A+ A A-
piątek, 11 styczeń 2013 13:27

Doktor G. – Mengele czy ofiara systemu?

kowalskiglowkaPo pięciu latach przerwy, na wokandę sądową i forum publiczne powróciła sprawa doktora G. Po przegranym przez Zbigniewa Ziobrę procesie cywilnym, wytoczonym przez doktora G. za nazwanie go mordercą ("nikt więcej przez tego pana pozbawionym życia nie będzie"), tym razem doktor G. odpowiedział wreszcie za korupcję. Dla przypomnienia, postawiono mu 50 zarzutów korupcyjnych na kwotę, uwaga!, 47.000 złotych (słownie: czterdzieści siedem tysięcy). Skazano go w końcu na jeden rok więzienia w zawieszenia na dwa lata i grzywnę w wysokości 72.000 złotych za siedemnaście tysięcy złotych przyjętych łapówek, wliczając w to egzemplarze szkockiej whisky i francuskiej brandy. Sprawa precedensowa w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości, ponieważ oskarżony doktor G. w roku 2007 nie tylko został skuty przez agentów CBA w blasku kamer, a nagrane wcześniej zamontowaną w jego gabinecie ukrytą kamerą odwiedziny wdzięcznych pacjentów zaowocowały zarzutami również wobec nich samych. Wobec pacjentów sąd na szczęście umorzył postępowanie, odetchnąłem głęboko, o czym za chwilę. Aresztowanie to dokonało się w ostatnim roku panowania w mediach i polityce postrachu przestępców, ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego w jednej osobie, nieustraszonego Zbigniewa Ziobry. Było to zarazem w ostatnim roku trwania rządu Jarosława Kaczyńskiego, o czym wspominam nie bez przyczyny, a wyjaśnię w dalszej części tekstu.


Najpierw jednak muszę się do czegoś po tylu latach publicznie przyznać. Skorumpowałem kiedyś lekarza, tak. I chyba tylko dlatego, że ukryte kamery nie były jeszcze w powszechnym użyciu, a sam fakt był społecznie akceptowany, nie gniję do tej pory w więzieniu i cieszę się pełnią praw obywatelskich, uff. Był rok 1989. To był francuski koniak za 19 amerykańskich dolarów w Peweksie (wódka kosztowała 1 dol.), egzemplarz trzeci, bo poprzednie dwa zdążyłem opróżnić razem z gratulującymi mi potomka kolegami. Ale żeby tylko lekarza. Ponieważ moja była żona źle się czuła w ciąży i dwa ostatnie tygodnie spędziła w szpitalu, musiałem korumpować również szpitalnego portiera. Najpierw po 1 tysiąc złotych za niedozwolone w owych czasach widzenie, a po tygodniu, gdy zdążyło mi się na moją wybrankę nakrzyczeć, już za 2 tysiące. Zresztą słusznie, bo na kobietę w ciąży nie powinno się krzyczeć.


Cała moja rodzina, włączając w to moją świętej pamięci matkę, wszyscy bliżsi i dalsi znajomi korumpowali lekarzy, chociaż wtedy jeszcze się to tak nie nazywało. A nie nazywało z prostego powodu. Każdy normalny człowiek wiedział, że lekarz zarabia za mało, i chciał w ten właśnie sposób wynagrodzić krzywdę, jaka spotkała lekarzy po wprowadzeniu w Polsce komunizmu. Powiecie demagogia? Szczęśliwi ludzie bez pamięci o czasach komunizmu.


W ramach niszczenia narodu polskiego, zniszczenie wolnych zawodów, do jakich niewątpliwie zaliczają się lekarze, stało się jednym z bolszewickich priorytetów. Wracając do współczesności, w Pierwszym Świecie doktor G., lokujący się w pierwszej trójce specjalistów transplantologii w Polsce, zarabiałby co najmniej 50.000 złotych miesięcznie, powtarzam co najmniej. Czyli tyle samo ile wynoszą zarzuty korupcyjne w liczbie 47. W Trzecim Świecie, również w najczarniejszej Afryce, doktor G. zarabiałby może nominalnie trochę mniej niż w Pierwszym, ale jego standard życia byłby wyższy ze względu na niedogodności klimatyczne. Łukasz, syn moich bardzo PiS-owskich znajomych po roku stażu w szpitalu psychiatrycznym wyjechał do Norwegii. Z dwóch powodów, a nawet trzech. Po pierwsze, zarabiał psie pieniądze, niecałe 1500 złotych na rękę. Po drugie, nie chciał zarabiać więcej, wystawiając żółte papiery przestępcom (proceder kwitnie). I po trzecie, żeby normalnie żyć, co udało mu się bardzo szybko, bo po fundowanym przez rząd norweski przeszkoleniu z języka od razu dostał wynagrodzenie w wysokości prawie 30.000 polskich złotych. Dlaczego zatem w Drugim Świecie, w państwach komunistycznych to pacjenci musieli dopłacać lekarzom? Z prostej bolszewickiej przyczyny – komunistyczne państwo zostało tak zaprogramowane, żeby każdy obywatel, niezależnie od zajmowanego stanowiska, był formalnie przestępcą. Dzięki temu, w razie wyższej konieczności (gdyby ktoś próbował podskoczyć), można było go w pokazowym procesie oskarżyć o przestępstwo przeciwko socjalistycznemu państwu i społeczeństwu i rzecz jasna skazać.


Wykorzystanie tego bolszewickiego prawa przez Zbigniewa Ziobrę, gwiazdę Prawa i Sprawiedliwości, zamiast oczekiwanego przez rzesze wyborców z roku 2005 obalenia postkomunistycznego systemu okrągłego stołu, zaowocowało porażką partii Jarosława Kaczyńskiego w wyborach roku 2007. Czy stały za aferą z doktorem G. tajne służby, a zwłaszcza rozwiązywane WSI, jak twierdzi Krzysztof Kotowski w książce "Obława" gloryfikującej tę rzekomo najbardziej patriotyczną formację, nie wiem i dla własnego zdrowia – skoro mowa o lekarzu – sprawdzał nie będę. Czy stały te służby również za aferą Samoobrony, jak twierdzi wyżej przytoczony autor, również nie wiem. Wiem jedno, to zachowanie Zbigniewa Ziobry i zachowanie wiceprezesa PiS Adama Lipińskiego w pokoju posłanki Beger, i wreszcie zachowanie Ludwika "Saby" Dorna zadecydowało o porażce Prawa i Sprawiedliwości w roku 2007. Wyborcy odrzucili hunwejbinów (=Ziobro), hipokrytów (=Lipiński) i impertynentów (=Dorn). A dramatem dla Polski jest to, że rzeczywista oferta zmiany systemu do tej pory się nie pojawiła. Dzięki temu politycy dalej będą walczyć, emeryci dalej będą podniecać się ich medialnymi wrzutkami typu doktor G., a młodzi wykształceni Polacy będą emigrować.


Niestety, proces od samego początku naznaczony był wielką polityczną rozgrywką i zaperzeniem publiki. Gdyby nie brnięcie w swojej głupocie rzekomych zwolenników IV RP, którzy posunęli się do rozgrzebania życia prywatnego Doktora, i obrzydliwa "pomoc" całego salonu III RP, zwłaszcza spadkobierców UB, pewnie by został po cichu uniewinniony. Doktorowi Garlickiemu życzę na koniec rychłego powrotu do wykonywania zawodu za wynagrodzenie wystarczające do wyrzucania pacjentów z kopertami za drzwi. Będzie to oznaczało również dla nas wszystkich ostateczne pożegnanie z komunizmem. Jeśli chodzi o koniaki, sam nie wiem.


Jan Kowalski
Czarna


PS Tekst ten powinienem był napisać już w roku 2007, zaraz po zatrzymaniu doktora Garlickiego. Nie zrobiłem tego z przyczyn osobistych, czego obecnie się wstydzę. Przodkowie doktora Mirosława Garlickiego i moi leżą w tym samym grobowcu. (jk)

Opublikowano w Teksty
piątek, 04 styczeń 2013 14:21

Wojna, którą właśnie przegraliśmy

Jednym z problemów polskiej debaty politycznej jest brak programu reform; dlatego z prawdziwą przyjemnością przedstawiamy Państwu propozycję programową człowieka czynu i praktyki, Jana Kowalskiego, stałym, Czytelnikom znanego z publicystyki kilka lat temu zamieszczanej na naszych łamach. 

Nie bójmy się myśleć o Polsce radykalnie i do końca. Przyszłość, nawet ta najbliższa, może bowiem nieść wielkie zmiany dla Europy i świata. Zapraszamy więc do wspólnego myślenia z troską o Polsce. (red.)


