTI, peugeotem 205 Gti, czy nawet – suprise, suprise – subaru WRX.
Zresztą ST to auto, które czuje się jak u siebie w domu, w każdym zakątku globu, a na autobahnie nie dostaje nagłego bólu głowy czy trzęsawki autostradowej jak większość podrzędnych modeli.
Focus ST to auto dla ludzi, którym nie odeszła jeszcze ochota agresywnego pilotażu, napędzany nowym silnikiem serii EcoBoost budowanym w Walencji, a dostarczającym 252 konie mechaniczne mocy przy 270 ft momencie obrotowym. Ta mała czterocylindrowa fabryczka daje podrasowanemu focusowi zdolność osiągnięcia 100 km/h w 6,5 sekundy.
Szczęśliwie auto pozbawione jest możliwości zepsucia przyjemności prowadzenia automatyczną skrzynią biegów – dostaniemy za to od Forda cudownie zestrojoną sześciobiegową skrzynkę "manualną" zaprojektowaną do zdecydowanego, dokładnego przekładania.
Maksymalna prędkość ograniczona czipem wynosi 250 km/h. Czyli bez zbytnich problemów możemy naszego focusa zabrać na autobahn do Reichu (niestety, europejska wersja jest jeszcze bardziej nastawiona na kierowcę).
Silnik ST, nie dość, że dosłownie liże paliwo ze zbiornika, to jeszcze wyposażony został w turbo, które wskakuje już przy 3000 obrotów. Kop jest odczuwalny, czujemy, jakby nam ktoś dmuchnął w plecy.
ST ma tę samą platformę co zwykły focus (też niezłe auto) i kilka innych modeli – jak escape czy zapowiadany C-Max.
Układ kierowniczy jest z elektronicznym czuciem wspomagany elektrycznie w zależności od warunków jazdy. Auto trzyma się doskonale drogi, i właściwe pełne jego uroki możemy poznać dopiero na niektórych krętych widokowych trasach Ontario czy Pensylwanii, gdzie można się pokusić o klasyczne wchodzenie w zakręt.
Odpowiednio umieszczony stabilizator poprzeczny poważnie ogranicza podsterowność.
Zadowolenie kierowcy dopełnia centralnie położona rura wydechowa, 18-calowe koła z letnimi oponami P235/40R18 Goodyear Eagle F1 czy siedzenia Ricardo (niestety w Kanadzie wyłącznie skórzane) – wszystko to za niewygórowaną cenę 29.999 dol.
Gdy zebrać to razem do kupy, okaże się, że ford focus ST jest samochodem zdolnym zadowolić nawet podtatusiałych kierowców, którzy oprócz dynamicznej jazdy muszą jednak jeszcze od czasu do czasu odebrać dziecko z przedszkola.
Tak więc za całkiem tanie pieniądze możemy mieć tutaj, w Ameryce Północnej, namiastkę europejskiego jeżdżenia z niemieckim akcentem.
Mimo globalizacji sprzedaży Ford nie odważył się jednak sprzedawać na naszym kontynencie europejskiej wersji, która nie ma cruise control. Ale za to w Europie można kupić ST w wersji kombi, co dodatkowo kusi ludzi praktycznych.
Tak czy owak, ST plasuje Forda w czołówce koncernów, które nie boją się innowacji i mają globalne aspiracje. Jak powiedziałem, ST z powodzeniem może skusić nawet zepsutego kierowcę niemieckiego otoczonego wianuszkiem ofert VW czy Audi.
O czym zapewnia Wasz Sobiesław
"Czy ja naprawdę muszę mieć umowę separacyjną" – to jedno z najczęściej zadawanych mi pytań, zarówno w sytuacjach służbowych, jak i prywatnych. Krótka odpowiedź brzmi: można się rozstać bez spisania umowy, ale dobrze sporządzona umowa separacyjna w znacznej większości przypadków oszczędza nasz czas, pieniądze, redukuje stres związany z późniejszym dochodzeniem swoich praw oraz obniża ryzyko roszczeń ze strony byłego partnera lub małżonka.
Tegoroczny karnawał w Hamilton zakończony został zabawą ze "Stokrotkami", przy Solidarność Place, w Domu Polskim. Zabawa odbyła się za sprawą dyrygenta Chóru Dziecięcego "STOKROTKI" Kazimierza Chrapki i koordynatorki całego przedsięwzięcia, przewodniczącej Komitetu Rodzicielskiego, Krystyny Boruch, oraz rodziców dzieci należących do chóru.
"Stokrotki" mają w planie kolejny wyjazd z koncertami i zwiedzenie zachodniej Kanady, tj. Calgary, Edmonton i Vancouveru, dlatego pomysł zorganizowania zabawy w stylu Western. Paniom i panom na sali nie zabrakło kowbojskich kapeluszy, butów, dżinsów i, co najważniejsze, wszelkiego rodzaju coltów.
Rzecz jasna, że nie miałoby sensu przypuszczenie, że Niemiec z Ober-Ostu i Niemiec z nowej okupacji należeli do dwóch odmiennych gatunków Niemców. A jednak, jeżeli Wilnianin nie przesadzał, zachowywali się inaczej. Dlaczego? – Na ten temat można by napisać całe wypracowanie historyczno-polityczno–psychologiczne. Może działała wtedy specjalna instrukcja z góry, jako że Ober-Ost był podobno obszarem skazanym na inkorporację do Rzeszy, a nowa okupacja – rodzajem terenu doświadczalnego. Może działały inne czynniki, a wśród nich – nastroje ludności wobec władzy, która nastała po dwunastu miesiącach rozgardiaszu rewolucyjnego.
Zanim przejdę do opisania tych nastrojów, pragnę "z naciskiem" (jak się pisało w reprymandach urzędowych) podkreślić, że właśnie Polacy powinni byli powitać wkraczających Niemców jak oswobodzicieli. Jest to temat tzw. wstydliwy, starannie tuszowany przez naszych historiografów, niemniej jednak może czas powiedzieć prawdę po pięćdziesięciu latach przemilczania lub fantazjowania. O sytuacji polskich "burżujów" i polskiej inteligencji w Mińsku w przededniu wkroczenia Niemców pisałem w poprzednim rozdziale. Teraz powiem, że "za miastem", gdzie wedle słów poety była "wolność", sytuacja wojsk korpusu Dowbora wyglądała rozpaczliwie.
