Zanikanie Prezesa
USA, Iran, Izrael, Syria, Rosja, Jemen, Arabia Saudyjska, w tle Chiny i milczące ostatnio, ale wciąż rosnące w siłę Indie – pomieszanie z poplątaniem i konia z rzędem temu, kto tę układankę (rozkładankę?) ogarnia i rozumie w całości.
Może Krzysztof Jackowski ogarnia, bo to w końcu najsłynniejszy polski jasnowidz, a jak wiadomo powszechnie, jasnowidzący widzą jasno wszystko to, na co wzrok skierować zechcą. A nawet jeśli nie zawsze widzą, to przecież nic takiego.
Tenże wywołany do tablicy Jackowski, widzi ostatnio stan zdrowia Jarosława Kaczyńskiego i stanem tym „jest zaniepokojony”. Zdaniem jasnowidza, przed końcem roku 2018. czeka Polskę zasmucające wydarzenie, zaś prezes Prawa i Sprawiedliwości do końca roku w polityce nawet „zaniknie” – cokolwiek „zaniknie” miałoby oznaczać.
DECYDUJE SPOŁECZEŃSTWO
Człowiek rozsądny powinien przejmować się podobnymi doniesieniami, bo żaden tabloid nie kieruje się rozsądkiem, a tylko tak zwanym „efektem sprzedażowym”. Stąd w tym tabloidzie Jackowski, a w innym niejaka Weronika, zapomniałem nazwiska, która: „Założyła ciasne majtki i wsiadła na rower”. Ludzie człowiekowate głupieją na potęgę: czy sensacją są ciasne majtki pani Weroniki, czy to, że wsiadła na rower, czy może jedno w kontekście drugiego? Ergo, jak się wydaje, nie najgłupszym rozwiązaniem byłoby zlekceważenie tabloidów, a w zamian skupienie uwagi na refleksji dotyczącej zamiarów sąsiada Polski z południa. Mówię o Republice Czeskiej, gdzie wybrany na kolejną kadencję prezydent Miloš Zeman nie kryje, iż: “Referendum w sprawie opuszczenia Unii Europejskiej przez Czechy jest już pewne, bo chce tego polityczna większość”.
Niech więc zdecyduje o tym społeczeństwo – oświadcza dalej Zeman i zaraz po wyborach przyjeżdża do Polski.
NOWE FUNDAMENTY
Z człowiekiem pokroju Zemana rozmowy nie mogły być przyjemne. To nie konsumpcja grzanego piwa z sokiem malinowym w starannie dobranym towarzystwie. Prezydent Czech nie jest specjalnym fanem Trójmorza, a właśnie do tej inicjatywy przekonywali go i prezydent Duda, i premier Morawiecki, i obaj marszałkowie naszego parlamentu. Zeman tymczasem namawiał do szybszej integracji w ramach Grupy Wyszehradzkiej oraz przebudowy samego formatu, poprzez odcięcie się od neoliberalnej Unii i posadowienie wspólnoty na fundamentach „prawdziwych wartości”.
Wiele złego powiedzieć można o prezydencie Czech (weźmy jego zadziwiającą rusofilię), ale i on wiele złego powiedzianego o Polsce ma za uszami. Najgorsze wyrzekł pod adresem rządu i premier Ewy Kopacz, bo kiedy Polska zerwała wewnątrz unijne porozumienie Grupy Wyszehradzkiej w sprawie polityki imigracyjnej, wypalił, nic a nic nie owijając w bawełnę, iż: “Przyzwoity człowiek nie łamie porozumień”.
CELNA DIAGNOZA
Tak było, a na tamte słowa nawet dziś dłonie same składają się jeszcze do oklasków. Celna diagnoza można powiedzieć, przypominając, że o stawianie celnych diagnoz oraz właściwe oceny rokowań łatwiej w stanie podgorączkowym, ów stan oznacza bowiem mobilizację sił witalnych i systemu odpornościowego organizmu. To zjawisko pozytywne, pamiętajmy, niemniej jak wszędzie, tak i tu mamy do czynienia z pewnym „ale”. Otóż żaden system odpornościowy nie wytrzyma stanu mobilizacji w nieskończoność. Zapewne z tego właśnie powodu – to jest z powodu przegrzania systemu odpornościowego – Natalie Portman odmówiła przyjęcia “żydowskiego Nobla” (prestiżowe odznaczenie „Genesis Prize”).
Urodzoną w Jerozolimie małą Natalie pamiętamy z filmu według scenariusza i w reżyserii Luca Bessona pt. „Leon zawodowiec” z 1994 roku. Ćwierć wieku później jest ona absolwentką Harvardu, aktorką amerykańsko-izraelską, laureatką Złotego Globa i Oscara za rolę pierwszoplanową w filmie “Czarny łabędź”. Więc.
OTARCIE O OCIERANIE
Portman oznajmiła więc, a było to w kwietniu tego roku, że nie chce być postrzegana jako zwolenniczka premiera Izraela, w związku z czym nie weźmie udziału w ceremonii wręczenia odznaczenia, na której ów miał przemawiać.
„Postanowiłam nie brać udziału, bo nie chciałam, by wyglądało na to, że popieram Benjamina Netanjahu” – powiedziała Portman, dodając, że nie chce bojkotować narodu, niemniej “tak jak wielu Izraelczyków i Żydów na całym świecie” ma krytyczny stosunek do przywódców Izraela za ich stosunek do Palestyńczyków. Ciekawe, co rzekłaby dzisiaj, to jest w połowie maja, gdyby obserwowała masakrę, do jakiej doszło na granicy Izraela ze Strefą Gazy. Tak czy owak, minister energetyki Izraela stwierdził, że: “Zachowanie gwiazdy ociera się o antysemityzm”.
Ale o tym to już cicho-sza. Mówię o ocieraniu. Jak wiadomo, człowiek może nie wiedzieć, że jest antysemitą, ale nikt może nie wiedzieć o tym w nieskończoność, poprzestając na samym ocieraniu się. Same z tego kłopoty.
Krzysztof Ligęza
Kontakt z autorem: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Przyczyny surdyny
Poniedziałkowa wizyta byłego prezydenta naszego i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy, zwanego pieszczotliwie Kukuńkiem, w Sejmie, wywołała potężny, chociaż oczywiście niezamierzony efekt komiczny.
Energiczna pani Anna Glinka, matka jednego z uczestniczących w proteście inwalidów, przed którą trzęsie się partia i rząd, a nieprzejednana opozycja i moralni autorytetowie podlizują się jej jeden przez drugiego, wraz z innymi energicznymi paniami, zaproponowała Kukuńkowi, żeby dołączył do protestu. „Mamy tu wolny materac”. Takiego nadmiaru szczęścia Kukuniek najwyraźniej się nie spodziewał, więc tylko, swoim zwyczajem, zadeklarował pragnienie przyjścia protestującym z pomocą, gdyby oczywiście wiedział, jak to zrobić – ale zaraz potem szybko się zmył pod pretekstem „ważnego spotkania” w Puławach. Wszystkie te wydarzenia zostały odnotowane, oczywiście ze stosownymi komentarzami, zarówno przez telewizję rządową, jak i stacje nierządne, które w dodatku pokazały – pierwsza, jako zuchwalstwo ze strony energicznych pań, a drugie – jako przejaw małpiego okrucieństwa ze strony faszystowskiego reżymu – scenę, jak grupa funkcjonariuszy Straży Marszałkowskiej usiłuje poodklejać z sejmowych ścian rozmaite publikacje i kartki pocztowe, jakie w wielkiej obfitości nadsyłają – ale zostali przez energiczną panią Annę Glinkę powstrzymani i z podkulonymi ogonami się wycofali. Jednak pod Sejmem pojawili się inwalidzi, nazwijmy to – „rządowi” – którzy pryncypialnie protestujących w Sejmie skrytykowali. Przy okazji wyszła na jaw trochę kłopotliwa okoliczność. Otóż okazało się, że przez cały czas protestu, zarówno inwalidzi, jak i ich rodzice, są żywieni na koszt Kancelarii Sejmu, czyli podatników. Muszę ze wstydem się przyznać, że naiwnie myślałem, że w żywność zaopatruje protestujących moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, która ich do Sejmu zaprosiła, albo Komitet Obrony Demokracji – jeśli oczywiście pozostały tam jakieś pieniądze po defraudacjach pana Mateusza Kijowskiego, albo JE ksiądz biskup Tadeusz Pieronek, który podczas przesłuchania przez resortową „Stokrotkę” w TVN, na wszystkie pytania odpowiedział celująco, to znaczy – zgodnie z instrukcją, albo w ostateczności – pan Aleksander Smolar, który z ramienia starego finansowego grandziarza, rozdziela między autorytety moralne jurgielt z Fundacji Batorego. Tymczasem nic z tych rzeczy. Protestujący przeciwko reżymowi jednocześnie jedzą temu reżymowi z tej samej ręki, którą w ramach walki o „godność” przy okazji co i rusz kąsają. To wyjaśnia, dlaczego protest trwa tak długo i dlaczego tyle autorytetów moralnych go „popiera”.