WSTĘP
kowalskiglowkaW książce "Dziury w mózgu" opisałem rewolucję roku '89 w Polsce jako zwycięską rewolucję komunistów, uwłaszczających się na majątku narodowym, którym dotychczas jedynie zarządzali.
Przedstawiłem przyczyny, dla których rewolucja komunistów musiała zwyciężyć, nie spotykając na swojej drodze żadnego istotnego oporu społecznego. I opisałem system okrągłego stołu. System, który zapanował nad Polakami dla ochrony interesów dotychczasowych komunistów, a od momentu uwłaszczenia posiadaczy, właścicieli, towarzyszy-biznesmenów, słowem elity III RP.
Rewolucja komunistów nie udałaby się bez dopuszczenia "świeżej krwi", tych wybranych przez komunistów ludzi opozycji, którzy dla własnych korzyści nie zawahali się podpisać cyrografu. A firmując przemiany, stali się zasłoną dymną dla dokonywanych przez komunistów zmian. Przed dwudziestu laty szacowałem liczbę komunistycznych agentów w łonie koncesjonowanej opozycji na 50 proc. Oddając sprawiedliwość dostępnym po latach dokumentom, należy liczbę tę zwiększyć co najmniej do 85 proc. Co się okaże, jeśli kiedyś odtajniony zostanie zbiór zastrzeżony dotyczący najważniejszych ludzi w państwie i odtajnione zostaną archiwa agentów wojskowych? Wolę nie podejrzewać.
Jednorazowe wpuszczenie "świeżej krwi" (= swoich agentów) pomogło komunistom z zarządców państwa w imieniu Związku Sowieckiego stać się jego właścicielami. Jednak, żeby jakikolwiek system sprawnie funkcjonował, musi gwarantować stały dopływ "świeżej krwi", stałą możliwość awansu w jego ramach. Po dwudziestu paru latach widać wyraźnie, że kanały awansu są zablokowane, a system postkomunistyczny jest kompletnie niewydolny. Niezdolny do funkcjonowania bez dopływu pieniędzy z zewnątrz, a co więcej większość tych środków marnujący.
Na pięćdziesiąt lat przewidywałem czas trwania systemu Okrągłego Stołu. Mija właśnie mniejsza połowa tego okresu. Nie chciałbym, żeby moja przepowiednia się sprawdziła, bo jeśli miałoby tak być, przestaniemy istnieć jako państwo ze szkodą dla narodu.
Zastanówmy się zatem jak pokonać system okrągłego stołu. Żeby nie było wątpliwości, nie będę namawiał do walki wprost z III RP. Bo nie ma z czym walczyć. III RP z całą swoją organizacją jest klasyczną wydmuszką. Jeśli zbudujemy własne państwo, z Polaków, którzy tu i teraz, a nie w Anglii na zmywaku, chcą budować swoją przyszłość, wydmuszka pod nazwą III RP sama się zapadnie.
W roku 1989 świat dopiero do nas wkraczał, dlatego sprawom międzynarodowym poświęciłem jeden, ostatni rozdział. Dlatego "Dziury w mózgu" były parafialną książeczką. Dwadzieścia lat później nie sposób niczego wyjaśnić na naszym polskim podwórku, bez zrozumienia tego, co dokonuje się w świecie. I w tym sensie obecna lektura będzie pozycją niemalże światową.

II. 1 Zdrada elit Zachodu
Bez wiary w jedynego Boga, który nam się objawił w Jezusie Chrystusie, nasza cywilizacja nie ma sensu. Dla jej trwania, rozprzestrzeniania w świecie i obrony, nie da się znaleźć innego uzasadnienia jak tylko przełożenie Bożych Przykazań na świecki język prawa osoby ludzkiej (= dziecka Bożego) do życia w wolności. Wolności gwarantowanej każdemu w Bożym akcie stworzenia. Jeśli zatracimy wiarę w Boga, odrzucimy jego zakazy i nakazy, przyjdzie nam przyjąć w zamian którąś z szalonych ideologii współczesnego świata. Komunizm i nazizm już zbankrutowały. Ale przecież mamy feminizm, konsumpcjonizm, New Age, który wdziera się w serca pozbawione prawdziwej wiary. Może przyjmiemy za swoją masońską gnozę dzielącą ludzi na wtajemniczonych i bydło, którym się pogardza. Albo rozwydrzony seksualizm i będziemy traktować innych ludzi jedynie jako byty seksualne. Albo transseksualizm, gdzie będziemy sami określać, czy jesteśmy kobietą czy mężczyzną. A może będziemy się określać w zależności od dnia i nastroju?


Bez wiary w Boga, który nam się objawił w Jezusie Chrystusie, w zbawienie i życie wieczne, nasza perspektywa zostaje ograniczona jedynie do tu i teraz. A skoro tak, to po co martwić się o słabszych, o starych rodziców i nienarodzone lub już narodzone dzieci, ale kalekie. Przecież tylko ograniczają możliwość przyjemnego spędzania przez nas czasu, rozwoju zawodowego i na dodatek kosztują. Nie lepiej ich zabić, o przepraszam, uwolnić od cierpienia dla ich dobra – tak się przecież męczą, a my jesteśmy tacy współczujący.
Przez długi czas wydawało się większości z nas, że wcale nie musimy wierzyć, by być dobrymi ludźmi. Zamieniliśmy Boże Przykazania na Prawa Naturalne i zasnęliśmy zadowoleni. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że po upływie zaledwie ośmiu pokoleń od zwycięstwa rewolucji francuskiej, Prawa Naturalne wcale już nie będą tożsame z Bożymi Przykazaniami. Co to jest osiem pokoleń? 200 lat? Dostatecznie długo żyjąca osoba ma styczność z pięcioma pokoleniami, dwoma wcześniejszymi i dwoma późniejszymi. Dlatego nie przerażajmy się – to wcale nie musi być upadek naszej cywilizacji. Z perspektywy 2000 lat chrześcijaństwa, które przeżywało nieraz bardzo ciężkie chwile, 200 lat to tyle samo co dziesiąta część roku. Z perspektywy życia wiecznego, którego obietnicę dostaliśmy od samego Boga, to mniej niż pstryk.
Przypomnijmy najpierw, skąd wzięły się elity polityczne sprawujące obecnie władzę w krajach zachodniej Europy. Otóż, niezależnie od tego czy są to partie konserwatywne, czy socjalistyczne, wszystkie one biorą początek w rewolucji społecznej, jaka przetoczyła się przez Europę Zachodnią w drugiej połowie XIX stulecia. Masowe protesty robotników przeciwko wyzyskowi drapieżnego kapitalizmu zaowocowały powstaniem reprezentacji ich dążeń, masowych partii politycznych. Zdemolowały one dotychczasową scenę polityczną, politykę uprawianą w zaciszu gabinetów. Kilkadziesiąt lat walki o prawa obywatelskie, wyrażane przez nowe partie polityczne, zaowocowały niespotykanym w dziejach ludzkości dobrobytem zwykłych zjadaczy chleba. Rozkwit wolności gospodarczej w postaci wielu milionów firm uruchomił energię setek milionów pracowników. Doświadczyliśmy niespotykanego rozwoju technologicznego. Od przymusowej pracy dzieci z początku rewolucji przemysłowej i ciężkiej pracy kobiet i mężczyzn wylądowaliśmy w czasach ośmiogodzinnego dnia pracy i dodatkowym dniu wolnym poza niedzielą. Na dobrą sprawę jedna pensja robotnika wystarczała do utrzymania rodziny. A oszczędzając, mógł on uzbierać pieniądze na własny dom i samochód. Pod warunkiem dobrego i rozsądnego życia.


W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wszystko się jednak zmieniło. Zmieniło się wskutek odrzucenia i zapomnienia Dziesięciu Przykazań. Kompletna sekularyzacji Europy Zachodniej i prywatyzacja Wiary w Ameryce zaowocowały nowym podejściem do człowieka. Już nie jest naszym bliźnim. Jest konsumentem, kontrahentem ewentualnie partnerem. Bytem jedynie fizycznym. A w co wierzy i czy w ogóle, to jego prywatna sprawa. Czy aby na pewno?


Wśród ludzi żyjących w każdych czasach i pod każdą szerokością geograficzną oprócz skromnych, pracowitych, rozsądnych, możemy spotkać także próżnych, leniwych i lekkomyślnych. Możemy spotkać również takich, którzy przy dużym potencjale inteligencji wcale nie zamierzają żyć skromnie i pracowicie. Ich ideą jest beztroskie życie na koszt tych pierwszych. Bezpośrednie przekonanie skromnych, pracowitych i rozsądnych, żeby wzięli ich na swoje utrzymanie, byłoby oczywiście bezcelowe. Należało zatem dla własnego celu = beztroskiego życia na koszt innych wykorzystać tych drugich. Kluczem do sukcesu okazał się kredyt. Po co oszczędzać kosztem wyrzeczeń, żeby coś kupić w odległej przyszłości, skoro można mieć wszystko już teraz od ręki? Nowy samochód, nowe mieszkanie, nowy dom, nowy telewizor. Wszystko nowe. Bezpośrednim skutkiem wprowadzenia na szeroką skalę kredytu konsumpcyjnego stało się zadłużenie większości ludzi i niebywały wzrost potęgi korporacji zdolnych natychmiast kredytowane dobra dostarczyć. Skutkiem nie wprost był upadek etyki pracy i dotychczasowego rozsądnego życia. Dokonało się ogromne przewartościowanie społeczne. Wielkie korporacje odkrywszy swoje eldorado, ani myślały z niego zrezygnować. Część ogromnych nadwyżek finansowych zaczęły przeznaczać na wychowywanie ludzi, to znaczy na przekształcanie dzieci Bożych w konsumentów. Od kołyski aż po grób. Żeby zawładnąć człowiekiem i uczynić z człowieka wolnego niewolnika, posłużono się mediami. Wielkie pieniądze wiele mogą. Wielkie pieniądze zaangażowane w ogólnokrajowe kampanie reklamowe posłużyły budowie imperiów medialnych służących budowie nowego ładu. Niszcząc zarazem lokalne i niezależne inicjatywy. Nawet nie sposób sobie wyobrazić, jak wielkie kwoty są przeznaczane na produkcję prymitywnych reklam. Ale te reklamy, prymitywne w swojej treści, są zazwyczaj częścią totalnej kampanii propagandowej obliczonej na hodowlę nowego człowieka, homo consumentus. Homo consumentus nie będzie wybierał niezależnych mediów. Może jeszcze miałby za nie płacić? Skoro ładne i kolorowe może mieć jeśli nie za darmo, to za półdarmo.