Oddziały tego korpusu stłoczone na niewielkim obszarze między Berezyną i Dnieprem otaczało morze szalejącej rewolucji. Większość ludności białoruskiej przeżywała miesiące miodowe upojenia bolszewizmem i była nastrojona do "legionów" zdecydowanie wrogo. Na żołnierzy korpusu, zwłaszcza na ułanów, ludność ta patrzyła jak na synków ziemiańskich, jak na wojsko "pańskie" przeznaczone do ratowania majątków przed podziałem i grabieżą. "Legion" Dowbora stanowił garstkę szarpaną przez oddziały bolszewickie. Wojsko traciło ducha. Zaczęły się dezercje. W pułku, w którym zginął Kazio Irteński, były szwadrony, z których zdezerterowała prawie połowa ułanów – z wyjątkiem wspomnianych "synków ziemiańskich". Wtedy to Dowbór posłał dowódcę 1 pułku ułanów Mościckiego z misją do Warszawy. Przedzierając się przez pas przyfrontowy szczelnie obsadzony przez bolszewików, Mościcki i paru towarzyszących mu ułanów polegli koło leśniczówki Dub na Polesiu. Kilku innych zdołało się uratować.
Trudną i jałową byłaby dziś spekulacja, co by się stało z korpusem Dowbora, gdyby nie przyszła "odsiecz" niemiecka. Nie przesadzę jednak chyba, że co najmniej oficerom i ochotnikom groziłaby rzeź na miarę obozu pod Batohem (1653) lub Katynia.
Gdy przednie oddziały niemieckie spotkały się z oddziałami Dowbora, dowództwo polskie zawarło z Niemcami porozumienie, którego mocą nastąpiło rozgraniczenie sfer działania wojsk polskich i niemieckich. Otoczony z trzech stron przez "zaprzyjaźnionych" Niemców, a z czwartej strony odgrodzony Dnieprem od bolszewików, korpus polski odetchnął.
Nastąpiły tygodnie "pieredyszki", gojenia ran zadanych walką z bolszewikami, konsolidacji bogatych zapasów bobrujskich, tworzenia zarządu cywilnego z własną pocztą i znaczkami, które w rok później dochodziły cen astronomicznych na rynku filatelistycznym. Dezerterzy zaczęli wracać do oddziałów. Karano ich bardzo łagodnie: najczęściej surowym upomnieniem, rzadziej – wsypaniem porcji kilku nahajów po gołych pośladkach. Taka kara cielesna zaordynowana przez wspomnianego w rozdziale IV "Bebusia" de Rosseta spotkała jednego z "synków ziemiańskich" ze znanej w Mińszczyźnie rodziny.
Duch męstwa wstąpił w oficerów polskich. Gdy w kwietniu pan Irteński rozmawiał z dowódcą oddziału 1 pułku stacjonującego w Chołuju nad Świsłoczą i zapytał, co ten myśli o dalszych losach korpusu Dowbora, oficer odpowiedział bez chwili wahania:
– Będziemy się bić z Niemcami.
A gdy pan Irteński podniósł brwi, dodał:
– Duch w pułku jest świetny. Chłopcy nasi są w doskonałej formie i nienawidzą Niemców. Co dzień śpiewają Rotę: "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz"...
Po takiej odpowiedzi pan Irteński już nie pytał dalej. Zresztą opinia tego oficera nie była odosobniona. Jeżeli dzielny ułan się chełpił, to w szereg lat później człowiek tak, zdawałoby się, świetnie poinformowany, tak biegły w sprawach wojskowych i tak zawsze blisko stojący wszelkich "ośrodków dyspozycji" jak Melchior Wańkowicz, napisał czarno na białym w swej – zresztą najlepszej – książce "Strzępy epopei", że Dowbór miał wszelkie szanse rozbicia cienką pajęczyną rozciągniętej od morza do morza landwery. Ale pamiętajmy, że był to kwiecień i maj, gdy Niemcy mocno trzymali się jeszcze na zachodzie, ostrzeliwując z Grubej Berty Paryż, a za plecami Dowbora za urwiskiem Dniepru stała nieznana, zawsze gotowa do skoku dzicz bolszewicka. No ale wtedy, a i nieraz później polityka i strategia polska opierała się na doktrynie Marii Konopnickiej – "Duch będzie nam hetmanił".
W pierwszych dniach maja Tadeusz spotkał na Zacharzewskiej Morysia Wańkowicza. Moryś był w mundurze 1 pułku ułanów i przyjechał do Mińska na kilka dni urlopu. Od chwili strasznej śmierci Kazia sam widok munduru ułana polskiego budził w Tadeuszu ból i żal. "Kazio zginął, a ten sobie spaceruje" – myślał. Wstydził się tej myśli i starał się ją odpędzić zmuszając się do swobodnej rozmowy ze starym przyjacielem. Gdy jednak Moryś zaczął, podobnie jak ów oficer w Chołuju, mówić o walce z Niemcami, Tadeusz nie wytrzymał. Przerwał mu ostro: "Nie gadaj głupstw!" i odszedł bez pożegnania.
A w tydzień później oszołomiła go wieść o strasznej śmierci Morysia z rąk bolszewickich. Oddział, w którym służył Moryś, był zakwaterowany we wsi Ławrynowicze nad Dnieprem. Razem z nim służyli m.in. w oddziale Stanisław Czapski, Henio Roztropowicz, Wacio Jeśman. Pewnego wieczoru pito i bawiono się wesoło do późna. Towarzystwo rozeszło się po chatach nad ranem. Warta zasnęła, a może jej nie było... Skutki "wynikające z nieporządnego obozowania" były tragiczne. Bolszewicy przeprawili się na łodziach przez Dniepr i napadli znienacka na śpiących ułanów. Czapskiemu i Roztropowiczowi udało się dopaść koni i uciec. Strzelano za nimi i Henio dostał kulą w nogę. Morysia wzięto na bagnety i dobito z karabinu.