Coś jednak musiało się stać, bo w środę, 23 maja, ani w telewizji rządowej, co byłoby bardziej zrozumiałe, ale również w telewizjach nierządnych, o proteście inwalidów w Sejmie, który z tej okazji coraz bardziej przypomina jakiś lazaret polowy na zapleczu frontu wschodniego, nie ukazało się ani jedno słowo, ani żaden budujący bądź krytyczny obrazek. Czy to niemożność szybkiego znalezienia jakiegoś wyjaśnienia przyczyn, dla których protestujący jedzą reżymowi z ręki, czy z uwagi na przygotowania do szczytu NATO w Warszawie, czy wreszcie – z powodu włączenia hamulca przez starych kiejkutów, którzy dyskretnie nad wszystkim czuwają, zapanowało to zagadkowe milczenie – tajemnica to wielka, ale jakaś przyczyna musi przecież być. Możliwe, że zadziałała gorąca linia, założona jeszcze na potrzeby tajnych więzień CIA w Polsce i łącząca kwaterę główną starych kiejkutów z Departamentem Stanu, a ze słuchawki rozbrzmiała energiczna połajanka: „wiecie, rozumiecie, dosyć już tego burdelu. Z kim wyście się na łby pozamieniali, co wy chcecie pokazać podczas szczytu NATO? Jak Zjednoczone Siły Zbrojne Paktu Północnoatlantyckiego padają na kolana przed panią Glinką? Może jeszcze prezydent Trump zostanie poproszony, żeby któremuś podtarł tyłek, co? Tak żeście sobie wykombinowali, wy zakute łby? Jeśli nasze niezwyciężone połączone siły miałyby na oczach całego świata kucnąć przed panią Glinką, to kto nam uwierzy, że potrafimy utemperować Iran, powstrzymać złego Putina, albo innego Kim Dzong Una? Jazda mi, do roboty!”. Wyobrażam sobie, jak na takie dictum dyżurny generał w jednej chwili zwarł drżące kopyta w pozycji „baczność” i łamiącym się głosem zameldował: „słuszaju, wasze wieliczestwo, rad staratsia, to znaczy pardon, excuse me towarzyszu sekretarzu, to znaczy – wielmożny panie sekretarzu, dopraszam się łaski i melduję posłusznie, że natychmiast wydam stosowne rozkazy dla niezależnych mediów!”. W ten sposób tłumaczę sobie surdynę nałożoną na telewizje nierządne, bo rządowa mogła zostać utemperowana normalnymi kanałami dyplomatycznymi.
Toteż nic dziwnego, że walka kogutów skoncentrowała się na zagadnieniu, komu i w jakich okolicznościach wolno odpalać race, a komu nie wolno. Okazało się bowiem, że podczas tak zwanego „Marszu Wolności”, w którym – jak przypuszczam – wzięli masowy udział zmobilizowani esbecy i ich konfidenci z rodzinami, dwóch parlamentarzystów Platformy Obywatelskiej, Wielce Czcigodny poseł Andrzej Halicki i Wielce Czcigodny poseł Arkadiusz Neumann, odpalili race i ostentacyjnie je trzymali.
Nawiasem mówiąc, sam nie wiem dlaczego, ale kiedy widzę Wielce Czcigodnego posła Andrzeja Halickiego, to zawsze przypomina mi się fragment poematu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego: „Refleksje z nieudanych rekolekcji paryskich”: „A w tłumie wciąż te same twarze: oszusta i potępionego”. Policja ich sfilmowała, no i ma wystąpić o uchyleniem im immunitetu.
W tej sytuacji najważniejszą sprawą, jaką żyje nasz nieszczęśliwy kraj, stała się choroba Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego, który zachorował na nogi, a konkretnie – na kolano. Minister spraw wewnętrznych Joachim Brudziński przestrzegł w związku z tym „delfinów”, by uzbroili się w cierpliwość i nie próbowali nic kombinować na własną rękę, bo z tego wynikną tylko same zgryzoty. Takie poważne ostrzeżenie musiało na „delfinów” podziałać jak zimny prysznic, zwłaszcza że policja właśnie przystąpiła do likwidowania mafii notariuszy i w Gdańsku aresztowała czterech, a jednego – w Warszawie – zaś sprawa wygląda na rozwojową. Ci notariusze na zlecenie lichwiarzy sporządzali akty notarialne, na podstawie których lichwiarze za drobne pożyczki przejmowali od starszych ludzi mieszkania. Ciekawe, czy ci lichwiarze nie byli aby podstawieni przez starych kiejkutów, żeby w ten sposób wprowadzić powtórnie do obiegu i przeprać forsę, w tajemniczych okolicznościach wyprowadzoną z „Amber Gold”.
Okoliczność, że aż czterech notariuszy kolaborujących w tymi lichwiarzami zatrzymano akurat w Gdańsku stanowi bardzo poważną poszlakę, że za tą mafią, podobnie zresztą, jak za wszystkimi innymi, stały stare kiejkuty, które stanowią prawdziwą gangrenę na ciele naszego narodu.
Stanisław Michalkiewicz
Obyś żył w ciekawych czasach!
Piszę co parę tygodni felietony do „Gońca”, starając się nawiązywać do aktualnej polityczno-społecznej sytuacji w naszym szczęśliwym, dobrze prosperującym kraju nadwiślańskim między Bugiem, Odrą i Nysą – gdzie najważniejsze my są!
***
Dawno, dawno temu, daleko stąd, w historycznym, stołecznym mieście Krakowie, w cieniu Wzgórza Wawelskiego, pojawiłem się cało i zdrowo na tym najlepszym ze światów. Wiek dwudziesty w 1934 był już dobrze zaawansowany. Marszałek Piłsudski, mocno schorowany, miał przed sobą jeszcze tylko nieco ponad pół roku życia. Żaden nie dożył wybuchu wojny. Ja zaś oczywiście doskonale pamiętam. Nocą w 1939 roku nad Krakowem ciemne niebo przecinały światła reflektorów szukające na niebie złowrogich samolotów Luftwaffe. Ale one były wtedy nad Wiedniem. Kraków ominęły. Zresztą cała późniejsza okupacja była w tym rejonie spokojna. Nie dla wszystkich.
Mieszkaliśmy 16 kilometrów od centrum Krakowa, do którego jeździliśmy bryczką (frajda dla dzieci) tak zwanym gościńcem. Kiedyś przejeżdżaliśmy koło raczej biednych chałup, przed którymi jakieś rodziny z płaczem ładowały się na furmanki. To Żydzi wywożeni byli do getta w Płaszowie, osławionym potem w filmie „Lista Schindlera”, powiedziała mi mama. Płacz i narzekanie było głośne, co przeczy dzisiejszym twierdzeniom niektórych żydowskich publicystów, że starozakonni chętnie przenosili się do gett, bo tam mieli „autonomię” i byli oddzieleni od polskich „antysemitów”. Nie jestem historykiem, ale mam tę przewagę nad współczesnymi dziejopisami, że ja te czasy pamiętam, a oni nie. Takie „tuzy, publicyści jak Michnik, Hartman, Martenka, Michał Ogórek – okupacyjną rzeczywistość, o której się lubią wypowiadać, znają tylko z „pieśni i z powieści”. Ten ostatni urodził się zresztą w polskim mieście Stalinogród. Pytanie dla czytelników, jak się to miasto teraz nazywa? To lewacy. Ale także ci z prawej – Skwieciński, bracia Karnowscy, Zaremba, Ziemkiewicz, Cenckiewicz – też nie pamiętają osobiście często nawet sławnego marca 1968. A ja już byłem wtedy w Warszawie dziesięć lat po studiach i ten studencki „tumult” na żywo przeżywałem. Czym innym jest udział (nawet bierny) w wydarzeniach, a czym innym poznawanie tych wydarzeń z często tendencyjnych zapisów.