Wielkie pieniądze bardzo szybko dogadały się z wielką polityką, po prostu kupując polityków. Niezależnie od ich deklarowanych poglądów, prawicowych, lewicowych czy centrowych. Wielcy politycy też mieli coś do zaproponowania, możliwość tworzenia przepisów prawa mogących ograniczać lub mnożyć przywileje dla wielkich pieniędzy. Nastąpił długi czas symbiozy. Jej początek wyznacza zgoda polityków amerykańskich na powstanie i rozwój wielkich korporacji, wbrew prawu antytrustowemu. A kryzys finansowy 2008 roku wynikający ze zgody na kreowanie pieniędzy przez wielkie banki oznacza czasu tego nieuchronny koniec.


Dla zwykłych Amerykanów, przedstawicieli klasy średniej, bilans tej współpracy przedstawia się zdecydowanie niekorzystnie. A trzeba tu wspomnieć, że klasa średnia to nie tylko wizytówka sukcesu amerykańskiego stylu życia, ale również 50 proc. obywateli kraju i wyborców. Jej dochody spadły do poziomu sprzed 40 lat. A w ciągu tylko ostatnich 10 lat jej majątek zmniejszył się o 30 proc. I co szczególnie istotne dla zrozumienia istoty problemu, łączne dochody klasy średniej w roku 2010 były niższe niż skumulowane dochody klasy wyższej. W roku 1970 na klasę średnią przypadało 62 proc. wszystkich dochodów, a na klasę wyższą (10 proc. społeczeństwa) – 29 proc. W roku 2010 klasa średnia zarobiła już tylko 46 proc., za to wyższa 47 proc. Natomiast najbogatsze 1 proc. Amerykanów, z dochodami powyżej 380 tysięcy dolarów rocznie, powiększyło swój majątek o 33 proc.
Czy zatem którakolwiek z dwóch wielkich partii reprezentuje interesy 50-procentowego elektoratu? Fakty temu w sposób oczywisty przeczą.

Jan Kowalski


Ciąg dalszy w następnym numerze

Opublikowano w Teksty
piątek, 04 styczeń 2013 14:17

Wyjść z Labiryntu

ligezaCzłowiek coraz częściej odzywa się nie wtedy, gdy ma coś do powiedzenia, lecz wówczas, gdy współczesna technika pozwala mu powiedzieć cokolwiek. Za to wtedy już usta gadule się nie zamykają.
Odrobinę uogólniając, można zaryzykować stwierdzenie, że prawdziwy dramat ludzi, których słuszne racje nigdy nie zostaną wysłuchane, zawiera się w gadulstwie tych, którzy wciąż do nas mówią i mówią, choć w zasadzie nigdy niczego ważnego nam do powiedzenia nie mają. Stąd też jedną z fundamentalnych powinności ludzi przyzwoitych jest przynajmniej starać się ów szkodliwy łańcuch przerywać, a tam gdzie tylko to możliwe, dopuszczać do głosu ludzi prawych, mądrych i odpowiedzialnych.

W CO WIERZYSZ?
Weźmy Andrzeja Gwiazdę, który w rozmowie z Wojciechem Sumlińskim powiada tak: "Pod wieloma względami jesteśmy w sytuacji gorszej niż pod zaborami. Wówczas zaborca był jawny, dziś działa podstępnie, niszczy podstawy najważniejszych wartości, na których opiera się naród: poczucie wspólnoty, tożsamości". Refleksja jak znalazł na początek roku.
A oto refleksja druga: chrześcijaństwo daje ludzkości nadzieję, zaś marksizm kulturowy spycha ludzkość w czeluście barbarii. Zaś wszystko to, ponieważ człowiek staje się tym, w co wierzy – a wierzy zwykle w jakąś ideę. "Myśli i idee, to mnie interesuje!" – tak widzi kontekst Meryl Streep, odtwarzająca postać Margaret Thatcher w filmie Phyllida Lloyda "Żelazna Dama". Po czym wyjaśnia: "Uważaj na myśli, bo stają się słowami. Uważaj na słowa, bo stają się działaniem. Uważaj na działania, bo stają się zwyczajami. Uważaj na zwyczaje, bo stanowią o charakterze. I uważaj na charakter, bo staje się twoim przeznaczeniem. Stajemy się tym, co myślimy".
W powyższym kontekście warto i należy przypominać, że życie jest przestrzenią, w której dokonujemy wyborów moralnych, a w naszym kręgu kulturowym wyłącznie przyzwoitość wyrastająca z moralności chrześcijańskiej (w Polsce: z katolicyzmu) pozwala określić relacje między tym, jak postępujemy, a tym, jak postępować powinniśmy. I że taka miara to rzecz bezcenna, ponieważ bez poczucia miary, czyli bez moralnych punktów odniesienia, człowiek ślepnie moralnie i takie również – ślepe moralnie – stają się wówczas ludzkie wybory i czyny.

CELOFAN PIJARU
Powtórzmy: wolność jest przywilejem człowieka, ale jest również zadaniem stojącym przed człowiekiem. To nieodmiennie oznacza czyn, a ten bezwzględnie sprzeciwia się rezygnacji czy obojętności. Bo niezwalczane zło najpierw bezczelnieje, potem nadyma się i krzepnie, by na koniec skoczyć do gardeł ludziom, którzy z powodu głupoty wdrukowywanej im przez media oraz za przyczyną nabytego deficytu odpowiedzialności, postanowili zło ignorować.
Historyk Feliks Koneczny zauważył, że zło byłoby niczym i rozsypałoby się w proch, gdyby nie ludzie dobrej woli, którzy popierają zło, święcie wierząc, że popierają dobro. Z powyższego wynika, że jeśli dogadujesz się z diabłem, wcześniej czy później przegrywasz. W każdym obszarze i niezależnie od zaoferowanych warunków. Albowiem diabeł nie negocjuje. On tylko wmawia swoim ofiarom, że te sprytnie negocjują z nim. Jak by to ująć: ludzka pycha to rzecz straszna.
Oczywiście Rzeczpospolitą można naprawić i należy naprawić ją czym prędzej. Wszelako będzie to możliwe nie wcześniej niż po uprzednim uzdrowieniu postaw moralnych ludzi, uważających się za Polaków. To w sumie oczywiste i proste jak sztylet: jeśli nie restytuujemy przyzwoitości w Polakach, ogarniająca naród demoralizacja będzie się pogłębiać, zaś kryzys etyczny, w jakim tkwimy po uszy Urbana, w końcu pochłonie i Polskę, i Polskość. W takich okolicznościach każda próba naprawy, i w każdym obszarze egzystencji Polaków, będzie tylko kolejnym złodziejstwem publicznych pieniędzy. Skokiem na kasę, nieco staranniej niż przy budowie autostrad czy "Inwestycji Polskich" owiniętym w pustosłowie. W szeleszczący celofan pijaru.


***


I jeszcze na koniec tegorocznego początku, czyli o wiedzy, która wpierw upokarza nas, potem oczyszcza, wreszcie wyzwala: otóż pierwszym i zarazem najtrudniejszym krokiem wiodącym ku wyjściu z Labiryntu jest uzyskanie świadomości naszego uwikłania w Labirynt. To w sumie naprawdę bardzo proste: wszak oszusta możemy zidentyfikować i pokonać dopiero wtedy, gdy zrozumiemy, że jesteśmy oszukiwani.
Podsumowując, Panie i Panowie: z Nowym Rokiem nowym krokiem. I niech nikt nie odejdzie skrzywdzony.


Krzysztof Ligęza
www.myslozbrodnik.pl

Opublikowano w Krzysztof Ligęza
piątek, 04 styczeń 2013 14:09

Odpowiedzi na talerzu nikt nie poda


kumorANa początek kilka punktów wyjściowych.

1. W Szwajcarii wszyscy dorośli mężczyźni mają broń wojskową w domu – normalne karabiny automatyczne strzelające seriami, plus amunicję. Obowiązek nakazuje przechowywać to wszystko w stalowych szafkach zamykanych na klucz. W tradycyjnych europejskich wielopokoleniowych rodzinach zdarza się tak, że w domu są karabiny dziadka, ojca i syna – trzy automatyczne odpowiedniki broni podobnej do kałasznikowa...


2. W Izraelu broń mają wszyscy, którzy chcą, osadnicy paradują z M16 przewieszonym przez ramię. W dodatku bardzo często jest to M16 dofinansowane przez podatników innych państw.


3. Niejaki Breivik zmasakrował ludzi przy pomocy zmajstrowanej przez siebie bomby dużej mocy, a następnie strzelał do dzieci jak do kaczek, bo w promieniu kilku kilometrów nie było żadnego faceta, zdolnego wpakować mu kulę do głowy, ergo uzbrojonego.


4. W Chinach kilka lat temu doszło do trzech ataków pod rząd na przedszkola, napastnicy za każdym razem byli uzbrojeni w noże, w wyniku tylko jednego pięcioro dzieci było w stanie krytycznym.


To tak w skrócie, byśmy sobie dali do myślenia, o co chodzi w debatach nad zakazaniem dostępu do broni palnej. Bo rzeczą naprawdę bardzo zastanawiającą jest w nich to, że wszystkie koncentrują się na narzędziu zbrodni z niemal całkowitym pominięciem jej przyczyn.
A przyczyny, prócz czegoś co ogólnie można by było określić jako upadek obyczajów, rozpad rodzin, zanik wychowania ku odpowiedzialności, sprowadzają się do wszechobecnej kultury przemocy w mediach – głównie w grach komputerowych, a te wielu młodym ludziom konstruują rzeczywistość. Tam wirtualna krew leje się rzęsiście. Co więcej, jest wiele ogólnie dostępnych gier, które przypominają bardzo realnie sytuację współczesnego pola walki, zwłaszcza miejskiej. Armia amerykańska uważa je za dobre narzędzie przygotowania młodzieży do ochotniczego zaciągu. Jednym z głównych celów współczesnego szkolenia wojskowego jest od strony psychologicznej "odczulenie" żołnierza, tak by wroga nie traktował jako człowieka, lecz obiekt czy zadanie.