Osobliwe szczęście miał Wacio Jeśman. W chacie, gdzie spał samotnie, zbudziły go wrzaski i strzały. Słyszał rozdzierający krzyk Morysia "Jezus Maria", a potem huk kilku strzałów. Gdy wciągał buty, do chaty załomotali kolbami bolszewicy pytając, czy są ułani. Otworzyła im baba, właścicielka chaty. Stała w drzwiach w taki sposób, że rozmawiając z żołnierzami widziała jednocześnie Wacia, który do niej celował z rewolweru. Na ponowne pytanie bolszewików, czy w chacie są ułani, nie potrafiła wymówić "tak" albo "nie", a tylko zakiwała przecząco głową. Bolszewicy poszli rewidować dalsze chaty. Wacio wymknął się zgarbiony z chaty i przez tylne opłotki wydostał się na pole, gdzie spłaszczony pod jakąś miedzą doczekał świtu i odsieczy.
W Mińsku życie wróciło do burżuazyjnej normy. O niedawnym panowaniu bolszewików myślano jak o przykrej zmorze. Zapanowała moda na Niemców, którzy zresztą zachowywali się bardzo kulturalnie. Niemców zapraszano do domów polskich na przyjęcia towarzyskie, afiszowano się z nimi w "Selekcie" lub w restauracji Europejskiej. Oficerowie rosyjscy dotąd kryjący się na przedmieściach w przebraniu czubaryckim powyłazili na świat Boży w błyszczących epoletach, a gemajnowie niemieccy przykładnie im salutowali. Mówiono, że gdzieś na południu walczą z bolszewikami "białe" wojska rosyjskie, wymieniano nazwiska Korniłowa i Denikina, ale mińscy oficerowie rosyjscy jakoś do tej "Wandei" nie śpieszyli. Zresztą do białej armii ochotniczej mało ludzi się śpieszyło. Według obliczeń jednego z "białych" publicystów tylko 5 proc. ogółu oficerów rosyjskich wzięło udział w rosyjskiej Wandei. (W kilka lat później Tadeusz się dowiedział, że w rosyjskiej armii ochotniczej poległ jego kolega z młodszych klas gimnazjalnych Sasza Zenowicz).
Dwaj mińscy oficerowie Astrow i Czugajew prowadzili kabaret artystyczny w Europejskiej, gdzie przygrywał doskonały kwartet ze skrzypaczką Sonieczką i jej mężem Jefimem przy fortepianie. Astrow ryczał potężnym barytonem numery lekkiego repertuaru, np. "U mienia jest’ Marie", Czugajew – też baryton – śpiewał romanse "poważne", np. "Spitie, orły bojewyje".
Polskie życie społeczno-kulturalne kwitło. Wychodziły dwie gazety codzienne: wspomniany już "Dziennik Miński" i "Placówka". "Placówkę"
redagował Stefan Kiedrzyński, który do niedawna gościł jako "bieżeniec"
w Bielicy pana Karola Świackiego. "Placówka" wsławiła się tym, że ostro zaatakowała socjalistę inż. Witolda Falkowskiego za współpracę z bolszewikami. Gdy Falkowski próbował się bronić, twierdząc, że był tylko "specem" i że nie przykładał ręki do bezeceństw bolszewickich, Kiedrzyński napisał: "Gdy szajka bandytów grabi i morduje, zwykle tylko paru bandytów dokonywa mokrej roboty, a inni po prostu przypatrują się"...
Zdaniem Kiedrzyńskiego, Witold Falkowski był właśnie takim członkiem szajki, który się przyglądał mokrej robocie. Falkowski zamilkł. W kilka lat później, już w Polsce niepodległej, zginął tragicznie. O Stefanie Kiedrzyńskim pomówię później. Dodam tylko, że wkrótce potem "Placówka" przestała wychodzić.
Rada Ziemi Mińskiej z panami Jerzym Osmołowskim i Czesławem Krupskim na czele zasiadała. Kroniki mińskie odnotowały tylko jeden objaw jej działalności. A było to tak. Na pensji żeńskiej pani Witwińskiej odbył się po egzaminach maturalnych balik dla młodzieży. Na balik ten przyszło – podobno w stanie nietrzeźwym – kilka osób należących do "młodzieży w wieku pozaszkolnym", jak brzmiał protokół Rady Ziemi Mińskiej. Byli to: Bohdan Zalutyński, dwaj bracia Eynarowicze, Witold Wagner i jeszcze kilku innych. Podobno zachowywali się w sposób gorszący. Podobno dopuścili się czynów mających wpływ demoralizujący na młode dziewczęta.
O skandalu tym pogadano, poplotkowano i może by zapomniano, gdyby nie to, że dwóch winowajców z grona "młodzieży w wieku pozaszkolnym" napisało długi wiersz satyryczny, opisujący w sposób przesadny i niezbyt przyzwoity przebieg owego baliku. Wiersz ten nie tylko krążył w odpisach po Mińsku, wywołując udane oburzenie i ukryte u-śmieszki: jeden jego egzemplarz został pluskiewkami przybity do drzwi wejściowych gimnazjum pani Witwińskiej. Tego już "wzburzona opinia miasta Mińska" nie mogła ścierpieć. Rada Ziemi Mińskiej zarządziła śledztwo i sąd. Chodziło głównie o wytropienie autorów skandalicznego wiersza. Podejrzewano Tadeusza i Odyńca. Tadeusz ani na baliku
nie był, ani w pisaniu wiersza nie brał udziału, ale wiedział dokładnie, kto był autorem. (Nawiasem mówiąc, nie był nim Odyniec). Wezwany przed oblicze Rady oświadczył krótko: "Sam nie pisałem, wiem kto pisał, ale nie powiem". W parę dni później dostał list na blankiecie Rady z podpisami Jerzego Osmołowskiego i Czesława Krupskiego. List udzielał mu nagany za "niewłaściwie pojęty obowiązek koleżeństwa", tj. za odmowę donosu na autorów wiersza. Tadeusz przechowywał ten list w teczce z napisem "Curiosa" aż do września 1939 roku.
Z Niemcami utrzymywano stosunki nie tylko towarzyskie, ale i przyjazne. Tadeusza łączyła zażyłość z lejtnantem lotnictwa Grunwaldem, który miał kwaterę w mieszkaniu państwa Irteńskich, i z przyjacielem Grunwalda hauptmanem von Axhausen.
Grunwald rodem z Legnicy był żywym i wesołym brunetem. Miał pieska imieniem Lump, którego brał ze sobą jak maskotkę do samolotu. Von Axhausen był to Prusak słusznego wzrostu, przystojny, z siwiejącym włosem na skroniach. Gdy Niemcy rozpoczęli swą ostatnią ofensywę na Paryż, Grunwald zacierał dłonie, mówił o rychłym zawarciu pokoju, o Gretchen, która czekała na niego w Legnicy. Von Axhausen słuchał, uśmiechając się pobłażliwie, i mówił kiwając głową:
– Oh, du Optimist, Optimist...