Pamiętam też ulice przedwojennej Warszawy i francuskie autobusy MPK z maskami, które przypominały mi pyski buldogów. Okazyjnie wracam myślą do wojennych wieczorów, gdy podziwiałem światła przeciwlotniczych reflektorów i wystrzeliwane co jakiś czas jasne fajerwerki. Ale nie były kolorowe jak obecnie tutaj np. w Canada Day.
***
Dzisiaj niektórzy publicyści stawiają hipotezy, że nie trzeba było wówczas walczyć z Hitlerem, lecz razem z nim iść na Moskwę. Nie zgadzam się z tym. Niemcy tak czy inaczej by nas połknęły. To przecież byli brzydcy naziści, za nic mający słowiańskich „podludzi”. A walcząc, my zmusiliśmy Anglię i Francję do wypowiedzenia wojny germańskim szaleńcom imperialistom. Tę wojnę mimo ogromnych strat i cierpień zadanych naszemu narodowi przez brunatny, a potem czerwony reżimy naszych suk...nów sąsiadów – ostatecznie jednak wygraliśmy! Przepraszam, ale w tym ustępie nie zgadzam się z pesymistą S. Michalkiewiczem. Fakty mówią za siebie. Mamy korzystniejsze niż w 1939 r. granice – rzeki, łańcuch Karpat i długie przyjazne morskie wybrzeże. Przepraszam też tu Kresowiaków, ale na Wschodzie sytuacja była nierozwiązywalna. Współżycie z rezunami było niemożliwe. Szkoda oczywiście Lwowa „Semper Fidelis”, który mógł zostać przy Polsce. Gdyby nie tchórzostwo naszych „internacjonalistycznych” komunistów, którzy trzęśli się (słusznie!) przed tyranem. Stalin się wahał. Wilno, cóż, to historyczna stolica Litwy, a więc nieco inna historia. A Litwa wybrała los republiki sowieckiej. Tak się Smetana porządził!
***
Gdybym w 1938 roku był taki mądry jak teraz (cha, cha!), to poradziłbym Rydzowi-Śmigłemu raczej dać gwarancje wojskowe Czechosłowacji. We wspólnocie siła! My mieliśmy dzielnego żołnierza, ale niestety mniej licznego i gorzej od Wehrmachtu wyposażonego, a pobratymcy mieli dobrze rozwinięty przemysł militarny, czeską „Zbrojowkę”. Przydała się ona potem Niemcom zamiast nam.
Zdradziecki Albion i dekadencka socjal-liberalna Francja nie podpisałyby chyba dyktatu monachijskiego. Wspólny nasz ewentualny opór byłby na tyle silny, że zachodnie „mocarstwa” musiałyby się, chcąc, nie chcąc, przeciw Niemcom do wojny włączyć. W 1938 hitlerowska armia nie była jeszcze tak silna jak rok później. No i ciosu nożem w plecy przez Stalina, z braku pretekstu, by nie było. Sytuacja nasza (i Czechosłowacji) byłaby o niebo lepsza. Ale jakby się sprawy ostatecznie ułożyły – to jest wróżenie z fusów kawy.
A tak mamy, co mamy. Korzystniejsze więc granice i niezwykle cenną czystość etniczną. Żydzi i Niemcy, acz niechętnie (!) Polskę opuścili. Jedni do himmel, drudzy do heimatu. A Kresowiakami, których banderowcy mordowali, zaludniono „piastowskie ziemie odzyskane”. Tam Chrobry tysiąc lat temu wbijał słupy graniczne! Co, źle to wygląda, panie Stanisławie? Jesteśmy wreszcie sami na swoim. Jest tu jednak pewna niemiła zaszłość. Oto Chachłaki, które mordując polskie kobiety i dzieci, walczyły o „Samostijną Ukrainę”, kiedy ją wreszcie dostały z łaski Gorbaczowa i Jelcyna, to nie umieją się w niej rządzić. Co za niespodzianka! Nie dla mnie. Pchają się do Polski, bo głodni. Jest ich już ponoć ca 2 miliony. Pomrukują też, że tzw. „Kraj Zakierzoński” (za linią Curzona) w Polsce to jest właściwie ziemia historycznie ukraińska! Były tam kiedyś, co prawda rozsiane wśród polskich, wioski Bojków, Gojków i innych Łemków, ale wśród Polaków byli mniejszością. Zresztą wielu nie uważało się za Ukraińców, tylko za „miejscowych”. Spłynęli z akcją „Wisła” na ziemie zachodnie. Czy przypadkiem dla biznesu (bo tańsi), wpuszczając Ukraińców, nie popełniamy historycznego błędu? Oni już mamroczą, że te ziemie powinny wrócić (!) i należeć do Ukrainy! Z głupia frant zapytam – po co? Żeby i tam bieda nastała? Wpuściliśmy kiedyś do Polski Żydów, bo szlachta nie chciała sobie brudzić rąk handlem. To ją deklasowało (Wokulski z „Lalki”). Południe USA, choć to daleka analogia, ale mająca wspólny mianownik, ściągało Murzynów niewolników, bo trzeba było zbierać bawełnę. Potem wynaleziono (za późno!!!) kombajn do jej zbioru. A czarne towarzystwo już się po całej północnej Ameryce rozlazło. Poprawnopolitycznie – bez komentarza.
***
Teraz, wg S. Michalkiewicza i innych publicystów, których zresztą wysoko cenię, roztacza się katastrofalną aurę – że nad Polską gromadzą się „koszerne” chmury. Spokojnie! Nic więcej nie powiem na ten temat. Można go bowiem spotkać na wszystkich pozostałych stronach „Gońca” (prawie na wszystkich). Dodam tylko, że Żyd w Polsce nigdy panem nie będzie. To nie jest stricte antysemityzm, ale rodzaj „genetycznej” pogardy dla chałaciarzy.
Pieniądz to dla nas, Polaków, nie wszystko. My, Polaki, som barwne ptaki! O ile jeszcze tzw. elity polskie, wśród których byli od dawna spolszczeni Żydzi, są dla nich tolerancyjne, to lud pracujący miast i wsi (zwłaszcza na prowincji) uważa, że np. nazwanie kogoś Żydem to jedyna z największych obelg. Trump i lobby żydowskie. Jak długo Amerykanie będą tak chętnie, żeby w interesie Izraela, a nie własnym, wyciągać swoimi rękami gorące kasztany z ognia? Wojna z Iranem – bo się go (słusznie) Netanjahu boi? Jaki Trump jest – każdy widzi. Wczoraj już-już miał bombardować Koreę Północną, a dziś grubaskowi rękę będzie ściskał. Czy notabene za uniknięcie wojny nuklearnej dostanie Nagrodę Pokojową Nobla? Przypuszczam, że wątpię. Od tej Akademii? Obama jeszcze w Białym Domu dobrze nie zasiadł i dostał. Za co? Bo czarny. Patrz pola bawełny. Jeśli zięć prezydentowi podpadnie, jego attitude może ulec szybkiej zmianie. A Trumpowi co miesiąc przecież ktoś z najbliższych współpracowników podpada. Lobby żydowskie? Wybory jeszcze daleko. Kto zresztą wie, czy Trumpowi się prezydentura nie znudzi i o drugą elekcję nie będzie się starał.
***
Apeluję – nie straszmy się nawzajem! Nasi ewentualni „najeźdźcy” mogą nam skoczyć! A po Paryżu np. zaleca się im już raczej nie chodzić w jarmułkach. Powtarzam – pieniądze to nie wszystko. Czy uchroniły ich przed holokaustem? Hitlerowi zabrakło czasu, ale islam może Żydów wydusić Sami będą sobie winni. A od Polski wara!
Ostojan
Toronto, 15 maja 2018
Światowy Dzień Wolności Mediów w Toronto City Hall, refleksja
4 maja w City Hall w Toronto jak co roku Rada Dziennikarzy Mediów Etnicznych (National Ethnic Press And Media Council of Canada) zorganizowała obchody Światowego Dnia Wolności Mediów (World Press Freedom Day). I tu od razu moja obserwacja dotycząca Kanady w kontekście tego specjalnego dnia.