To są rzeczy oczywiste i zamiast dyskutować nad ograniczeniem swobody wypowiedzi (tak jak to ma miejsce w przypadku pornografii), by tego rodzaju materiały nie dostawały się w ręce młodych ludzi, rozmawia się o zakazie dostępu do broni palnej. Broń palna setki tysięcy Amerykanów nauczyła odpowiedzialności i dała szacunek dla własnej wolności. Wbrew pozorom, tam, gdzie ludzie są uzbrojeni, nie ma więcej przestępstw – patrz wspomniana Szwajcaria. Problem masakr w USA to problem społeczny, i postulowane coraz bardziej powszechnie odebranie nam prawa do posiadania sztucerów czy karabinów myśliwskich problemów społecznych nie rozwiąże.
Interesujące jest natomiast to, że kiedy mówi się o ograniczeniu przemocy w grach wideo czy filmach, natychmiast podnoszą się głosy "obrońców" wolności – tych samych, którzy chwilę potem są w stanie przekonywać, że wszyscy powinniśmy natychmiast stracić prawo do posiadania jakiejkolwiek broni palnej – w imię... a jakże, bezpieczeństwa.


Tak więc drogi Obywatelu zanim zaczniesz ferować wyroki i wyrabiać sobie opinię na podstawie wrzuconych Ci na oczy brutalnych i krwawych obrazów, zastanów się przez chwilę, komu i dlaczego zależy na takim, a nie innym ukształtowaniu Twojego myślenia.
Społeczeństwo może być wolne, jeśli ludzie, którzy je tworzą, będą odpowiedzialni. Obrona wolności nie polega na tym, byśmy mogli pokazać na ulicy każdą niegodziwość, lecz na tym, byśmy w szkole i w domu wychowali odpowiedzialnych ludzi, zdolnych samodzielnie podejmować decyzje, będąc jednocześnie świadomymi kosztów swego postępowania.


Różni idioci mogą na masową skalę zabijać w najprzeróżniejszy sposób – trując żywność, wjeżdżając cysterną na korytarz szkoły podstawowej, czy chociażby tak jak w owych Chinach, masakrując maczetą czy samurajskim mieczem przedszkolne klasy. Ludzkość przeżyła już tyle mordów, i to tak przeróżnych, że w miarę inteligentny idiota chcący mordować ma w czym przebierać. Niestety my, obywatele, szerokiej gamy wyboru nie mamy – broń palna pozostaje od wieku XIX najskuteczniejszym narzędziem osobistej obrony, zwłaszcza ta o dużej sile rażenia, wojskowa. Dzięki takiemu uzbrojeniu możemy nie tylko obronić siebie, ale też i domostwo czy kwartał ulicy – jak to wspaniale pokazali właściciele sklepów w koreańskiej dzielnicy Los Angeles objętej murzyńskimi zamieszkami w 1992 roku. Nic lepszego nie wymyślono. I dzisiaj, pod pretekstem obrony najbardziej bezbronnych, usiłuje się pozbawić Amerykanów prawa, które od zamierzchłych czasów przysługiwało ludziom wolnym; prawa, które legło u podstaw politycznego ustroju Stanów Zjednoczonych, gwarantując równoważenie militarnej siły federacji zdolnością stanów do wystawiania pospolitego ruszenia.


Oczywiście takich rzeczy nie robi się od razu; takie rzeczy robi się przez dwa – trzy pokolenia, krok po kroku... Po co? Odpowiedzi nikt nam na talerzu nie poda.


Andrzej Kumor
Mississauga

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 04 styczeń 2013 13:34

Żerowiska zostały rozgraniczone?

michalkiewicz"Niech ryczy z bólu ranny łoś, zwierz zdrów przebiega knieje. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś, to są zwyczajne dzieje" – twierdzi poeta. I słusznie – bo na przykład na fasadzie agencji detektywistycznej Allana Pinkertona napis głosił: "my nigdy nie śpimy!". Warto to zapamiętać, bo kiedy jeszcze za głębokiej komuny Janusz Głowacki ogłosił ludowy konkurs czytelniczy, w ramach którego czytelnicy mieli wskazać, która odpowiedź na pytanie jest jedynie słuszna, która – tylko słuszna, która – niesłuszna i która głęboko niesłuszna – większość uczestników wyłożyła się na odpowiedzi głoszącej, że "wróg śpi, bo ma mieszkanie" – uznając ją za jedynie słuszną lub słuszną.


Tymczasem był to błąd, bo niezależnie od takiej czy innej sytuacji mieszkaniowej wiadomo przecież, że wróg w ogóle nie śpi! A skoro wróg nie śpi, to symetrycznie zachowywać musi się również żołnierz – bo w przeciwnym razie powstałby niesłychany dysonans poznawczy. Przewidział to poeta, oczywiście nie ten sam, tylko inny, informując w popularnej piosence "raz dwa lewa" , że żołnierz musi "czuwać" – by nie przeszkodził wróg.
Dlatego właśnie, kiedy cały nasz mniej wartościowy naród tubylczy jak gdyby nigdy nic świętował sobie Boże Narodzenie, puszczał sylwestrowe fajerwerki i w ogóle – pod dywanem ani na chwilę nie ustawała walka buldogów. W rezultacie już pierwszego dnia po Nowym Roku okazało się, że do dymisji podał się pan generał Krzysztof Bondaryk, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Już od dawna krążyły między ludem głuche wieści o tajnych pracach nad reformą służb specjalnych. Jest to oczywiście tylko pewien skrót myślowy, bo nie tyle o jakąś reformę tu chodzi, co o ustalenie nowych zasad okupacji naszego nieszczęśliwego kraju przez poszczególne bezpieczniackie watahy, ustanowienie i rozgraniczenie żerowisk, a przede wszystkim – kolejności dziobania. Przez gęstą zasłonę tajemnicy przedostawały się strzępy informacji, jak to Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ma zostać pozbawiona kompetencji prowadzenia śledztw w sprawach gospodarczych, chociaż nadal miała nadzorować spółki z udziałem Skarbu Państwa.


Czy wszystkie, czy tylko niektóre – tego jeszcze pewnie nikt nie wie, bo rozgraniczenie żerowisk jest sprawą poważną, zwłaszcza w obliczu nadchodzącego kryzysu. Weźmy na przykład takie Polskie Linie Lotnicze "LOT", uchodzące w powszechnej opinii za żerowisko bezpieki wojskowej – właśnie poprosiły aż o miliard złotych pomocy publicznej. Ministerstwo Skarbu Państwa, ma się rozumieć, w podskokach wniosek poparło – ale to pokazuje, że sytuacja jest poważna i słodkich pierniczków dla wszystkich zaczyna brakować.
Zatem rozgraniczenie żerowisk i przede wszystkim – ustalenie kolejności dziobania, staje się dla naszej młodej demokracji sprawą zasadniczą, od której zależą jej losy. W jakim kierunku może ukształtować się hierarchia – na to wskazuje nie tylko zatrzymanie w listopadzie 2011 roku generała Gromosława Czempińskiego, który, mówiąc nawiasem, wyraził "zaniepokojenie" dymisją generała Bondaryka – ale również utracenie życia "bez udziału osób trzecich" przez generała Sławomira Petelickiego, który po katastrofie smoleńskiej chyba coś tam musiał wiedzieć, skoro w bardzo mocarstwowym tonie kierował listy otwarte do premiera Tuska w sprawie zrobienia porządku w wojsku. Najwyraźniej jednak "znalazły się w partii siły, co kres tej orgii położyły" i razwiedka odzyskała nie tylko kontenans, ale przede wszystkim – inicjatywę. Oczywiście wróg, jak wiadomo, nie śpi i stąd naszym nieszczęśliwym krajem wstrząsnęła afera Amber Gold, a potem trotylowa – ale wygląda na to, że generalnie sytuacja znowu jest pod kontrolą i najtwardszym jądrem naszej młodej demokracji nadal pozostaje razwiedka wojskowa, zgodnie z ustanowieniem generała Kiszczaka w porozumieniu z towarzyszami radzieckimi. W tej sytuacji dymisja generała Bondaryka stanowi jedynie kropkę nad "i". Oznaczałoby to, że z Nowym Rokiem wchodzimy w okres spokojnego słońca, kiedy zarówno żerowiska, jak i kolejność dziobania zostały ponownie ustalone i tylko patrzeć, jak osiągnięty między bezpieczniackimi watahy kompromis zostanie przedstawiony premieru Tusku do podpisania. Wskazywałoby na to również uruchomienie zapowiadanej już w wiekopomnym expose premiera Tuska spółki "Inwestycje Polskie", na którą będą musiały składać się wszystkie spółki z udziałem Skarbu Państwa. Jest to nie tylko dodatkowy instrument kontrolowania kluczowych segmentów gospodarki, ale i wskazówka, kto stoi na samym szczycie hierarchii. Czy ten kompromis obejmuje również reorganizację politycznej sceny – tego wkrótce się dowiemy – bo dotychczasowe pogłoski, jakoby naszą duszeńką miał zostać minister Sikorski z Romanem Giertychem i Michałem Kamińskim, czy pogróżki nowego prezesa PSL Janusza Piechocińskiego, że razem z Polską, co to Jest Najważniejsza i Polską Solidarną Zbigniewa Ziobry, PSL będzie budował "polityczne centrum", wydają się tylko odgłosami fermentacji w głowach Umiłowanych Przywódców, spowodowanej wspomnianą walką pełnomocnych buldogów pod dywanem. Jedno wydaje się prawdopodobne – że po uporządkowaniu sytuacji w gronie bezpieczniackich watah, razwiedka przystąpi również do porządkowania politycznej sceny, a w szczególności – do zdecydowania o przyszłości ruchu politycznego, który objawił się podczas Marszu Niepodległości 11 listopada. Wydaje się, że możliwości są dwie; albo razwiedka utnie temu ruchowi głowę w ramach walki z "faszyzmem" i "językiem nienawiści", albo przy pomocy chirurgicznej gry operacyjnej dotychczasową głowę amputuje i przyprawi swoją, zawczasu przygotowaną. Wygląda na to, że tego rodzaju operacja spotka się z cichym poparciem wszystkich ugrupowań parlamentarnych, które nie życzą sobie żadnych nowych politycznych inicjatyw, zakłócających spokojne eksploatowanie przetrenowanego emploi i dziobanie według kolejności.