W końcu maja Grunwalda i von Axhausena odwołano na front zachodni. Grunwald obiecał Tadeuszowi pisać "jeżeli nic się nie stanie". Widocznie coś się stało, bo Tadeusz nigdy już od niego nie miał wiadomości.
W przeszłości poruszaliśmy już temat "For Sale by Owner" – czyli sprzedaży nieruchomości bez pomocy profesjonalnych agentów. Od jakiegoś czasu zmieniono przepisy i umożliwiono takim kompaniom, jak "Property Guys", wprowadzanie prywatnych listingów do systemu MLS. Czy to się opłaca? Czy korzyść z niskiego "commission" jest warta wybrania tej drogi?
Zdecydowanie NIE!!! Moim zdaniem, korzystanie z takich "darmowych" kompanii w efekcie prowadzi do strat i problemów.
Obecny rynek nieruchomości jest, jak Państwo słyszeli, niezwykle aktywny. Brakuje domów do sprzedaży i z pewnością wystawiony dom na sprzedaż przez właściciela ze znakiem "For Sale by Owner" lub przy pomocy "Property Guys" ma szansę sprzedaży, ale czy to się opłaca? Czy chęć zaoszczędzenia od 3,5 do 6 proc. na wynagrodzeniu dla agentów nie prowadzi do znacznie większych strat zarówno finansowych jak i czasowych? Zastanówmy się razem!
Kupujący dom z tablicy "For Sale by Owner" lub sprzedawanego przy pomocy "Property Guys" – zdają sobie sprawę, że właściciel nie płaci wynagrodzenia dla agentów i w praktyce to oni chcą skorzystać z tej oszczędności. W normalnej sytuacji negocjacje są pozostawione agentom, którzy znając rynek, będą dbali o to, by cena odpowiadała wartości rynkowej. W przypadku "prywatnych transakcji" kupujący często oprócz negocjacji ceny, chce również uzyskać dodatkową obniżkę ze względu na brak wynagrodzenia dla agentów.
Kompanie takie jak "Property Guys" mają swoje opłaty, które należy zapłacić z góry – bez względu czy się dom sprzeda czy nie. "Normalni" agenci – płaceni są tylko po doprowadzeniu sprzedaży do szczęśliwego końca.
Dom sprzedawany przez właściciela ma bardzo ograniczoną reklamę. Zwykle sprzedający dom ograniczają się do znaku przed domem, "open house" w weekend oraz czasami ogłoszenia w lokalnej gazecie. Ogłoszenia są kosztowne, dlatego często bardzo szybko przestają się one ukazywać. Sam znak jest widoczny tylko dla przypadkowych przejezdnych. Zatrudniając agenta – sprzedający mają dużo większą widoczność domu poprzez wprowadzenie go do systemu MLS, gdzie listing jest oferowany do sprzedaży 24 godziny na dobę. Często ostatnio się zdarza, że dom wywołuje duże zainteresowanie (szczególnie w niższych kategoriach cenowych) – i możemy uzyskać kilka ofert, a co za tym idzie, możliwość sprzedaży powyżej ceny wywoławczej.
Następny problem to kwestia spotkań, by pokazać dom oferowany do sprzedaży. Zamiast spędzać swój własny czas w pracy lub na przyjemnościach – sprzedający dom bez agenta lub z "Property Guys"– musi niemalże być w domu cały czas. Najczęściej spędzając weekendy na robieniu "open houses".
Typowe jest, że na znak "For Sale by Owner" – dzwonią agenci real estate próbujący namówić właściciela na sprzedaż domu za ich pośrednictwem. Istnieją wręcz specjaliści w tej dziedzinie, którzy często nie biorą "nie" za odpowiedź i potrafią nagabywać tak długo właściciela domu, aż wreszcie się podda.
Statystyki mówią, że ponad 70 proc. domów wystawianych na sprzedaż przez właścicieli bez agentów, po 2 – 4 tygodniach jest ponownie na rynku, tylko z udziałem agentów.
Wystawienie domu na rynek to jedna sprawa. Pozostają również negocjacje i oferta. Niewielu właścicieli sprzedających dom ma przygotowanie, by napisać ofertę, która jest ważnym kontraktem prawnym. Kupujący dom również mają poważne obawy, czy nie popełnią błędu, podpisując ofertę bez pomocy agenta lub prawnika, często omijając z daleka takie domy.
Z pierwszej części wynika, że wystawiający dom na sprzedaż bez pomocy agenta czy kompanii, która tylko wprowadza dom do systemu MLS, często nie zdają sobie sprawy z ilości pracy i odpowiedzialności, jaka ich czeka.
Każdy ma prawo sprzedawać swój własny dom samemu i jeśli ktoś czuje, że chce spróbować to zrobić, może być to nowe ciekawe doświadczenie. Pomimo to zachęcam do korzystania z usług "profesjonalnych" agentów z kilku następujących powodów.
Kupujący dom (buyers) – nie płacą komisowego agentom. W związku z tym ponad 95 proc. kupujących trafia więc do Agentów Real Estate i z nimi współpracuje. Jak zapewne Państwo wiedzą, agenci ,którzy pracują z kupującymi, podpisują specjalny kontrakt na współpracę na określony okres. Chcąc sprzedać dom samemu, (i nie płacić "commission"), rezygnują Państwo z tej ogromnej rzeszy klientów gotowych do kupna. Ograniczają się tylko do tak zwanych "bargain hunters" – tych, którzy szukają okazji i chcą często kupić dom poniżej wartości rynkowej.
Sprzedając samemu – narażeni są Państwo na wpuszczanie do domu i na negocjacje z ludźmi, których nie znacie i którzy być może nawet nie kwalifikują się finansowo na zakup nieruchomości. Jest przecież ogromna liczba ciekawskich oglądaczy.
Planując sprzedać dom – należy umieć go wycenić zgodnie z wartością rynkową. Nie będąc w tej dziedzinie fachowcem – jak wycenić własny dom? Czy wycena nie jest zawyżona lub zaniżona? Wiadomo, że dom o zawyżonej wartości często w końcowym efekcie sprzedaje się poniżej wartości.