Otóż na przestrzeni swojej historii Kanada nigdy nie była w tak złym położeniu jak teraz. Nigdy nie było takiej rozbieżności między tym, na co kładą nacisk politycy, liderzy kanadyjscy, jak sprawa LGBT, poprawności seksualnej, legalizacji marihuany, a tym co się wokół Kanady dzieje i jaki to będzie miało wpływ na poziom życia Kanadyjczyków. Dotyczy to oczywiście stosunków polityczno-gospodarczych z USA.
W 1994 roku Kanada, USA i Meksyk podpisały porozumienie w sprawie wolnego handlu. W ramach tej umowy i umów towarzyszących Amerykanie dostali dostęp do wody, Kanadyjczycy zlikwidowali rafinerie ropy naftowej w Kanadzie i muszą kupować benzynę z USA. Od 10 lat, od czasu prezydentury Obamy, Amerykanie wycofują się z klauzul umowy NAFTA, które im nie odpowiadają, i utrzymują w mocy klauzule, które im odpowiadają. Oczywiście tę politykę USA można przypisać dużym kosztom wojen, w które wplątały się Stany, ale co do tego ma Kanada?
Kanada ma do tego to, że jest pod ręka, jest blisko.
Ostatnim przykładem takiego odejścia od porozumienia między Kanadą a USA było wymuszenie sprzedania przez kanadyjską firmę Bombardier do Airbusa produkcji linii samolotów C-300. Samoloty C-300 będą montowane w USA. Kanadę rozwój linii tych wąskokadłubowych samolotów kosztował oficjalnie 6 miliardów dolarów i ponad 20 lat pracy R&D.
No więc przy okazji takich spotkań z politykami zawsze wsłuchuję się pilnie w to, co oni powiedzą, co powiedzą “między słowami” i jaka będzie nuta ich wypowiedzi. “Co w trawie piszczy?”
Słucham, jakie wskazówki z ich ust popłyną. Gdzie dostaniemy jakieś poparcie, na przykład w ramach rządowych programów dofinansowania prasy. W tym roku, tego dnia, na ten event przyszło dużo polityków, a więc była wicemarszałek sejmu ontaryjskiego pani Soo Wong, był John Tory, burmistrz miasta Toronto, był Tony Ruprecht, były wieloletni poseł do parlamentu Ontario (pomagał zawsze polonijnym organizacjom, kiedy był posłem), przyszedł Joe Volpe, były wieloletni poseł do sejmu federalnego Kanady, był Jim Karygiannis, dzisiejszy radny miejski, kiedyś wieloletni poseł federalny z ramienia Partii Liberalnej.
Rolę pana domu pełnił prezes Rady Mediów Etnicznych, pan Thomas Saras. Pan Thomas Saras jest Grekiem i w jakiejś mierze zrobił z obchodów Dnia Wolności Prasy taki dzień grecki, z greckim jedzeniem, występami greckich ludowych zespołów.
Ale do rzeczy. Wsłuchuję się w przemówienia. Z osób, które występowały, najdalej poszedł Jim Karygiannis, który mówił o trudnej roli dziennikarzy, o roli tych, którzy mówią o łamaniu prawa i naruszaniu swobód obywatelskich i za to płacą więzieniem, poniewieraniem, a często i życiem. My w „Gońcu” wiemy coś na ten temat!
Za przykład pan Karygiannis dał Turcję, jako kraj, którego politycy nie liczą się z dziennikarzami i, jak to powiedział, mają „nieprzyjemny zwyczaj zabijania dziennikarzy, których nie lubi rząd”. Inni mówcy mówili bardzo ogólnie i kurtuazyjnie o roli dziennikarzy.
Nikt nie nawiązał do roli dziennikarzy i czego oczekuje dokładnie od dziennikarzy w kontekście sytuacji bieżącej Kanady i w kontekście wycofywania się USA z tych części umowy o wolnym handlu, której USA nie lubią. No coż, można i tak.
A po przemówieniach czas na jedzenie i pogawędki. A więc co usłyszałem w tak zwanych rozmowach kuluarowych?
W tym roku z powodu bardzo silnego wiatru i wezwania policji do pozostania w domu przyszło mało członków Rady Mediów Etnicznych. Była więc sposobność do swobodnego porozmawiania.
Niewątpliwie dużą przyjemność sprawiła mi rozmowa z panem Joe Volpe. Pan Volpe powiedział mi, że chce założyć telewizję wielokulturową, w tym celu przyszedł na to spotkanie, bo będzie potrzebował podpisów do swojego podania do CRTC o wydanie mu licencji na prowadzenie tej telewizji.
Pan Volpe jest w zarządzie Corriere Canadese. Wraz z innymi osobami wyciągnął ten dziennik z finansowej zapaści. To była przyjemność porozmawiać z tym inteligentnym i dobrze wychowanym człowiekiem. Mogę tylko powiedzieć, że szkoda, iż odszedł z kanadyjskiej polityki. Jego dobre maniery, wiedza o świecie, obycie to duża wartość. Inni politycy federalnej Partii Liberalnej widocznie patrzą na te sprawy inaczej.
Rozmowa z Joe Volpe oraz inne bezpośrednie spotkania i rozmowy z kanadyjskimi politykami na tym i podobnych tego typu eventach prowadzą mnie do takiej niezbyt chyba dobrej konkluzji, że paradoksalnie Kanada jest w dużo gorszej sytuacji niż Polska.
W Kanadzie istnieje kryzys przywództwa. W Polsce pomimo tego, że istnieje tam duża grupa kolaborantów, ludzi o niskim morale i uczciwości, potencjalnie zgromadzonych pod parasolem tak zwanej totalnej opozycji, to jednak w Polsce nie ma kryzysu przywództwa.
Jest w Polsce duża, szeroka grupa idealistów i patriotów, ludzi gotowych do poświęcenia się dla Polski i swoich bliskich, ludzi, którzy nawet zepchnięci do głębokiej obrony potrafili zdobyć zwycięstwo. Jest stała interakcja między społeczeństwem a politycznymi przywódcami, idealistami. W Kanadzie niestety widzę kryzys przywództwa. Odeszła grupa starych, dobrze wychowanych i obytych w świecie polityków. Dobrych następców do tego, by się zmierzyć z nowymi wyzwaniami przychodzącymi z południa, nie widać.
Przewiduję, że następne 20 lat będą bardzo trudne dla Kanady, ale również dla dziennikarzy, bo ci tak zwani whistleblowers nie będą mieli żadnego oparcia w politykach kanadyjskich. I to jest bardziej wyzwanie dla liderów Polonii, dla Kościoła, jak przeprowadzić Polonię przez te trudne najbliższe 20 lat, zanim polityka USA zmieni się na bardziej koncyliacyjną, na bardziej ugodową?
Janusz Niemczyk
Na szybko: Disneyland dla dorosłych
Mamy dzisiaj w Kanadzie święto Królowej Wiktorii obchodzone na pamiątkę jej urodzin. Czy brytyjska/kanadyjska monarchia ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie?
Na pewno medialne; na pewno wychowuje wielu mniej lub bardziej udanych celebrytów, którzy pod dyktando kierowników systemu uczestniczą w procesie globalizacyjnym jako wieszaki pożądanych idei.
Praktycznie rzecz biorąc, od kiedy wyrugowaliśmy chrześcijaństwo i Boga z życia społecznego, monarchia stała się Disneylandem dla dorosłych, formą rekonstrukcji historycznej - odgrywaniem starych czasów
Utrzymujemy więc monarchię po to, żeby miliony mogły utożsamiać się z cudzą bajką. Monarchia podobnie jak widowiska sportowe pozostaje elementem igrzysk dla coraz bardziej bezmyślnego tłumu. Wiesza się więc na naszych książątkach różne politycznie poprawne wzorce. Jakże dobrze się stało, że wybranką Księcia Harrego jest kobieta nie biała i do tego aktorka. Jakże to na czasie.
Piękną choreografię podziwiało miliony współczesnych "kucharek". A przecież nawet siedzenie przed pralką może być bardziej inspirujące. Wirujące ubrania bardziej skłaniają do myślenia niż wymioty ludzkiej próżności. Kiedyś, gdy siedziałem przed dużą przemysłową pralką zapatrzony i zamyślony, obsługująca lokal pani zagadnęła - widzisz, to lepsze od TV, a do tego bez seksu i przemocy…
Nie dajmy sobie narzucać sposobów spędzania czasu, nie po to dostaliśmy dary Ducha Świętego żeby się okadzać podnietami zaprojektowanymi przez inżynierów społecznych.