Dodatkowej pikanterii sytuacji dodają zawirowania wokół Nagrody im. Adama Włodka, której pierwotnie patronować miał Państwowy Instytut Książki i Fundacja Wisławy Szymborskiej. Okazało się, że Adam Włodek, będący pierwszym mężem późniejszej noblistki i jej literackim impresario, był konfidentem Urzędu Bezpieczeństwa i podobno "wydał więcej kolegów, niż tomików poetyckich". Jak tam było, tak tam było, dość, że rozległy się protesty, na skutek których prezes Instytutu Książki Grzegorz Gauden wycofał się z inicjatywy, którą Fundacja Wisławy Szymborskiej nadal podtrzymuje. I słusznie – bo któż w nadchodzących latach lepiej nada się na patrona poetyckich debiutów, niż Adam Włodek? Literatura nie może w zbyt drastyczny sposób odstawać od polityki, a skoro u progu Nowego Roku sytuacja powoli się wyjaśnia, to nic dziwnego, że znajduje to przełożenie na życie kulturalne.


Stanisław Michalkiewicz

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz
piątek, 04 styczeń 2013 13:32

Brutalna rzeczywistość

tyminskiWiększość ludzi patrzy na świat przez różowe okulary. W myśl zasady, że ignorancja to bliss. Ale czasem trzeba te okulary zdjąć. I w tym rozdziale ja Wam z tym trochę pomogę.

Przez ostatnie ćwierć wieku sytuacja geopolityczna i gospodarka całego świata przeszła niewyobrażalne kiedyś zmiany. Upadł mur berliński, Sowieci wycofali Armię Czerwoną z krajów Środkowowschodniej Europy, Chiny, Indie i Brazylia zaskoczyły świat szybkim tempem rozwoju, a Ameryka Północna i Zachodnia Europa stanęły w miejscu. W barach rozrywkowych w Toronto córki pułkowników Armii Czerwonej tańczą nago na słupach, a większość specjalistycznych klinik medycznych została opanowana przez wysoko wykształconych Chińczyków.


Kiedy 20 lat temu zacząłem mówić moim znajomym, że nadchodzi koniec świata w znaczeniu końca wzrostu gospodarczego Ameryki, wszyscy uważali mnie za oszołoma. A obecnie, aby przygotować się do pracy nad nową książką, przejrzałem większość tytułów na tematy gospodarcze i ekonomiczne. I wielu autorów pisze dokładnie to samo: "Każdy kraj dla siebie", "Jak Zachód został stracony", "Jak przetrwać zerowy wzrost" etc.
Moja kariera we własnej firmie od samego początku była związana z powstaniem i rozwojem komputerów (od 1975 roku). Przez kilka pierwszych lat jako jeden z pionierów technologii komputerowej, osobiście doświadczyłem wzrostu sprzedaży rzędu 50 proc. na rok. Na początku moja firma miała bardzo mało własnego kapitału i model mego biznesu bazował głównie na dystrybucji amerykańskich części komputerowych. Pod koniec lat 70. było duże zapotrzebowanie na pamięć magnetyczną do komputerów i można było wtedy na tym bardzo dużo zarobić. Moja firma też była klientem części do produkcji specjalistycznych komputerów. Amerykanie, których firmy reprezentowałem wtedy w Kanadzie, mówili: "Stan, jeśli twoja firma nie rośnie co najmniej 30 proc. na rok, to umierasz, zostajesz w tyle". Ja z kolei uważałem, że tak szybki wzrost nie będzie trwały. Po kilku latach hossy "moi" Amerykanie nasycili krajowy i międzynarodowe rynki zbytu i wzrost mieli zerowy, a nawet ujemny z powodu silnej konkurencji Azjatów. Doszło do tego, że firma IBM sprzedała całą produkcję swoich pc-tów chińskiej firmie Lenovo.


Nie ma nic bardziej żałosnego na tej ziemi jak Amerykanin, który musi operować w sytuacji zerowego wzrostu (0+W) swoich interesów. To "0+W" jest całkowicie sprzeczne z amerykańskim marzeniem o rozwoju (American dream). Staje się on wtedy desperatem zdolnym do wielu podłości, aby tylko utrzymać wysoki poziom swego życia, do którego się przyzwyczaił. W biznesie zmusza go do tego zasada pożyczek bankowych, bo może pożyczyć do 75 proc. wartości faktur, które mu są winni jego klienci. Przy zerowym wzroście wartość tych faktur się kurczy i bank automatycznie obniża pułap pożyczki. Wiele amerykańskich firm z powodu kurczącej się sprzedaży, banki zmusiły do bankructwa. Firmy te miały duże inwentarze, ale brakowało im gotówki na bieżące wydatki.


Będąc człowiekiem z natury konserwatywnym, nigdy nie miałem ochoty na maksymalnie możliwe pożyczki bankowe. Mimo tego, że moi znajomi Amerykanie mówili mi – głupi Polak. Czym więcej pożyczysz, tym więcej zarobisz pieniędzy. A ja zawsze swoim sposobem oszczędzałem zyski i dzięki temu od przeszło 30 lat moja firma nie ma żadnych pożyczek i jest finansowo stabilna. Z kolei część znajomych dyrektorów firm amerykańskich, kiedy padły ich firmy, znalazła się w szpitalach psychiatrycznych.
Wtedy, 30 lat temu, zrozumiałem, że prawdziwy koniec świata to koniec tradycyjnego wzrostu rynków zbytu, czyli zerowy wzrost (0+W). Nasz świat okazał się za mały na dalszą ekspansję imperium. Kiedy skurczyła się krajowa produkcja przemysłowa i przy względnym dobrobycie nastąpił rozwój usług, to wielu ekonomistów błędnie mówiło, że usługi to następny etap rozwoju po industrializacji. Ale ilu ludzi można zatrudnić przy produkcji pizzy na wynos czy hamburgerów? Charakterem sektora usług są niskie płace, z których trudno utrzymać rodzinę. Co ma powiedzieć były związkowiec, który niedawno zarabiał 75 dol. na godzinę, a teraz rozwozi pizzę za 10 dol. lub tylko za same napiwki? Wielu kelnerów pracuje już za same napiwki.
Trzeba pamiętać, że 99 proc. kapitału w USA jest w rękach 1 proc. ludzi i rozpiętość dochodów między bogatymi a biednymi jest największa w historii. A więc to nieprawda, że ludzie bogaci zapewnią pracę i dobrobyt gorzej sytuowanym obywatelom. Kapitał jest ponadnarodowy, nie ma w nim patriotyzmu i nie uznaje on granic.


Szybki rozwój Ameryki w latach 1945–1980 był skutkiem drugiej wojny światowej , kiedy to wiele krajów musiało się odbudować, a Ameryka miała przemysł nakręcony w czasie wojny na pełną produkcję i chętnie pomagała w odbudowie zniszczonych gospodarek, nawet w Niemczech i Japonii.
Jest wiele przyczyn, dlaczego Ameryka "straciła parę". Ja sam przypatrując się moim amerykańskim kolegom, dziwiłem się, na jakiej podstawie uważali oni, że 30-procentowy wzrost może być trwały. Uważałem też, że to było nienormalne, aby związkowiec, który cały dzień zakłada koła na samochodach taśmy produkcyjnej Forda, zarabiał 75 dolarów na godzinę. Kiedy w tym samym czasie robotnik w Chinach wykonywał tę samą czynność tylko za 1 dolara na godzinę. Dlatego wiele gałęzi amerykańskiej gospodarki, takich jak przemysł hutniczy, samochodowy czy lotniczy, musiało przejść fazy oficjalnego bankructwa, czyli restrukturyzację.
Kapitał idzie zawsze tam, gdzie ma większy zysk z inwestycji, czyli ROI. Jest on ponadnarodowy. Kapitaliści nie przejmują się losem drogich związkowców, po prostu przestają ich finansować.


W fizyce istnieje prawo naczyń połączonych. Dwa lub wiele naczyń o różnych poziomach cieczy, kiedy się je połączy cienką rurką, to poziom cieczy w każdym z nich będzie taki sam. I po pewnym czasie wszystkie kraje będą miały ten sam poziom dobrobytu, czy jak kto woli biedy.
Bogate kraje słabo się bronią przed konkurencją, aby utrzymać wysoki standard życia swoich obywateli. Według obecnych badań społecznych, przeciętny Amerykanin jest tak zapożyczony, że w przypadku nagłej potrzeby trudno mu znaleźć dodatkowe dwa tysiące dolarów w ciągu 30 dni. Dodatkowo kryzys bankowo-finansowy zdmuchnął 30 proc. wartości amerykańskich domów, co tradycyjnie było zabezpieczeniem emerytur starzejących się obywateli. A to dlatego, że w USA w rozliczeniach podatkowych koszt hipoteki odlicza się od dochodu. W ostatnim dziesięcioleciu Ameryka straciła miliony miejsc pracy, ponieważ inwestorzy mieli dość wygórowanych płac wymuszanych przez związki zawodowe. Globalne firmy amerykańskie były zmuszone do przeniesienia produkcji do Chin, w myśl zasady, że tylko te kraje, które mają największy rynek wewnętrzny, mogą mieć ceny konkurencyjne na rynkach światowych.