Często mając do czynienia z kupującymi bezpośrednio, narażeni mogą być Państwo na nadmierną poufałość lub często na dość niegrzeczne zachowania. Osoba trzecia prowadząca negocjacje pozwala zachować dystans i kontrolować zachowania obu stron.
Bez znajomości prawa kontraktowego – można popełnić niewybaczalne i kosztowne błędy.
Pomimo że zatrudnimy w pewnych przypadkach taką kompanię jak "Property Guys" i wprowadzimy nasz dom do systemu MLS, nadal tak naprawdę są Państwo skazani na siebie!
Kompanie takie nie prowadzą dla was negocjacji, nie umawiają spotkań, nie pomagają we właściwej wycenie nieruchomości. Owszem, dostajemy literaturę, jak to zrobić, ale doświadczenia nie da się kupić tak łatwo.
Niedawno – miałem klientów, którzy bardzo chcieli zobaczyć dom w Oakville, listowany przez taką właśnie tanią kompanię, której biuro było aż w Ottawie. Osobiście próbowałem umówić spotkanie w celu pokazania tego domu przez trzy kolejne dni – bez skutku.
W ostateczności, zrezygnowaliśmy z oglądania i moi klienci kupili inny dom. Dom, który chciałem zobaczyć – do dziś się nie sprzedał!
Maciek Czapliński
Mississauga
905-278-0007
Leszek Żebrowski."Mity przeciwko Polsce..."
Napisane przez .Relacja filmowa-Stefan Budziaszek
4 II 2013r.w Salonie Gościnnym Krakowskiego Klubu Gazety Polskiej,o swojej najnowszej książce "Mity przeciwko Polsce.Żydzi,Polacy.Komunizm 1939-2012" opowiadał autor książki red.Leszek Żebrowski.Relacja filmowa-Stefan Budziaszek
Listy z nr. 10/2013
Opowieści z aresztu deportacyjnego: Miłość zwycięża
Napisane przez Aleksander ŁośTen około 25-letni młody mężczyzna mógł uchodzić tak za Słowianina, jak i przedstawiciela rasy germańskiej czy nordyckiej, tak Polaka, jak i Ukraińca. Wysoki, szczupły, ciemny blondyn z rozjaśnionymi pasemkami włosów. Widać było, że jest dobrze wysportowany lub/oraz wykonujący pracę fizyczną.
Pochodził z północno-zachodniej części Polski. Z terenów, które zostały zasiedlone imigrantami z innych stron przedwojennej Polski. Mówił płynnie po polsku. Był już trzecim pokoleniem zamieszkującym jedno z miast zachodniego Pomorza. Ale jego dziadkowie byli przed laty przesiedleńcami. Przesiedleni zostali tutaj w ramach tzw. akcji "Wisła", po walkach podziemia ukraińskiego z wojskami komunistycznej Polski na południowo-wschodnich krańcach Polski.
Dla Marka była to już tylko historia opowiadana z rzadka w kręgu rodzinnym. On czuł się Polakiem, zapuścił korzenie w polskiej ziemi. Mieszkając na przeciwnym krańcu Polski niż jego dziadkowie, miał raczej do czynienia z problemami z tego pogranicza. Bo co jakiś czas wracały problemy graniczne i własnościowe z Niemcami, którzy zostali z tych terenów wysiedleni po drugiej wojnie światowej.
Rodzice Marka tych problemów w zasadzie nie mieli. Oni mieszkali w mieście wprawdzie opuszczonym przez Niemców, ale zupełnie zrujnowanym działaniami wojennymi. Nawet zmienili przed laty mieszkanie, z czynszowego, poniemieckiego, na spółdzielcze, przekształcone później na własnościowe. Tak więc nie czuli się zagrożeni.
Marek ukończył miejscowe liceum ogólnokształcące. Nie miał zdolności do nauk ścisłych. Nie był prymusem. Ambicją rodziców było jednak, aby ukończył studia. Wybrał więc to, co wydawało mu się najłatwiejsze, najprzyjemniejsze i być może dające w przyszłości szansę na dobrą i ciekawą pracę. Wybrał turystykę. Nie jako formę rozrywki, ale jako zawód. Studiował i nawet uzyskał tytuł magistra w swojej specjalności.
Już w czasie studiów zaangażował się jako przewodnik wycieczek, najpierw krajowych, a później w ramach ruchu przygranicznego z Niemcami. Ułatwiał mu to fakt, że studiował i nauczył się dość dobrze niemieckiego i angielskiego. Skończyły się jednak studia i trzeba było pomyśleć o rozpoczęciu kariery zawodowej. I wówczas zaczęły się schody. Prace dorywcze mógł nadal znaleźć, ale z zaczepieniem się na jakiejś porządnej posadzie w jakiejś firmie turystycznej nie miał szans. Zaczął więc wyjeżdżać za chlebem do Niemiec. Trwało to dwukrotnie po kilka miesięcy. Nie dawało to jednak szans na stabilizację.
W życiorysie Marka był jednak i drugi wątek. Była to Marta. Mieszkała w tym samym miasteczku. Poznali się w szkole średniej. Początkowa sympatia przerodziła się w głębsze uczucie. Kiedy Marek studiował w odległym o kilkadziesiąt kilometrów mieście, starał się jak najczęściej przyjeżdżać do domu, aby móc spędzić przynajmniej weekendy z Martą. Była o dwa lata od niego młodsza. I nagle przyszła ta gwałtowna zmiana.
Ojciec Marty zmarł przed kilkoma laty. Kiedy Marta kończyła ostatnią klasę liceum, zmarła też jej matka. Była jedynaczką, a teraz sierotą, bez bliższej rodziny wokół siebie. Najbliższymi jej krewnymi byli tylko dwaj bracia jej zmarłej matki, którzy mieszkali już na stałe od kilku lat w Kanadzie. Przylecieli obaj na pogrzeb swojej siostry. I wówczas podjęli decyzję, że zabiorą swoją siostrzenicę do siebie. Załatwili to jakimś sposobem, że Marta tuż po maturze otrzymała bilet lotniczy do Toronto i dokumenty imigracyjne do Kanady.