Czy to nie dziwne?
Czy to nie jest dziwne, że przez granicę ze Stanami Zjednoczonymi przechodzą do Kanady tysiące Nigeryjczyków, domagając się azylu? Nigeria to jest straszny kraj afrykański, który nie przestrzega praw homoseksualistów i innych LGBT, więc azyl w Kanadzie całkiem możliwy.
Nigeryjczycy potrzebują do USA wizy turystycznej i Amerykanie im je dają! Polakom nie dają, ale Nigeryjczykom – proszę uprzejmie! No więc naszła mnie taka spiskowa teoria, czy czasem nie jest to jakiś kanał przerzutowy obstalowany przez starszych i mądrzejszych kierowników.
Wpisuje się w to oburzenie, jakie Doug Ford wywołał, twierdząc, że „najpierw powinniśmy zadbać o swoich”. No właśnie, czy państwo ma wciąż jeszcze o nas dbać? Bo może nasze państwo „postnarodowe” – jak je nazywa Justin Trudeau – wyzbyło się już troski o swoich i obecnie dba o wszystkich. W erze globalizmu dbać powinniśmy o cały świat (und morgen die ganze Welt). Dlatego właśnie w Europie i w Kanadzie otworzono na oścież granice. Wszak myśląc „światowo”, trzeba „wyrównywać ciśnienia”.
Jak zostałem ekstremistą
Oficer straży granicznej na lotnisku Luton w Londynie ledwo dotknął klawiatury komputera i już wiedział, co miał wiedzieć. Z miejsca schował mój paszport i zastopował swoje stanowisko, kierując oczekujących w kolejce za mną podróżnych do stanowisk sąsiednich, a następnie zadał jedno tylko pytanie, choć tak naprawdę było to stwierdzenie: „pan jest ekstremistą”.
Nie czekając na odpowiedź – właściwie co można odpowiedzieć na taki idiotyzm – poprosił, bym udał się za nim, i wskazał miejsce, w którym miałem czekać na dalszy bieg wydarzeń.
Nie minęło pięć minut, gdy pojawiło się przy mnie trzech umundurowanych osobników, w tym jeden z notesem i długopisem. Gdybym jeszcze do tego momentu łudził się, że to, co się dzieje, jest dziełem przypadku, musiałbym pozbyć się złudzeń kilka sekund później, gdy ten z notesem i długopisem sformułował zadziwiająco trafne stwierdzenie – bo i tym razem nie było to pytanie – które zabrzmiało jak oskarżenie: pan ma dziś miting w Southampton i będzie mówił o książce o mafii. Powodowany odruchem, wyjąłem z torby egzemplarz książki „To tylko mafia” i odparłem: tak jest, będę mówił o tej książce w kilku miastach w Anglii.
Ten z długopisem sięgnął po egzemplarz i ruchem ręki przywołał czwartego mężczyznę, który wziął okazany egzemplarz i gdzieś z nim poszedł – zwrócono mi go dopiero po 5 godzinach, nie wiem, czy dlatego, że wciągnęło ich czytanie, czy może z innych powodów, tak czy inaczej, z minuty na minutę wyglądało to coraz bardziej kuriozalnie – a następnie wyjaśniono mi, że zostaję zatrzymany, ponieważ „telefonowano z Polski” z informacją – i jest to już w systemie – że jestem ekstremistą i nacjonalistą, a moje wypowiedzi mogą mieć charakter antysemicki. Poinstruowano mnie, że decyzja o tym, co dalej, zapadnie za kilka godzin, a w tym czasie książka zostanie poddana analizie i zajmie się tym profesjonalny tłumacz.
Niekiedy zdarzają się sytuacje kuriozalne do tego stopnia, że aż nie wiadomo, co odpowiedzieć, bo człowiekowi zwyczajnie odbiera mowę – to właśnie była jedna z takich sytuacji, która mogła by wydać się nawet śmieszną, gdyby nie była po prostu przykra. Trwałem w tej dyskomfortowej sytuacji – w otoczeniu kilku funkcjonariuszy straży granicznej, którzy pilnowali mnie, niczym przestępcy, bym nie oddalał się na krok – dobrych kilkadziesiąt minut.
Ponieważ moja obecność na lotnisku przedłużała się – w pewnym momencie wszyscy podróżni już wyszli i zostałem w sali odpraw sam ze strażnikami – oczekujący na mnie Polacy, którzy mieli zawieźć mnie do polskiej parafii w Southampton, a stąd na spotkanie autorskie, zaczęli się niecierpliwić i dzwonić raz za razem. Poprosiłem strażników o zgodę na odebranie telefonu i uzyskałem taką możliwość. W krótkich słowach wyjaśniłem swoje położenie. Po chwili, gdy zamierzałem już skończyć, funkcjonariusz z notesem wykonał gest wskazujący, że chce rozmawiać z oczekującymi na mnie na lotnisku znajomymi z Southampton. Przekazałem telefon. Odszedł na bok, więc nie słyszałem, o czym mówią, i dopiero później dowiedziałem się, że dociekano, czy znajomi „też są” z nacjonalistycznej prawicowej organizacji. Oddano mi telefon i pozwolono wykonać oraz odebrać kilka jeszcze połączeń, dzięki czemu mogłem porozmawiać między innymi z Jerzym Kwaśniewskim, zaprzyjaźnionym prezesem Ordo Iuris, który obiecał pomoc prawną oraz interwencję u konsula. To była ostatnia rozmowa, na którą mi pozwolono, bo minutę później zaprowadzono mnie do kolejnego pomieszczenia, w którym odebrano mi i telefon, i wszystko inne, wcześniej starannie przeszukując bagaż podręczny. Wyjęto z niego wizytownik oraz dwa notesy, które – jak mi wyjaśniono – także miały stać się przedmiotem analizy tłumacza, a cała reszta trafiła do depozytu, zaś ja sam – do miejsca przywołującego przykre skojarzenia z największą traumą mojego życia, z wydarzeniami z 13 maja 2008 roku, gdy na początku „afery marszałkowej” znalazłem się w izbie zatrzymań.
Podobnie jak wtedy, także i tym razem, niczym od rasowego gangstera, pobrano ode mnie odciski ze wszystkich dziesięciu palców i wykonano „sesję zdjęciową” – z przodu i z profilu. Również podobnie jak wówczas, także i tym razem kazano mi wyjąć sznurówki z butów i oddać pasek od spodni – jedyna różnica polegała na tym, że tym razem obyło się bez kajdanek.
„Wyczyszczony” ze wszystkiego trafiłem przed oblicze kolejnego oficera, który wyjaśnił mi, że w związku z telefonami z Polski oraz z tym, co na mój temat „pokazuje system”, zostaję zatrzymany i poddany przesłuchaniu, w którym – przez interkom – weźmie udział polski tłumacz. Już pierwsze pytanie pokazało mi, o czym będziemy rozmawiać.
– Czy jest pan prawicowcem (dokładny cytat)?
– Podobnie jak kilkanaście milionów Polaków, głosowałem na partię prawicową, więc pewnie jestem, cokolwiek by to miało znaczyć – odparłem krótko na pytanie, które wydało mi się tak nieprecyzyjne, że aż abstrakcyjne. Po chwili miałem się jednak przekonać, że to dopiero rozgrzewka.
– Czy w książce, o której chce pan mówić w Wielkiej Brytanii, są treści prawicowe?
– Nie rozumiem pytania – odparłem, bo tak było naprawdę.
– Pan oficer pyta, czy tam są treści nacjonalistyczne, ekstremistyczne i antysemickie, bo takie informacje napłynęły z Polski – wyjaśniła tłumaczka.
– Książka traktuje o powiązaniach polskich polityków na szczytach władzy, z wywiadem wojskowym oraz gangsterami i została napisana wespół z byłym oficerem służb specjalnych oraz najważniejszym świadkiem koronnym w Polsce. Nie zawiera treści antysemickich, a pokazuje po prostu prawdę o prawdziwej mafii w Polsce, o tym, że tworzyli ją ludzie ze szczytów władzy – wyjaśniłem.
– Pan oficer twierdzi, że należy pan do ultraprawicowej organizacji. Co pan może o niej powiedzieć?