Nasz naukowiec doc. Józef Kossecki z Warszawy napisał w 2000 roku na ten temat ciekawą książkę, gdzie przewidział, że wielkość gospodarki Chin w obecnym czasie zrówna się z gospodarką USA. Ale nie tylko to. Dokumentuje on w swojej książce, że aby imperialne mocarstwo miało wpływy i władzę nad światem, musi mieć gospodarkę dwa razy większą niż jakikolwiek inny kraj. Obecnie USA gwałtownie tracą wpływy polityczne w Azji na korzyść Chin, a Chiny już wykupują zasoby energetyczne Kanady. Na billboardach w Vancouverze był kiedyś napis w języku chińskim, a pod nim po angielsku, iż jeśli za 10 lat nie zrozumiesz, co jest napisane powyżej, to nie dostaniesz pracy. Kanadyjskie sklepy są zalane towarami z Azji. Niedaleko od miejsca, gdzie mieszkam, pobudowano niezliczone magazyny logistyczne na towary z Azji i ani jednego budynku z przeznaczeniem na lokalną produkcję.


Dodatkowo w ostatnim dziesięcioleciu ceny wszystkich surowców poszły ostro w górę. Dotyczy to wszystkich metali czy paliw, jak i nawozów sztucznych do produkcji żywności. W wielu miejscach świata woda pitna jest droższa od benzyny. Z jednej strony, oznacza to inflację kosztową, a z drugiej strony, skazuje to znaczną część ludzi na świecie na głód. Dlatego już widzimy starcia wojenne i zamieszki społeczne w wielu krajach. Czeka nas poważna niestabilność rynków zbytu. Cena złota, która jest miernikiem braku zaufania do papierowych pieniędzy, w ostatnim dziesięcioleciu wzrosła 300 proc. I jest całkiem prawdopodobne, że ze względu na masowy dodruk dolarów, dalej pójdzie do góry.
Według danych Banku Światowego, dochód narodowy na głowę jednego Polaka w 2012 roku to 13.464 dol. A w innych krajach: Rosja 13.089 dol., Czechy 20.570 dol., Niemcy 44.060 dol., USA 48.112 dol., Kanada 50.345 dol.
Najważniejszym czynnikiem wzrostu dobrobytu obywateli jest eksport usług i towarów. Dlatego wielkie pytanie to jak Polska da sobie radę z eksportem w obecnej sytuacji 0+W.
Ale zanim odpowiem na to pytanie, to zastanówmy się, czy nasz kraj w sytuacji ekstremalnej może być samowystarczalny. Czy nasz rodzinny kraj, zdany tylko na własne siły, może ochronić Polaków przed głodem i mrozem.
Odpowiedź na te pytania podam w następnym tekście. Mimo że powyżej opisałem brutalną rzeczywistość, nie traćcie nadziei...


Stanisław Tymiński
28 grudnia 2012, Acton, Kanada
www.rzeczpospolita.com

Opublikowano w Teksty
piątek, 21 grudzień 2012 18:39

Tęsknota za nadzieją

ligezaRozmowa z przyjacielem zaradzi samotności. Kpina bądź wzruszenie ramion skutecznie rozprawią się z głupotą. Książka, muzyka czy film rozwieją mgłę nudy. Bo nuda to rzecz upiorna.
Co prawda niejaki Nietzsche wyraził przekonanie, że nawet bogowie na próżno walczą z nudą, niemniej Friedrich Wilhelm był prawdopodobnie syfilitykiem. Ewentualnie cierpiał na psychozę maniakalno-depresyjną z waskularną demencją. Żaden autorytet. "Bóg umarł" i podobne dyrdymały. Błazenada.
Tak więc rada znajdzie się niemal na wszystko, na nudę również. Wszelako z jednym prawdopodobnie wyjątkiem – mianowicie na limity oplatające nadwiślański system opieki zdrowotnej rady nie ma. Psiocząc na owe limity, wielu pacjentów zapewne wołałoby do nieba o pomstę. Tymczasem wielu milczy. Czemu? Czyżby z powodów owych limitów dotarli już na miejsce?
Tymczasem miłościwie nam panujący premier, zajęty rządzeniem tak bardzo, że najwyraźniej na cokolwiek innego czasu mu już nie wystarcza, ocenia sytuację jako "dość typową pod koniec każdego roku".


Epatowanie obietnicami
O katastrofalnym stanie polskiego systemu ochrony zdrowia pisałem ledwie przed tygodniem i zgadzam się, że tego rodzaju utyskiwania przypominają skakanie po leżącym, ewentualnie kopanie umierającego. Ale tym, którzy płacą, wolno narzekać i wolno wymagać. Tym bardziej, gdy docierające do opinii publicznej zapowiedzi kolejnej reformy, tym razem polegającej na elektronicznym potwierdzaniu uprawnień osób ubezpieczonych, mrożą krew w żyłach, jeżą włosy na głowach, a w niektórych kieszeniach nawet otwierają scyzoryki. W okolicznościach, w jakich uzyskanie specjalistycznej pomocy lekarskiej często graniczy z cudem, gdy lekarz przestał być symbolem zawodu społecznego zaufania, a erozja tego zaufania narosła do poważnego deficytu, epatowanie narodu kolejnymi obietnicami "poprawienia sytuacji" sprawia, iż – jak to ujmował publicysta Maciej Rybiński – znów będą powody, aby "ześmiać się ze śmiechu".
Proszę nie strzelać do posłańca, bo stawiam brytyjskie funty przeciw zgniłym pomidorom: po pierwszym stycznia wielu chorym tym bardziej nie będzie w Polsce do śmiechu, zostaną bowiem całkowicie pozbawieni opieki lekarskiej. Z drugiej zaś strony, Bartosz Arłukowicz znowu poświęci wiele minut swego cennego ministerialnego czasu, by brylując w mediach, przekonywać, że "nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało".
Nic się nie stało, ale może coś w końcu drgnie. Przed nami bowiem prawdziwa lawina bankructw, a co za tym idzie – masowych zwolnień, skutkujących alarmującym wzrostem bezrobocia. Oznacza to, że w szybszym niż dotąd tempie krach gospodarczy zaczyna przekładać się na sytuację coraz większej grupy polskich rodzin, zlęknionych i patrzących w przyszłość z prawdziwym przerażeniem. W szerszej perspektywie: gwałtownie maleją wpływy podatkowe do kasy państwowej, konieczność nowelizacji przyszłorocznego budżetu stałą się oczywistością natychmiast po jego uchwaleniu (większością ledwie dwunastu głosów), a powyższe przyznaje nawet najsłynniejszy w świecie specjalista od finansów, to jest Vincent "bez peselu" Rostowski.


Wybory Polaków
Dopowiedzmy, czego Rostowski głośno nie mówi. Mianowicie jeśli chodzi o poziom PKB w przeliczeniu na jednego mieszkańca, zajmujemy 23. miejsce w Unii Europejskiej, zaś same odsetki od zadłużenia, które Polska oddaje wierzycielom, to ponad 42 miliardy złotych rocznie. 42 miliardy samych odsetek, dwie trzecie tego, co w przyszłym roku zaplanowano dla publicznego systemu ochrony zdrowia.
Państwo nie tyle Polakom rdzewieje, co de facto gnije, podczas gdy cały wysiłek chronionych medialnie "elit" wciąż nakierowany jest na przekonywanie ludzi, że jest dobrze, będzie jeszcze lepiej, a kto mówi inaczej, tego należy zaliczyć do wrednych faszystów, wkładających nienawistnie kij w tryby światłych reform. Wszystko to przekłada się na wybory Polaków. Wszak od maja 2004 roku, czyli od momentu wstąpienia Polski do Unii Europejskiej, z kraju wyjechało według różnych szacunków od półtora do ponad dwóch milionów ludzi. Dziś socjologowie utrzymują, że kolejnych sześć milionów młodych Polaków także chciałoby wyjechać za granicę, by tam podjąć pracę. Witold Gadowski mówi o tym tak: "Jaruzelski i jego pomagierzy, już w połowie lat osiemdziesiątych, zrozumieli, że wywalanie zrewoltowanych rodaków na emigrację jest swoistym wentylem bezpieczeństwa systemu i ochoczo zgadzali się na wydawanie paszportów w jedną stronę. Tym sposobem ponad milion solidarnościowo usposobionych Polaków bezpowrotnie wyjechało na obczyznę. Dziś paszporty posiadamy już w tylnych kieszeniach spodni, jednak to co oferuje młodym ludziom pan Rostowski na spółkę z niezbyt rozgarniętą w rachunkach (vide autostrady i stadiony) rządową kompanią, jako żywo przywodzi na myśl jaruzelszczyński wentyl bezpieczeństwa".
Sanktuaria tożsamości


Ale może w tym miejscu zostawmy na chwilę zapłakany i apatyczny dzień dzisiejszy – po to, by wyjrzeć przez okna wiodące do radosnego jutra. Proszę bardzo, jak tu pięknie: drzewa zrzuciły złotą opończę liści, poranki siwieją szronem i mgłą, srebrzyste wieczory tuli do siebie mroźny księżyc, gwiazdy podszczypują się przyjacielsko, zaś wiatr uśmiecha przyjaźnie, niecierpliwie wyglądając pierwszej gwiazdki. Płatki śniegu przekomarzają się, tuląc do rozgrzanych szyb, a świat mruży oczy w oczekiwaniu. Oto czas, w którym jednoczy nas duch chrześcijaństwa. Czas, w którym dojrzewają ziarna nieskończoności.