Rozstanie z Markiem było bolesne. On miał zostać, aby ukończyć studia. Przyrzekali sobie jednak, że będą do siebie pisali i że w przyszłości się ponownie spotkają. W zasadzie większy problem dla nich obojga był związany z losem Marty. Ona wylądowała w Toronto i szybko się tu zaadaptowała. Wujkowie posłali ją na kursy języka angielskiego. Sami mieli rodziny i byli na dorobku. Nie mogli zapewnić jej kontynuacji nauki. Sama zresztą uważała, że nie może stanowić dla nich zbytniego obciążenia.
Marta była ładną dziewczyną. Szybko więc znalazła pracę sprzedawczyni w jednym ze sklepów polonijnych. Praca była jednak dość ciężka i mało płatna. Marta szukała czegoś ciekawszego. Poprzez koleżankę została zaprotegowana do salonu piękności. Na początek miała tylko się przyglądać i sprzątać. Ale już po pewnym czasie dopuszczona została do tajników zawodu i wykonywania pracy. Wyspecjalizowała się w paznokciach. Polubiła tę pracę. Postanowiła, że uzyska dyplom w tym zawodzie. Zapisała się do college'u i w drodze kursów wieczorowych zdążała do upragnionego celu.
Miała sporo znajomych, w tym chłopaków, którzy chętnie pogłębiliby z nią znajomość. Ona jednak była ciągle zakochana w Marku. Po dwóch latach od wylotu do Kanady odwiedziła go w Polsce. Zatrzymała się u znajomych, ale była to tylko formalność. W zasadzie spędziła dnie i noce w czasie trzytygodniowego pobytu w swoim rodzinnym mieście z Markiem. Postanowili, że on przyleci do niej do Kanady.
Marta musiała jeszcze ponad rok urabiać swoich wujków, aby ich przekonać, żeby zaprosili Marka do siebie. Marta nie ukrywała, jakie łączą ją z Markiem uczucia i jakie ma plany. Wujkowie chcieli, aby związała się z kimś już osiadłym w Kanadzie, aby nie miała trudnego startu, tak jak oni. Dziewczyna jednak była uparta. Zaproszenie i bilet (przez nią opłacony) został wysłany i Marek stawił się po kilku tygodniach w porcie torontońskim.
Drugi z wujków Marty, u którego ona nie mieszkała, zakwaterował Marka w piwnicznym pokoju w swoim domu. Nie wiadomo, czy wujowie tak się umówili, aby istniał pewien dystans między tymi młodymi, czy był to przejaw moralności? Nic nie pomogło. Romans się odnowił i rozwinął. Marta poprzez swoje układy szybko załatwiła Markowi pracę. Jeden z jej znajomych miał firmę mycia okien. Marek chętnie przystał na tę propozycję i już w tydzień po przylocie zaczął pracować.
Okazało się, że nie tylko znajomość angielskiego była przydatna. Marek w czasie swoich studiów turystycznych uprawiał wspinaczkę wysokogórską. Wprawdzie nie miał środków finansowych na wyjazdy w Himalaje czy inne egzotyczne "pagórki", ale i te krajowe dawały możliwość sprawdzenia się. A najważniejsze, obecnie się okazało, dawało szansę na wykonywanie dość popłatnego zawodu. Firma, w której Marek pracował, specjalizowała się bowiem w myciu okien w wieżowcach. Właściciel, były wyczynowiec z Polski, który uzyskał uprawnienia kanadyjskie, mimo ostrej konkurencji, miał pełen pakiet zamówień.
Marek początkowo mył okna na niskich kondygnacjach, tak wysoko, jak sięgały najwyższe drabiny. Właściciel firmy nie pozwalał mu na więcej, dopóki nie ukończy kursu uprawniającego go do pracy na większych wysokościach.
Marek uporał się z tym w ciągu dwóch miesięcy. Zdał egzamin teoretyczny i praktyczny i już był gotów do pracy na dużych wysokościach. Okazał się dobrym pracownikiem. Już wkrótce właściciel dodał go do drugiego, doświadczonego pracownika, też Polaka, i mieli do stałej obsługi kilka wieżowców.
Pracowali tak na linach, jak i na platformach. Dziennie zaliczali zwykle po dziesięć zjazdów każdy, co dawało im godziwy zarobek. Wprawdzie Marek otrzymywał wynagrodzenie w granicach 60 proc. tego co właściciel płacił stałym mieszkańcom Kanady, ale nie narzekał. Sam nie musiał płacić podatków, co powiększało jego dochody w stosunku do tych, co musieli płacić podatki. Był przedstawicielem tzw. szarej strefy.
Po pół roku pracy wynajął samodzielnie jednosypialniowe mieszkanie, gdzie mieszkał i spędzał całe weekendy ze swoją dziewczyną, która nadal mieszkała u swojego wujka. Planowała się przenieść do Marka na stałe, mieli się pobrać, a tu wszystko zostało nagle przerwane.
Marek uzyskał kanadyjskie prawo jazdy i kupił samochód. Po dwóch tygodniach, jadąc do pracy, przekroczył prędkość i został zatrzymany przez policjanta. Ten, kiedy sprawdził dokumenty Marka, zaczął się rozpytywać, jak długo jest w Kanadzie, co robi, gdzie mieszka? Już po chwili policjant poszedł do swojego radiowozu. Dość długo nie wracał.
Po około półgodzinie podjechał samochód, z którego wysiadło dwóch rosłych mężczyzn, którzy wraz z policjantem zbliżyli się do siedzącego w swoim samochodzie Marka. Jeden z nowo przybyłych zapytał Marka o jego dane, a po uzyskaniu odpowiedzi powiedział mu, że go aresztuje wobec nielegalnego pobytu w Kanadzie. Marek bowiem uzyskał wizę turystyczną na trzy miesiące, a był już w Kanadzie ponad rok. Założono mu kajdanki i zawieziono do aresztu imigracyjnego.
Marek miał dwa wyjścia. Albo prosić o szybkie wysłanie do Polski, wzięcie ślubu z dziewczyną w Polsce, która następnie by go sponsorowała, i powrót do Kanady po około pół roku. Albo starać się o wyjście za kaucją, wziąć tutaj ślub, wyjazd do Polski po kilku tygodniach i czekanie na dokumenty landed immigrant. W obu przypadkach wyjazd z Kanady był nieodzowny. Rozstanie było bolesne, ale już jedną rozłąkę mieli za sobą. Wierzyli, że i tę przeszkodę pokonają.