– A czy pan oficer mógłby podać mi nazwę ultraprawicowej organizacji, do której rzekomo należę, bo ja nic nie wiem o tym, bym należał do takiego „tworu”, więc może pan oficer mnie oświeci. Jestem dziennikarzem śledczym, który pisze książki ujawniające prawdę o służbach specjalnych oraz bandyckich niebezpiecznych związkach na szczytach władzy, i tym się zajmuję, a jedyna organizacja, do której w Polsce należę, nazywa się „Domowy Kościół” i tak naprawdę nie jest to żadna organizacja, a po prostu wspólnota skupiająca kilka rodzin, które pod kierunkiem księdza przewodnika w diecezji siedleckiej wspólnie się modlą, wspierają i rozmawiają o Panu Bogu.
– A czym się zajmuje ta organizacja, czy też ta wspólnota, do której pan należy? Pan oficer pyta, czy w jej skład wchodzą prawicowcy?
W tym momencie ręce mi opadły. Przez następną godzinę wyjaśniałem, jak przysłowiowej krowie na miedzy, że jestem dziennikarzem i katolikiem, ale to nie znaczy, że należę do jakiejś ekstremistycznej organizacji, i że ktoś – nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni – zrobił mi czarny PR, ale w tym momencie aż przestraszyłem się swoich słów, bowiem na słowa „czarny PR” „pan oficer”, człowiek o czarnym kolorze skóry, którego przodkowie mogli pochodzić z Afryki, zrobił minę niewróżącą mi niczego dobrego, po czym spytał krótko: „to pan jest także rasistą”? Pomyślałem, że w tej sytuacji najlepsze co mógłbym zrobić, to pewnie zamilknąć, ale po chwili skonstatowałem, że być może milczenie zostanie uznane za przyznanie się do winy polegającej na działalności w jakiejś nieokreślonej ultraprawicowej organizacji zajmującej się ekstremizmem, nacjonalizmem, antysemityzmem i Bóg jeden raczy wiedzieć, jakim jeszcze „izmem”. Przemogłem się więc i jak tylko potrafiłem najlepiej, odpowiadałem na kolejne pytania, obiecując sobie, że bez względu na poziom absurdu nie dam się wyprowadzić z równowagi, by nie zostać potraktowany np. paralizatorem, jak choćby nieszczęsny rodak w Kanadzie, którego spotkał tragiczny los, a którego mamę onegdaj poznałem. Odpowiedziałem więc na wszystkie pytania, nawet te najbardziej idiotyczne, w rodzaju: czy polscy księża, którzy mnie zapraszają i u których będę mieszkał na terenie Wielkiej Brytanii, „też należą” do ultraprawicowej ekstremistycznej organizacji?
Przez następne czterdzieści minut wyjaśniałem, że piszę książki, a następnie docieram z nimi wszędzie tam, gdzie są zapraszający mnie Polacy, od Stanów Zjednoczonych i Kanady, które odwiedzałem po wielekroć, po Wielką Brytanię i dziesiątki innych państw i jeszcze nikt nigdy nie oskarżał mnie o podobne brednie. Wszystko jednak na nic, bo miałem wrażenie, że „pan oficer” wie swoje. Słowa „prawicowcy” i „organizacje prawicowe” powtarzano w pytaniach jak mantrę – łącznie zostały wymienione co najmniej kilkadziesiąt razy i odmienione przez wszystkie możliwe przypadki – po czym najwyraźniej uznano, że wszystko, co było do powiedzenia, zostało już powiedziane. Odprowadzono mnie do pokoju bez klamek, w którym miałem czekać na swój los.
Po kolejnych dwóch godzinach pan oficer otworzył drzwi i oddając paszport, książkę oraz bagaż podręczny, poinformował, że mogę wejść na terytorium Wielkiej Brytanii, nie omieszkał jednak dodać, że moje spotkania i wypowiedzi będą starannie analizowane i monitorowane.
Jak zrozumieć wszystko to, co wydarzyło się wczoraj na lotnisku Luton?
Przyznam, że na dziś, tak na gorąco, mam z tym niemały kłopot i jedyne, co przychodzi mi do głowy, to wykładnia słynnego „Paragrafu 22” z powieści Josepha Hellera: „Nie musisz latać na akcje bombardowania, jeśli jesteś szalony, ale nie chcąc latać, dowodzisz, że nie jesteś szalony, bo tylko wariat może chcieć brać udział w tak szalenie niebezpiecznych akcjach”. Innymi słowy – kiedy ktoś w tak absurdalnej rzeczywistości, jaką – nie bez udziału „życzliwych” z Polski – zastałem w Wielkiej Brytanii, próbuje posługiwać się racjonalnymi argumentami, stoi na z góry przegranej pozycji. Bo w tak absurdalnej rzeczywistości jedynym kluczem do jej zrozumienia jest – być może – właśnie tylko absurd. A co Państwo o tym sądzicie?
Wojciech Sumliński, sumlinski.pl
Lato gorące, czy chłodne?
Korzystając z tego, że Polska akurat objęła rotacyjne przewodnictwo w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, pan prezydent Andrzej Duda wyruszył w podróż po Stanach Zjednoczonych.
Tak się złożyło, że podróż pana prezydenta do USA przypadła zaledwie tydzień po podpisaniu przez prezydenta Donalda Trumpa ustawy nr 447 JUST, przeciwko której próbowały lobbować różne środowiska Polonii amerykańskiej, jak się okazało – bezskutecznie. Niewątpliwym osłabieniem tych usiłowań działaczy Polonii amerykańskiej było uporczywe i zagadkowe milczenie nie tylko aktualnych polskich władz państwowych z panem prezydentem Dudą na czele, ale również – nieprzejednanej opozycji. Najwyraźniej i jedni, i drudzy wiedzą, co im wolno, a co jest surowo zabronione. Na domiar złego, fałszywe i wielokrotnie dementowane pogłoski, jakoby pan prezydent Duda i premier Morawiecki mieli szlaban na wizyty w Białym Domu, okazały się prawdopodobne, a być może nawet prawdziwe, bo pan prezydent Duda Biały Dom omija szerokim łukiem. Nie tylko zresztą Biały Dom. Podczas wizyty w Nowym Jorku nie znalazł czasu na spotkanie z tamtejszą Polonią, natomiast spotkał się z przedstawicielami organizacji żydowskich. O czym rozmawiał – tego oczywiście nie wiemy. Wiemy tylko, o czym nie rozmawiał. Pan Krzysztof Szczerski oświadczył bowiem, że sprawa żydowskich roszczeń majątkowych nie była w tej rozmowie poruszana. I ja nawet w to wierzę, bo po cóż poruszać temat, który już został uzgodniony i przyklepany? Obawiam się, że pan prezydent na dalszy rozwój sytuacji będzie miał wpływ ograniczony i że żydowskie organizacje przemysłu holokaustu, korzystając z uchwalonej przez Kongres ustawy i z siły Stanów Zjednoczonych, poradzą sobie same zarówno przy inwentaryzacji nieruchomości w Polsce, jak i potem – przy wymuszaniu przekształceń własnościowych. Pan prezydent, podobnie zresztą jak pan premier, nie mówiąc już o Naczelniku Państwa, będzie co najwyżej zaangażowany do tłumaczenia mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, że tak będzie najlepiej. Jak bowiem nie od dziś wiadomo, pieniądze szczęścia nie dają, a przecież najważniejsze, żebyśmy byli szczęśliwi, jak nie na tym świecie, to przynajmniej na tamtym, więc jeśli nawet „wszystko nam także się odbierze, byśmy własnością gardzili szczerze”, to dla naszego, najlepiej pojętego dobra. Jestem pewien, że pan prezydent jakoś sobie z tym zadaniem poradzi, chociaż na pewno czekają go jeszcze trudne momenty w Chicago, gdzie uczestnicy spotkania mogą w tej sytuacji nie odczuwać wobec pana prezydenta staroświeckiej rewerencji, a nawet dać temu wyraz. No, ale na tym świecie nie ma rzeczy doskonałych i jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził, zwłaszcza gdy w grę wchodzą Żydzi, którzy nawet w samolotach obsługiwani są w pierwszej kolejności.