Niech zatem blask betlejemskiej nocy wypełni nas nadzieją, a płochy trzask pękającego opłatka pozwoli zrozumieć i wybaczyć. Niech nigdy nie zabraknie nam chleba i człowieka, z którym tym chlebem będziemy mogli się dzielić. Niechaj w tych dniach w nas i wokół nas zagości życzliwość płynąca ze źródła Betlejemskiej Nocy. Niech rodzący się Chrystus pokaże nam, skąd przychodzimy, dokąd zmierzamy, kim tak naprawdę jesteśmy, czego pragniemy, za czym tęsknimy, w co wierzymy oraz jaką właściwie prawdę o sobie i świecie ukrywamy w sanktuariach tożsamości indywidualnej, narodowej i cywilizacyjnej.


Czytelnikom Gońca i Redakcji życzę najcieplejszych słów, najszczerszych życzeń i najlepszych smaków. A poza tym choinek wspinających się do samego nieba, tęczowych bombek, blasku świec oraz pogody ducha, optymizmu i nieustannej superaty uśmiechów w nadchodzącym roku. Oby okazał się lepszy od minionego.


Krzysztof Ligęza
www.myslozbrodnik.pl

Opublikowano w Krzysztof Ligęza
piątek, 21 grudzień 2012 18:35

Ponoć świat miał się skończyć...

kumorAŁapię się na tym, że za dużo pamiętam, a bez pamiętania każdemu jest łatwiej...
A co pamiętam? Kiedy 10 lat temu ktoś pytał, dlaczego to rząd pozwala na eksport kanadyjskich (w zasadzie amerykańskich) miejsc pracy do Azji, odpowiedź polityków była zawsze taka sama; że w czasach globalizacji musimy się z tym pogodzić; że miejsca pracy niewymagające wysokiej wydajności, wykształcenia i zaawansowanych technologii, będą "emigrować". Nie ma jednak powodu do obaw – uspokajano – ponieważ naszym zadaniem jest nowoczesność w domu i zagrodzie – dlatego też nasz system imigracyjny musi przyciągać najtęższe umysły. Niektórzy nawet altruistycznie narzekali, że Kanada drenuje talenty z państw mniej rozwiniętych i to jest nie fair. Pamiętam rozmowę z pewną panią polityk z Oshawa-Whitby – gdzie nomen omen wciąż jeszcze produkuje się jakieś auta – która na pytanie, co rząd Ontario zamierza zrobić, by zatrzymać miejsca pracy w sektorze produkcyjnym, nie kryła, że ten sektor w "dzisiejszych czasach" jest passe i odpowiedzią na wyzwania współczesności są uniwersytety i imigracja osób utalentowanych – to ma nam zapewnić wysoki standard życia i w ogóle powszechną szczęśliwość, kiedy to przechadzać się będziemy w laboratoryjnych kitlach eleganckimi alejami słonecznych miast, wożąc pupy elektrycznymi samochodami.
Już wtedy wiadomo było, że jest to jak najbardziej bezczelne (bezmyślne?) żenienie kitu, bo każdy inżynier powie, iż wysoko zaawansowana technologia najlepiej powstaje na wyciągnięcie ręki, blisko produkcji, a nie "sobie a muzom". Tak czy owak, mieliśmy właśnie dożywać tych pięknych czasów, kiedy nagle okazało się, że nasz system imigracyjny jest niedostosowany do bieżącej sytuacji, bo w Kanadzie nie ma komu robić. Gdzie? Ano przy wydobyciu! W kopalniach! Tak pod ziemią, jak w odkrywce. To są te największe braki. Kanada zawsze była, jest i będzie krajem surowcowym. Nagle okazuje się, że nie powinniśmy sprowadzać żadnych tam talentów lecz robotników wykwalifikowanych, a nawet radzimy talentom już posprowadzanym, by się nieco przekwalifikowały "w dół". Tu mi się przypomniało, że w globalnym świecie przewidzianym przez genialnego Aldousa Huxleya, robota w kopalniach należy do najniższych kast – bodajże wykonują ją delta – u których specjalnie nie pozwala się na wykształcenie całego mózgu.


Jak słusznie wskazują związki zawodowe – ci sprowadzani robotnicy, doraźni czy mniej doraźni, zazwyczaj zarabiają mniej niż ich kanadyjscy koledzy. Na tym polega zresztą urok ich ściągania. Czyli globalizacja w przypadku państw Zachodu zaczyna wyglądać tak, że najpierw wyeksportowaliśmy dobrze płatne miejsca pracy w zaawansowanej technologicznie produkcji – jak przemysł samochodowy, a następnie sprowadzamy robotników do brudnej roboty w kopalniach, do czego rozpuszczeni względnym dobrobytem państwa socjalnego Kanadyjczycy się nie garną. Tym samym standard życia zwykłych pracowników raczej będzie się obniżał niż podnosił. To samo zresztą dotyczy miejsc pracy dla osób bardziej wykształconych, które spokojnie mogą być zajmowane przez sprawnych naukowo Chińczyków czy Hindusów. Proszę zapytać ludzi, którzy w Kanadzie pracowali w zakładach układów scalonych i innych takich. Przeminęło z wiatrem!
Gdzie tutaj jest ten high tech? Bo mi się wydaje, że idzie raczej w tej metodzie o globalne wyrównanie poziomu życia i zarobków poszczególnych warstw społecznych – w naszym przypadku owo równanie do wspólnego mianownika oznacza równanie w dół.


•••


Ponoć świat miał się skończyć 21 grudnia, ale skoro Państwo czytają ten tekst to najwyraźniej Pan Bóg uznał, że to jeszcze nie pora. Co ciekawe, spotkałem ludzi autentycznie zaniepokojonych ową "przepowiednią" Majów. Jest to o tyle dziwne, że większość jest chrześcijanami. Jeśli więc nie wierzymy w to, co Pan Bóg nam dał szczęśliwie w naszej wspaniałej polskiej katolickiej kulturze, to przynajmniej rozeznajmy się na tyle, by nie być podatnym na jakieś njuejdżowe bzdurne półprawdy i ekscytacje. Słowem, jeśli odchodzimy od wiary katolickiej, to zastanówmy się głęboko, w imię czego to robimy, żeby czasem nie okazało się, że w imię własnej ignorancji i głupoty.
Wracając zaś do końca świata, to przepraszam bardzo, a co to za news?! Przecież cała nasza zachodnioeuropejska kultura mówi, że ten świat się skończy. Kiedy? Nie wiadomo, dlatego trzeba być gotowym. Nikt z nas tutaj na stałe nie zostaje, nie ma więc co się zadomawiać, bo nasze życie, niezależnie od tego co tam powypisywano w takich czy innych kalendarzach, i tak dobiegnie końca – zresztą proszę popatrzeć po sobie – jeśli ktoś obserwuje, jak z dnia na dzień robi się młodszy, to gratuluję. I znów, gdybyśmy się tak bardzo nie pogubili i nie byli takimi cywilizacyjnymi analfabetami, tobyśmy wiedzieli, że chrześcijanin powinien się cieszyć na koniec takiego świata – bo to wróży nadejście naszego Pana Jezusa Chrystusa.
Pozostaje więc sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego bardziej wierzymy w kalendarz Majów, niż w Pismo Święte – bo odpowiedź na to pytanie naprawdę dużo wyjaśnia!
Wesołych Świąt!


Andrzej Kumor
Mississauga

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 21 grudzień 2012 17:57

"Stokrotka" z Bartosiem demaskują Jezusa

michalkiewiczOkupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy siłą rzeczy kształtują go na własny obraz i podobieństwo. Najbardziej widać to oczywiście w niezależnych mediach głównego nurtu, naszpikowanych funkcjonariuszami poprzebieranymi za dziennikarzy, niczym wielkanocne baby – rodzynkami. No dobrze – ale co jest charakterystycznym rysem bezpieczniackiej mentalności? Z uwagi na konieczność utrzymania tajności swego zaangażowania, taki jeden z drugim ubek bez przerwy musi udawać kogoś, kim tak naprawdę nie jest. Consuetudo est altera natura – powiadają starożytni Rzymianie, co się wykłada, że przyzwyczajenie staje się drugą naturą. Nic zatem dziwnego, że taki jeden z drugim ubek, przez całe lata zakłamujący własny wizerunek, może w końcu nabrać organicznego wstrętu do prawdy, który schodzi mu do poziomu instynktów. Dlatego charakterystyczną cechą bezpieczniackiej mentalności jest zakłamanie. Wspomina o nim popularne porzekadło, iż "ten się błaźni, kto policjanta zaufa przyjaźni". Podobno z policjantami różnie bywa, chociaż ja nie bardzo w to wierzę – ale co do ubeków, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, że przyjaźnić się z nimi nie można, bo nie uznają oni żadnej lojalności. Pamiętam, jak jeszcze za głębokiej komuny, w latach 70., niektórzy ubecy, przesłuchując ówczesnych opozycjonistów, próbowali nawiązać z nimi jakąś psychiczną łączność. Polegało to z reguły na wmawianiu przesłuchiwanym, że bezpieka jest konieczna i nawet gdyby komuna upadła, to oni wszyscy jako fachowcy od podglądania, podsłuchiwania, prowokowania i skrytobójczego mordowania, na pewno zostaną zaangażowani przez nową władzę. Żadnemu z tych zdemoralizowanych ludzi nie przyszło do głowy, że w ustroju wolnościowym aż tak bardzo nie trzeba będzie obywateli podglądać, podsłuchiwać, prowokować czy mordować. Ale tajniactwo, ten ropiejący wrzód na ciele współczesnego świata, wolności nienawidzi tak samo jak prawdy, toteż nic dziwnego, że III Rzeczpospolita, owoc sodomii generała Kiszczaka ze swoimi konfidenty, charakteryzuje się bodaj najwyższym poziomem inwigilacji obywateli przez bezpieczniackie watahy w całej Europie.