Aleksander Łoś
Toronto
Życie raz po raz zaskakuje mnie fantastycznymi zbiegami okoliczności. Na przykład jestem w szkole i idę sobie korytarzem, nie wadząc nic nikomu, gdy widzę na ścianie znajome znaczki. Jak Boga kocham: ruski! Znaczy się rosyjski. Nigdy go jednak tak w szkole nie nazywaliśmy. Zawsze był to dla nas ruski i tyle. Nie pojmowałem różnicy aż do pamiętnych wydarzeń szóstej klasy podstawówki, gdy z uwagi na koleżankę o ustach tak ślicznych, że Angelina Jolie może się schować, wziąłem udział w konkursie recytatorskim prozy i poezji... radzieckiej.
Języka Gogola nie kumałem nic a nic – ledwo co rozpoznawałem litery (a i to nie zawsze poprawnie), no i jak już wspomniałem, zupełnie nie miałem pojęcia, że ruski, rosyjski i radziecki to trzy różne rzeczy. W domu były jakieś przekłady, a że w końcu nikt nie mówił, że koniecznie trzeba po rosyjsku – złapałem za dwie pierwsze z brzegu książki. Padło na Puszkina (Eugeniusz Oniegin) i Tołstoja (Piotr Pierwszy). Konkursem się zbytnio nie przejmowałem, bo tak naprawdę chodziło mi o możliwość spędzenia czasu w towarzystwie mojej koleżanki. Zostawaliśmy raz w tygodniu po szkole w klasie z nauczycielką "od ruskiego" i deklamowaliśmy nasze utwory. Mogłem się bez przeszkód gapić na usta Iwony i wsłuchiwać w jej głos. Był maj, za oknem coś tam kwitło i coś tam kwiliło, a śląskie powietrze – zawsze pełne pyłów i sadzy, nigdy wcześniej nie miało tak słodkiego posmaku.
Zacząłem śnić na jawie: Oto wygrywam konkurs. Iwona wpatruje się we mnie z podziwem. Przechyla głowę. Jej oczy błyszczą tak wspaniale! Jej usta, pełne kuszącej słodyczy, zbliżają się ku moim... I tak dalej.
W końcu przyszedł dzień konkursu. Poszło mi fatalnie. Najpierw – przy zapisach – uświadomiono mi, że Puszkin i Tołstoj nie należą do kanonu literatury radzieckiej, więc tak naprawdę nie mieszczą się w formule konkursu. Moja nauczycielka jakoś ubłagała organizatorów, by jednak pozwolono mi wziąć udział. Niechętnie zgodzili się – miałem występować jako ostatni, na szarym końcu imprezy. Ponadto okazało się, że z całej rzeszy uczestników tylko Iwona i ja nie przygotowaliśmy się do wystąpienia po rosyjsku. Ze łzami w oczach przesiedziałem trzy godziny wbity w dosyć niewygodny fotel, wsłuchując się w bełkot kolejnych recytatorów. Gdy wyszedłem na scenę, znudzone twarze członków jury dały mi jasno do zrozumienia, jakie mam szanse na zwycięstwo.
Skoro nie mogłem wygrać, to postanowiłem przynajmniej rozerwać to sztywne towarzystwo. Dość powiedzieć, że okrasiłem mój występ raczej sporą dawką "ruchu scenicznego" (potem powiedziano mi, że to było kolejne faux pas, bo recytatorzy powinni stać sztywno – jakby kij połknęli, a "atmosferę" budować przy użyciu głosu – odpowiednio modelując tembr, intonację etc.). Gdy przy słowach z "Oniegina": "Przyjechał – było już po wszystkim. Na stole sztywny leżał trup: Dla chciwej ziemi świeży łup", zesztywniałem, gwałtownie przechyliłem głowę i wywaliłem język – zastygając tak na kilka sekund w pozie "wisielca" – sala ryknęła śmiechem.
Nigdy więcej już nie zaproszono naszej szkoły na konkurs prozy i poezji radzieckiej. Usta Iwony nigdy nie odnalazły moich ust. A ja sam nabrałem dosyć silnej awersji do nauki rosyjskiego i gdy w parę miesięcy po tych wydarzeniach kolega z klasy, niejaki Baran Artur, postawił się nauczycielce, mówiąc, że on "się ruskiego uczyć nie będzie", gorąco go poparłem. Na pohybel Ruskim! Wytrwaliśmy tak z Arturem w tym postanowieniu przez kolejne dwa lata szkoły aż do skończenia podstawówki. Nie wiem, na jakich zasadach przechodziliśmy z klasy do klasy. Wydaje mi się, że nauczycielka była po prostu wdzięczna, że nie musi już przygotowywać dzieci do konkursu. Zresztą system się już walił – moja klasa była jedną z ostatnich, które miały rosyjski jako język obcy przez cztery lata. Trzy lata później do szkół wszedł angielski.
Wracając jednak do mojego rezerwatu... Aż mną zatrzęsło, gdy zobaczyłem na ścianie kartkę z jakimś pismem po rosyjsku. Samo centrum północno-zachodniego Ontario. Osada, oddalona od najbliższego miasteczka o setki kilometrów lotu samolotem... i list po rosyjsku na ścianie. Zaintrygowany zatrzymałem się. Mozolnie zacząłem odczytywać pismo – na szczęście napisane dosyć wyraźnie. Ze "zdrastvujte" poszło w miarę łatwo – potem zaczęły się schody. Musiałem odwołać się do pomocy instancji wyższych (czyli Rodzicielki). Przy pomocy telefonu komórkowego zrobiłem zdjęcie, zaraz po tym wrzuciłem je na Fejsbuka i po chwili miałem gotowe tłumaczenie:
Dzień dobry! Nazywamy się Wowa i Masza Potanowy. Mieszkamy w Rosji, na Uralu, w mieście Czelabińsk. Mamy piękną przyrodę. Dużo brzóz i leśnych polan z kwiatami i jagodami. Narysowaliśmy brzozę i polanę. Jesteśmy bardzo przyjaźni i uczęszczamy do przedszkola w Czelabińsku. Nasze przedszkole jest bardzo dobre. Mamy dużo zabawek, książek i farb. Jest nam tu bardzo wesoło.Do widzenia!