Jak bowiem już dawno zauważył ówczesny sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej Anioł kardynał Sodano, „od jednych narodów wymaga się czegoś, od innych narodów nie wymaga się nic”. Mogliśmy się o tym przekonać przy okazji przeniesienia ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy, co sprowokowało Palestyńczyków, uważających Jerozolimę za stolicę ich przyszłego państwa, coś w rodzaju powstania. Jak mogliśmy się przekonać, palestyńscy demonstranci w strefie Gazy rzucali kamieniami, na co izraelskie wojsko odpowiadało strzałami z ostrej broni i w rezultacie zginęło co najmniej 60 osób, zaś liczba rannych idzie podobno w tysiące. Izraelski premier Beniamin Netanjahu oświadczył poruszonej opinii międzynarodowej, że Izrael ma prawo do obrony. W identyczny sposób 1 września 1939 roku uzasadniał uderzenie na Polskę wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler – że mianowicie chodzi o obronę uciśnionej przez Polaków mniejszości niemieckiej. Tak samo zresztą Józef Stalin uzasadnił słynne „wkroczenie” Armii Czerwonej do Polski (bo o ile Niemcy na Polskę „napadły”, to Armia Czerwona tylko do Polski „wkroczyła”) – że chodzi o obronę zachodnich Białorusinów i zachodnich Ukraińców. Dodam jeszcze, że Hans Frank swoje rozporządzenie z 1943 roku zatytułował: „o zwalczaniu zamachów na niemieckie dzieło odbudowy w Generalnym Gubernatorstwie”. Od razu widać, że raz rzucona w przestrzeń słuszna, a przynajmniej użyteczna idea, prędzej czy później znajdzie swego amatora i że – jak zauważył bohater książki Roberta Penn Warrena „Gubernator” – „człowiek poczęty jest w grzechu, a zrodzon w nieprawości, zaś życie jego upływa od odoru pieluch do smrodu całunu” i że żaden naród nie jest od tej przypadłości uwolniony, bez względu na to, jakie bajki by o sobie opowiadał.
A skoro już doszliśmy do pieluch i całunu, to wypada odnotować eskalację protestu, jaki prowadzą w Sejmie rodziny osób niepełnosprawnych. Dotychczas najważniejszym postulatem protestujących było uzyskanie od rządu po 500 złotych w gotówce, ale to się pewnie zmieni za sprawą wspomagających protest autorytetów moralnych. Oto na przesłuchanie do resortowej „Stokrotki” w TVN został wezwany JE bp Tadeusz Pieronek. Na wszystkie pytania odpowiedział celująco, jak się należy, a już po wszystkim zagrzał wszystkich do kontynuowania protestu, twierdząc, że to (tzn. 500 złotych) im „się należy”, i wezwał do „wytrwania do końca”. No dobrze – ale jaki właściwie ma być ten „koniec”? Z obfitości serca usta mówią, toteż jedna z uczestniczek protestu ujawniła, że tak naprawdę chodzi o to, by żaden kandydat PiS nie został wybrany podczas tegorocznych wyborów samorządowych. Ale nie tylko takiego końca możemy się spodziewać. Oto pani Janina Ochojska, której Straż Marszałkowska, ku powszechnemu zgorszeniu („świat wstrzymał oddech...”), nie chciała wpuścić do Sejmu, powiedziała, że 500 złotych to za mało. Nie da się ukryć, że 1000 złotych wygląda znacznie lepiej niż 500, a jeszcze lepiej – trzy tysiące, które poza tym odzwierciedlają datujące się jeszcze od starożytnych Rzymian przekonanie, że omne trinum perfectum, co się wykłada, że wszystko, co potrójne, jest doskonałe. Skoro tak twierdzą autorytety, to tylko patrzeć, jak i uczestnicy protestu zaczną stawiać coraz wyższe żądania, podobnie jak to czynił trybun Marek Liwiusz Druzus, pragnąc przelicytować Gajusza Grakha w demagogii. W tej sytuacji „danina solidarnościowa” – ten najnowszy wynalazek pana premiera Morawieckiego, może nie wystarczyć, zwłaszcza gdy inne grupy społeczne też zechcą sobie sprywatyzować część budżetowego Sezamu, którym rząd tak się do niedawna przechwalał.
A to jest całkiem prawdopodobne również z tego powodu, że przed oblicze sejmowej komisji badającej aferę Amber Gold właśnie zaczęli być wzywani generałowie. Na początek dwóch; generał Dariusz Łuczak, będący szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego od kwietnia 2013 do listopada 2015 roku, i generał Krzysztof Bondaryk, będący szefem ABW od 2008 roku do 2013. „Do czego doszło – żeby szlachtę przed sądy pozywały chłopy!” – a w tej sytuacji można spodziewać się wszystkiego, a zwłaszcza – eskalacji protestów. Skoro tak czy owak Żydzi wszystko wezmą, to niech i nasz człowiek pożywi się chociaż okruszkami, no nie?
Stanisław Michalkiewicz
W lasach politycznej poprawności
Żyjemy w czasach upadku dziennikarstwa. Niektórzy powiedzą, że wręcz przeciwnie, bo przecież mamy blogosferę; mamy wielu ludzi piszących i komentujących. Niby tak, ale w Internecie. A to, co się komu pokazuje w sieci na Facebooku czy Twitterze, jest kontrolowane; o tym decydują wielkie korporacje, o tym decydują ludzie piszący algorytmy i kontrolujący przekaz głównego nurtu i marginaliów. Tradycyjne dziennikarstwo upadło z płatnymi gazetami, bo redakcje nie mają pieniędzy na to, żeby płacić za dziennikarzy śledczych czy korespondentów wojennych. Po co dzisiaj wysyłać straceńców do stref wojny, kiedy strony konfliktu tweetują ciekawe zdjęcia i swoją własną narrację. Problem tylko w tym, że jest to ich narracja i nikt nie jest w stanie zweryfikować tego na miejscu.
Przekaz w gazetach coraz bardziej jest opanowany przez tych, którzy płacą: korporacje, lobby, organizacje non profit, reklamodawców. Dawniej płacił za przekaz czytelnik, kupując egzemplarz gazety, dzisiaj jest to już coraz rzadszy przypadek. I nie jest tutaj rozwiązaniem pomoc państwa, bo znów wiąże się to z pewnymi – jeśli nie wyraźnie określonymi – to jednak zobowiązaniami. Tak więc, dobrze jest sobie to uświadomić. Wolna prasa była ważnym filarem życia publicznego, demokracji, kontrolowania władzy. Dzisiaj władza ma własną prasę i własnych dziennikarzy, świetnie ilustruje to kampania Douga Forda. Propaganda prowadzona przez jego ugrupowanie odwołuje się do zabiegu użytego przez Donalda Trumpa, a mianowicie jedna z pań asystentek przedzierzgnęła się w dziennikarkę i dziarsko z mikrofonem z napisem Ford Nation dopytuje Forda o różne rzeczy, oczywiście żadnego niewygodnego pytania mu nie zada; niewygodne pytania zadają mu inni „pracownicy mediów” nasyłani przez konkurencyjne środowisko polityczne. W świecie pozorów, fałszywek fake news trudno się rozeznać… Wszyscy pieją z jednego klucza. Niedawno zresztą krążył w Internecie filmik – zestawienie wypowiedzi zebranych z kilkudziesięciu amerykańskich lokalnych kanałów telewizyjnych, gdzie prowadzący mówili dokładnie ten sam tekst unisono wpompowany przez wielkie korporacyjne tuby. Wracając do przykładu z Fordem, to nie jest wina Douga Forda, że usiłuje w ten sposób walczyć ze zmontowanym i manipulowanym przekazem mediów, lecz efekt tego, co stało się z tymi mediami. Niezależni dziennikarze to dzisiaj ostatni Mohikanie i na dodatek zwierzyna łowna w lasach politycznej poprawności.
Andrzej Kumor
Polska przegrała II wojnę światową
Gdyby nie to, że dość dobrze znamy rodowody naszych Umiłowanych Przywódców, to na podstawie ich deklaracji moglibyśmy sobie pomyśleć, że porodzili się na kamieniu – jako że według ludowych wyobrażeń tam właśnie rodzą się durnie.