Ale inwigilacja to tylko jeden z przejawów ubeckiej aktywności. Mimo transformacji ustrojowej jedno się nie zmieniło; bezpieka, podobnie jak za komuny, za swojego głównego wroga po staremu uważa Kościół katolicki. Prawdopodobnie wchodzi tu w grę mechanizm dziedziczenia sympatii i wrogości. Ponieważ znaczna część, być może nawet większość bezpieczniaków, to potomstwo ubeckich dynastii, których początki często giną jeszcze w mrokach okupacji sowieckiej i niemieckiej, to nic dziwnego, że nienawiść do Kościoła katolickiego i religii wysysają z mlekiem matek, a następnie utwierdza ich w tej postawie wrogość do prawdy i wolności. Niekiedy, pod wpływem mądrości etapu, uczucia te są wytłumiane, a bezpieczniacy nawet przymilnie łaszą się do Kościoła – ale wystarczy przejrzeć fora internetowe, na których wymiotują zadaniowani przez oficerów prowadzących konfidenci, żeby przekonać się nie tylko o nieprzejednanej nienawiści, ale i o istnieniu centrali sprawiającej, że cała ta ubecka swołocz śpiewa nie tylko z jednego klucza, ale często tymi samymi tekstami.


Specjalną okazją do tego rodzaju popisów są oczywiście chrześcijańskie święta. Toteż w stacji telewizyjnej, która się ze mną procesuje o naruszenie "dóbr osobistych", słynna "Stokrotka" w przerwach między walkami kogutów, to znaczy – pana posła Niesiołowskiego i różnych jego adwersarzy, jakie na przemian urządzają sobie z panem red. Lisem, którego dla odmiany futruje telewizja państwowa – przesłuchała Tadeusza Bartosia, ongiś dominikańskiego bożego ptaszka, któremu najwyraźniej obrzydły rosoły na święconej wodzie i przeszedł na wikt świecki. Była to znakomita ilustracja spostrzeżenia, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dopóki Tadeusz Bartoś był dominikańskim ojczykiem, bez zająknienia czytał przy ołtarzu, jak to Jezus narodził się w Betlejem, gdzie Maria z Józefem udali się z powodu spisu podatników zarządzonego przez Oktawiana Augusta, jak to nie było dla nich miejsca w gospodzie, jak to aniołowie pod niebiosa wyśpiewywali po łacinie "gloria in excelsis Deo", jak to Jezus uciekał przed Herodem do Egiptu i tak dalej. Kiedy jednak przeszedł na świecki wikt i opierunek, a "Stokrotka" podała mu ton, qui fait la musique, natychmiast odkrył, nie tylko że religia prowadzi do okaleczania kobiet, ale również – że Jezus wcale nie urodził się w Betlejem, tylko w Nazarecie, bo nie było żadnego spisu podatników, że wobec tego w Betlejem nie mogło być żadnych aniołów ani trzech króli, że Jezus wcale do Egiptu nie uciekał – i tak dalej. Ogromnie jestem ciekaw, co Tadeusz Bartoś powie z okazji Wielkiejnocy – bo obecne przesłuchanie u "Stokrotki" pokazało, że powinność swej służby zrozumiał, więc prawie na pewno zostanie na przesłuchanie wezwany. Czy przypadkiem nie odkryje, że o żadnym zmartwychwstaniu nie ma mowy, bo wszystko odbyło się tak, jak arcykapłani i starsi ludu po naradzie zalecili nawijać żołnierzom? Nie jest to wykluczone, bo w ten sposób można by upiec na jednym ogniu dwie pieczenie; zasiać ziarno wątpliwości, czy przypadkiem nie miała racji Doda Elektroda, mówiąc o "naprutych winem i palących jakieś zioła" autorach, a po drugie, a właściwie przede wszystkim – wyjść naprzeciw zapotrzebowaniem, jakie pociąga za sobą słynny dialog z judaizmem. Taki pan red. Jan Turnau, boży ptaszek z "Gazety Wyborczej", uwija się jak mróweczka, żeby mikrocefalom przedstawić strawniejszą dla "judaizmu" wersję Zmartwychwstania – że mianowicie nie było ono "faktem historycznym", a tylko apostołowie tak bardzo tego pragnęli, że aż się im w końcu przywidziało. Ano – jak ludzie piją wino i palą różne zioła, to niejedno może im się przywidzieć – więc przy takim teologicznym założeniu, przed dialogiem z judaizmem otwierają się przepastne perspektywy. Zatem dzisiaj Tadeusz Bartoś jeszcze dopuszcza możliwość, że Jezus jednak się urodził – jak nie w Betlejem, to przynajmniej w Nazarecie – ale jestem przekonany, że jeśli przyznają mu lepszy wikt i bardziej luksusowy opierunek, to na pewno przypomni sobie, że i z tym urodzeniem to nic pewnego, a właściwie – że pewne jest, iż żadnego Narodzenia nie było. To samo głosili przecież za pierwszej komuny agitatorzy ze Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli, którzy dzisiaj albo przeszli na "uniwersalizm", albo nawet schronili się w Zakonie Synów Przymierza – ale jak trąbka zagra im tratatata, to chyba znów powrócą do służby w karnych szeregach? Dobry kogut w jajku pieje – toteż już teraz widać, że Tadeusz Bartoś wszedł na właściwą drogę. Ponieważ Episkopat zganił podpisanie przez rząd konwencji o zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, Tadeusz Bartoś sumiennie zeznał "Stokrotce", że religia prowadzi do okaleczania kobiet. Z jednej strony – któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od ojczyka – niechby i byłego – ale z drugiej – niepodobna nie zauważyć, iż Tadeusz Bartoś jak ognia unika symetrii nie tylko między religiami, ale nawet – między płciami. Bo przecież jest na tym świecie pełnym złości religia, która prowadzi do okaleczania mężczyzn poprzez ucinanie im napletka – ale Tadeusz Bartoś najwyraźniej skądś wie, że zauważanie tego słonia w menażerii ściągnęłoby mu na głowę same kłopoty, podczas gdy na demaskowaniu Jezusa może nawet dochrapać się stanowiska autorytetu moralnego. Zwłaszcza teraz, kiedy gołym okiem widać foedus, jaki "judaizm" zawarł z bezpieczniakami.


Jeśli chodzi o bezpieczniaków, to oni dla miłego grosza pewnie przeszliby na judaizm i nawet poddali się okaleczeniom – ale widocznie nie ma takiej konieczności. Zauważył to w swoim czasie pruski król Fryderyk II, mówiąc, że kanaliami owszem – można się posługiwać, ale pod żadnym pozorem nie wolno się z nimi spoufalać. Zatem tylko foedus – ale to wystarczy dla skoordynowania propagandy, zaś efekty tej koordynacji mogliśmy na własne oczy obejrzeć przy okazji przedświątecznego przesłuchania Tadeusza Bartosia u "Stokrotki". Na szczęście nie musimy się aż tak bardzo się tym wszystkim przejmować, bo aniołowie, których zdaniem naszego byłego ojczyka "nie było", podobnie jak dzisiaj "nie ma" Wojskowych Służb Informacyjnych, wprawdzie głosili pokój – ale tylko ludziom "dobrej woli". Widać tedy, że nie obejmuje to łajdaków, zatem – zanim z ich strony padnie kolejna salwa, niech humory nam w Święta Bożego Narodzenia dopisują.


Stanisław Michalkiewicz
Warszawa

Opublikowano w Stanisław Michalkiewicz
piątek, 21 grudzień 2012 16:16

Ziemkiewicz (wirtualnie) w Toronto

W niedzielę, 16 grudnia, "Tajne Komplety" wraz z Gminą 1 Związku Narodowego Polskiego kolejny raz zorganizowały ciekawe skypowe spotkanie w siedzibie Gminy 1 ZNP na Judson St. w Toronto. 


Tym razem gościem był znany publicysta Rafał Ziemkiewicz.
Spotkanie prowadził pan Bartłomiej Habrowski.

ziem2
Kilkadziesiąt osób wysłuchało prelekcji pana Ziemkiewicza, który skomentował wydarzenia ostatnich tygodni w Polsce, m.in. zniszczenie tygodnika "Uważam Rze" i "Rzeczpospolitej", paraliż kolei na Śląsku, sprawę domniemanego terrorysty Brunona K., śledztwo smoleńskie, propagandę rządową przypominającą gierkowskie czasy. To wszystko, według Ziemkiewicza, świadczy o postępującej "peerelizacji" Polski.
Potem słuchacze mieli możliwość zadawania pytań publicyście. Pytano oczywiście o ostatnią książkę Rafała Ziemkiewicza "Myśli nowoczesnego endeka", o sprawę smoleńską i prośbę ministra Sikorskiego do UE o interwencję ws. zwrotu wraku, o roszczenia żydowskie w kwocie 65 mld dol., o politykę prezesa Kaczyńskiego. Co jest pewnym novum, Polonia dostrzegła potencjalną siłę polityczną w młodzieży Obozu Narodowo-Radykalnego i o to zapytano pana Ziemkiewicza. Ten powiedział, że choć widzi aktualność myśli Dmowskiego właśnie teraz, w czasach nam współczesnych, i mimo że popiera młodzież z obozu narodowego, nie widzi w tej chwili szansy na stworzenie przez nią partii politycznej.

ziem3
Ciekawe spotkanie trwało dwie godziny, pan Habrowski już zapowiedział kolejne w styczniu, z historykiem Pawłem Zyzakiem, autorem słynnej książki o Lechu Wałęsie, i z reżyserem Grzegorzem Braunem. Proszę śledzić komunikaty w Gońcu. (jw.)

Opublikowano w Życie polonijne
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.