Istotnie – obok był obrazek polany z brzozą. Okazuje się, że po północnym Ontario od lat krąży paczka wypełniona rysunkami dzieci – z Rosji, Niemiec, Austrii, różnych rezerwatów i miast Ontario. W tym roku dostaliśmy ją my. Naszym zadaniem jest zorganizować wystawę rysunków, nakłonić naszych studentów do narysowania lub namalowania czegoś, po czym dołączymy ich prace do reszty i prześlemy paczkę dalej. Świat stał się mały.
Czym prędzej przetłumaczyłem tekst listu na angielski i zaniosłem nauczycielce, która go wywiesiła, do powieszenia przy rosyjskim oryginale. Wchodzę do jej klasy, a tu z głośników ryczy "Gdzie ten, który powie mi, że do końca swoich dni, że do ostatniego tchu będę całym życiem mu?" Brathanków. Okazuje się, że jeden z poprzednich nauczycieli był Polakiem i zostawił na komputerze swoją muzykę. Szkoda, że już go tu nie ma, bo fajnie byłoby czasami porozmawiać po polsku. Tak czy siak – nad moimi próbami przyswojenia znajomości rosyjskiego musi ciążyć jakaś klątwa. Ledwie przetłumaczyłem list, a na Czelabińsk spadły fragmenty meteoru.
Wspominałem już Rafała, którego spotkałem u Indian w szałasie potu. Tak jak i ja studiował on w Krakowie, i to mniej więcej w tym samym czasie. Zastanawiam się, czy czasami nie było tak, że na przykład jechaliśmy razem tramwajem "na Hutę" albo siedzieliśmy przy sąsiednich stolikach w jakiejś knajpie na Kazimierzu. Całkiem prawdopodobne. Rafał nie jest bynajmniej jedyną osobą z Polski, którą spotkałem u Indian.
Gdy byłem na szkoleniu w Sioux Lookout, poznałem Polkę, która pracuje w organizacji zajmującej się szkoleniem "indiańskich" nauczycieli (tj. zarówno Indian, jak i nie-Indian, którzy pracują w rezerwatach północnego Ontario). Miło było natknąć się na jakiś rodzimy akcent podczas konferencji.
"Dwa rezerwaty temu" poznałem też polską pielęgniarkę i co prawda historia jej spotkania nie może się równać historii spotkania Rafała, ale warta jest przytoczenia dla ukazania, jakim strasznym "piekiełkiem" jest rezerwat. A było to tak...
Wiedziałem już, że wyjadę z tego rezerwatu. Dostałem umowę na następny rok, ale odmówiłem jej przyjęcia. Nie ze względu na złe warunki pracy czy płacy (chociaż wszystkie rezerwaty płacą gorzej niż szkoły utrzymywane przez prowincję, co zupełnie nie ma sensu, biorąc pod uwagę koszta dojazdu, pobytu etc.), ale przez "względy osobiste". Po prostu gdy byłem w tym rezerwacie przez pierwszy rok, moja żona przyjechała do mnie kilka razy w odwiedziny. Dzieci w szkole bardzo ją polubiły i często się o nią dopytywały, co było dla mnie nie do zniesienia, gdy zostałem w rezerwacie na drugi rok – już po rozstaniu z żoną. Nie mogłem dłużej znieść tego miejsca, gdzie tyle rzeczy kojarzyło mi się z żoną, i postanowiłem wyjechać, dla zachowania psychicznej równowagi. Zanim to jednak nastąpiło, do rezerwatu przyjechała polska pielęgniarka – tuż przed końcem roku szkolnego. Była to bardzo sympatyczna i ładna dziewczyna, ale nie zwracałem na to zbytniej uwagi, będąc zaprzątnięty własnymi problemami. Dla mnie była przede wszystkim kimś, z kim mogłem porozmawiać po polsku. Po blisko dwóch latach posługiwania się prawie wyłącznie angielskim, odrobiną OjiCree i prawie całkowitym milczeniu w rodzimym języku było to niezwykle wyzwalające doświadczenie.
Wiedziałem, że wyjadę, i pamiętałem, jak ciężko było mi samemu na początku "przebić się" do miejscowych. Postanowiłem, że przez te ostatnie dwa tygodnie pobytu w rezerwacie posłużę nowo poznanej koleżance jako przewodnik. Od razu zaproponowałem jej, że ją oprowadzę po rezerwacie, na co chętnie się zgodziła. Spacer nie był długi, bo i rezerwat nieduży. Od do sklepu i z powrotem. Góra 20 minut. Nazajutrz była sobota, więc zaprosiłem ją na śniadanie. Przyszła, no bo czemu nie. Ustaliliśmy, że następnego dnia – w niedzielę – pokażę jej, gdzie najlepiej iść na plażę, co też uczyniłem. Potem przez tydzień byłem bardzo zajęty pracą, wypisując świadectwa, przygotowując moją klasę na lato – wszystko trzeba popakować w pudła, opisać, ustawić w jednym kącie – na wypadek gdyby szkoła miała stać się miejscem ewakuacji dla mieszkańców pobliskich rezerwatów z uwagi na pożar lasu czy jakąś inną katastrofę. Nie miałem czasu na nic innego niż pracę, ale ustaliliśmy, że przed moim wyjazdem wpadnę jeszcze do pielęgniarki na obiad, co zresztą się stało. Wkrótce po tym wyjechałem. Zapomniałem o wszystkich tych wydarzeniach, bo trzeba przyznać, że nie są to jakieś niezwykłe przygody warte zapisania w pamiętniku. Teraz to opisuję, by pokazać, jakie to wszystko było normalne i w sumie banalne.
Tyle, że w rezerwacie, gdzie ludzie nie mają nic lepszego do roboty, widok nas spacerujących razem i odwiedzających się wywołał nie lada sensację. Niedawno, bo w tym tygodniu, czyli prawie w dwa lata po fakcie (i dwa rezerwaty dalej), doszły mnie słuchy, jakie to historie o mnie ludzie opowiadają. Historie burzliwego i namiętnego romansu, który doprowadził do rozpadu mojego małżeństwa i mojego wyjazdu z rezerwatu – ponoć rzuciłem wszystko, by jechać za tą pielęgniarką nie wiadomo dokąd.
Cóż... pozostaje jedynie pozazdrościć ludziom takiej wiary w miłość. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, jak się przedstawia życie miłosne i intymne w rezerwatach, trudno się dziwić takim historiom. Ale o tym – następnym razem.
Aleksander Borucki
Północne Ontario