Ale incipiam. Zaledwie następnego dnia po kolejnej rocznicy zakończenia II wojny światowej w Europie, prezydent Donald Trump podpisał ustawę nr 447 JUST. Odwołuje się ona do „deklaracji terezińskiej” z czerwca 2009 roku, w której sygnatariusze uznawali zasadność żydowskich roszczeń majątkowych odnoszących się do tak zwanego mienia bezdziedzicznego, a więc takiego, do którego nie roszczą sobie pretensji żadni legalni sukcesorzy. Sama deklaracja, którą w imieniu Polski podpisał Władysław Bartoszewski, wysłany tam przez ówczesnego ministra spraw zagranicznych, czyli Księcia-Małżonka Radosława Sikorskiego, nie stwarzała żadnych konkretnych zobowiązań dla jej sygnatariuszy, ale zawierała uznanie zasadności tych żydowskich roszczeń. Dlatego też izraelski dziennik „Haaretz” w czerwcu 2009 roku pisał, że mienie to powinno trafić do organizacji żydowskich, a Dawid Peleng, były ambasador Izraela w Warszawie, oszacował wartość tych roszczeń na „miliardy dolarów”. Konkretnie – na 65 miliardów – którą to kwotę wymienił na łamach dziennika „Rzeczpospolita” dr Szewach Weiss, również były ambasador Izraela w Warszawie. Przypominam o tym dlatego, że podpisana właśnie przez prezydenta Trumpa ustawa expressis verbis odwołuje się do deklaracji terezińskiej. Zobowiązuje ona sekretarza stanu USA, by w ścisłej kolaboracji z żydowskimi organizacjami przemysłu holokaustu monitorował tempo i zakres realizacji żydowskich roszczeń majątkowych przez sygnatariuszy deklaracji terezińskiej i składał w tym przedmiocie okresowe sprawozdania Kongresowi. Zgodnie z punktem 3. ustawy, przychody z mienia bezdziedzicznego mają zostać przeznaczone na wspieranie ocalałych z holokaustu, na finansowanie edukacji o holokauście i na „inne cele”. Wynika z tego, że „własność bezdziedziczna” w poszczególnych krajach, a tak naprawdę – przede wszystkim w Polsce – będzie musiała zostać wyodrębniona choćby po to, by było wiadomo, jakie przynosi przychody, a skoro już zostanie wyodrębniona, to musi być przekazana komuś w zarząd – choćby po to, by te przychody były rozdzielane zgodnie z dyspozycją punktu 3. ustawy. Jak wyjaśnił już w roku 2009 izraelski dziennik „Haaretz” – zostanie ona przekazana w zarząd, to znaczy – na własność żydowskim organizacjom przemysłu holokaustu.
Powtarzam te wszystkie informacje, ponieważ przemówiła oślica Balaama, czyli pan minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz. Pytany przez dziennikarzy, co uważa na temat tej ustawy, powiedział, że „uważa”, iż „nie ma w niej prawie nic na temat mienia bezspadkowego”. Skoro pan minister tak „uważa”, no to niewątpliwie tak jest, to znaczy – że tak uważa, ale skoro tylko „uważa”, to znaczy, ze tej ustawy najzwyczajniej w świecie nie przeczytał, albo, że nikt mu jej nie przeczytał. Zresztą nie tylko tego nie przeczytał, bo – jak wynika z dalszej części jego wypowiedzi – nie przeczytał również tzw. umowy indemnizacyjnej, zawartej między Polską i USA w roku 1960. Pan minister powiedział bowiem, że ta umowa zamyka sprawę. „Ta sprawa jest rozwiązana i prawnie zamknięta” – „uważa” pan minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz. I słuszna jego racja – z tym jednak, że wspomniana umowa indemnizacyjna dotyczy mienia OBYWATELI AMERYKAŃSKICH, które zostało w Polsce znacjonalizowane. Rzecz w tym – o czym być może pan minister Czaputowicz nie wie – że Żydzi zamordowani w czasie wojny na ogół nie byli obywatelami amerykańskimi, tylko w większości – polskimi, więc wspomniana przez niego umowa ich nie dotyczy. Ta sprawa znakomicie potwierdza spostrzeżenie, że żeby durnia zdemaskować, to wystarczy pozwolić mu mówić. Jestem przekonany, że pan minister Czaputowicz ma wiele zalet, bo w przeciwnym razie „drogi Bronisław”, czyli prof. Bronisław Geremek, nie wziąłby go do swojego kibucu przy alei Szucha, gdzie – jak wiadomo – mieści się Ministerstwo Spraw Zagranicznych – ale znajomość spraw, którymi się zajmuje, najwyraźniej do nich nie należy. To wyjaśnia przyczynę, dla której nasz nieszczęśliwy kraj jest bez trudu ogrywany przez każdego, kto tylko zechce nas ograć. Oczywiście jest to wina Polaków, że na takie ważne stanowiska państwowe wysuwają akurat takich ludzi – ale już Winston Churchill w latach 40. zauważył, że jesteśmy narodem wyjątkowo lekkomyślnym. Wiedział, co mówi, bo najlepszym dowodem naszej lekkomyślności było to, że zaufaliśmy akurat jemu, a on – do spółki z amerykańskim prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem – w Teheranie w roku 1943 i w Jałcie w roku 1945 sprzedał nas Józefowi Stalinowi tak, jak rzeźnikowi sprzedaje się krowę.
Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał ksiądz Bronisław Bozowski z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Czyż bowiem nie można dopatrzyć się znaku w tym, że prezydent Donald Trump podpisał wspomnianą ustawę akurat 9 maja, zaledwie w dzień po rocznicy zakończenia II wojny światowej w Europie? Nieomylny to znak, że Polska ostatecznie tę wojnę przegrała, bo jakże inaczej, skoro zostanie zmuszona do zapłacenia Żydom za niemieckie zbrodnie? Zmusi nas do tego Nasz Najważniejszy Sojusznik, któremu w ramach NATO Polska zaoferowała własne terytorium na użytek rozmaitych rozgrywek z Rosją, ryzykując w razie czego zniszczenie tego terytorium ze wszystkim, co na nim jest. Okazuje się, ileż racji miał pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Ignacy Krasicki, umieszczając na zakończenie bajki „Przyjaciele” konkluzję, że „wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”.
Cóż teraz będzie? Ano, w pierwszej fazie żydowskie organizacje przemysłu holokaustu przeprowadzą inwentaryzację nieruchomości w Polsce, a kiedy już ją zakończą, zaczną molestować polskie władze, żeby przekazały je im na własność. Z listu, jaki nowojorska Światowa Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego przekazała Ministerstwu Sprawiedliwości w Warszawie w początkach tego roku, wynika, że szacuje ona wartość tych roszczeń już nie na głupie 65 miliardów dolarów, tylko na bilion, czyli tysiąc miliardów złotych, co stanowi równowartość ponad 300 miliardów dolarów. Obawiam się, że zasoby Własności Rolnej Skarbu Państwa mogą okazać się niewystarczające, nawet gdyby poświęcono w tym celu również Lasy Państwowe. W tej sytuacji trzeba będzie sięgnąć po nieruchomości w miasteczkach i miastach, a kiedy już żydowskie organizacje przejmą je na własność, wtedy oczynszują zajmujących je polskich posiadaczy – bo mam nadzieję, że nie będą ich rugowali, jak to władze Izraela robią z Palestyńczykami. Od znajomego dziennikarza, który w sprawie ustawy nr 447 JUST indagował pana wicemarszałka Terleckiego, wiem, że pan marszałek odparł, że nie ma czym się zamartwiać, bo „i tak” nic Żydom nie zapłacimy. „I tak” – czyli „i jak”? Z drugiej strony – cóż innego mógł powiedzieć pan marszałek Terlecki, skoro ani Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, ani pan prezydent Andrzej Duda, ani pan premier Mateusz Morawiecki nie ośmielił się dotychczas pisnąć w tej sprawie nawet słówkiem? Cóż można na to powiedzieć? Kiedy słyszę z ust tak wysokiego dygnitarza takie brednie, to przypomina mi się rozmowa z pewnym inżynierem górnictwa w Ameryce. Opowiadał mi on, jak funkcjonuje ta branża nie tylko w USA, ale i w innych krajach, gdzie kapitał amerykański zainwestował w górnictwo i w pewnym momencie powiedział, jak o rzeczy zwyczajnej: wie pan, jak jakiś rząd nam szura, to my go wtedy zmieniamy. Niech się tedy pan marszałek Terlecki nie zdziwi, kiedy „o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki” – bo przecież pamiętamy, jak znacznie więksi od niego potentaci musieli wtedy uciekać przez okno, nawet bez szlafroka.
Stanisław Michalkiewicz