Inne działy
Kategorie potomne
Okładki (362)
Na pierwszych stronach naszego tygodnika. W poprzednich wydaniach Gońca.
Zobacz artykuły...Poczta Gońca (382)
Zamieszczamy listy mądre/głupie, poważne/niepoważne, chwalące/karcące i potępiające nas w czambuł. Nie publikujemy listów obscenicznych, pornograficznych i takich, które zaprowadzą nas wprost do sądu.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanych listów.
Zobacz artykuły...55. rocznica święceń kapłańskich ks. kanonika Mieczysława Kamińskiego
Napisane przez Leszek WyrzykowskiW niedzielę, 22 czerwca, byliśmy świadkami niezwykłego wydarzenia: ks. kanonik Mieczysław Kamiński celebrował Mszę św. w 55. rocznicę święceń kapłańskich! Przed pięciu laty, w okrągłą, 50. rocznicę, zorganizowano uroczyste obchody – obecnie było skromniej, ale liczy się to, że nie zapomniano o posłudze ks. kanonika.
Ks. Zbigniew Sawicki, proboszcz parafii p.w. Świętej Trójcy, w czasie okolicznościowego kazania podkreślił niezmiernie ważny fakt – a przez nas, świeckich, rzadko dostrzegany, że dla kapłana każda rocznica święceń jest bardzo ważna.
I trudno się z tym nie zgodzić, dla nas np. lata pożycia małżeńskiego są bardzo ważne: kolejny rok za nami, trwamy w związku, chociaż nie brakuje chmur i chmurek na niebie i chociaż może czasami kusi, aby... itd.
W życiu kapłana są również trudne chwile, momenty zawahań, ale najważniejsze, że – jak ks. Kamiński – trwa na posterunku, który wybrał; że służy tak, jak postanowił w dniu święceń: na dobre i na złe.
Ks. Kamiński urodził się w roku 1930 "w nowogródzkiej stronie", po napaści Armii Czerwonej na Polskę stracił ojca, a w lutym 1940 r. razem z matką, siostrą i dwoma braćmi trafił na zsyłkę. Można powiedzieć, że klasyczne losy setek tysięcy polskich rodzin, które Sowieci wywieźli w bydlęcych wagonach na Sybir.
Można powiedzieć, że Najwyższy czuwał nad rodziną Kamińskich: udało im się opuścić nieludzką ziemię, starsi bracia walczyli u Andersa, matka z siostrą doczekały końca wojny w Indiach.
15-letni Mieczysław w roku 1945 trafił do Stanów Zjednoczonych, dzięki inicjatywie amerykańskich biskupów 30 chłopców skierowano na dalszą naukę w USA. Nie było tajemnicą, że liczono na to, że zostaną kapłanami. Nie wiem, ilu ostatecznie zostało księżmi, ale ks. Kamiński w polskim ośrodku w Orchard Lake w Michigan, ukończył szkołę średnią, wyższą – Kolegium Najświętszej Maryi Panny i cztery lata seminarium świętych Cyryla i Metodego.
Ponieważ po wojnie tysiące Polaków osiedlało się w Kanadzie, m.in. dlatego kleryk Kamiński zdecydował się na święcenia w Ontario. W czerwcu 1958 r. ówczesny biskup londoński, ks. Cody, udzielił mu święceń i tym samym ks. Kamiński został kapłanem diecezji London. Podobnie jak jego kolega z seminarium w Orchard Lake, ks. prałat Piotr Sanczenko.
Długa jest lista parafii, w których ks. Kamiński pracował, przypomnę tylko, że jego pierwszą placówką była parafia Matki Bożej Zwycięskiej w Chatham (1958–1960), do której powrócił, już jako proboszcz, w latach 1973–1983.
Ks. Kamiński pracował w latach 1960–1962 w parafii św. Filipa w Petroli, w latach 1962–1967 w Woodstock – St. Mary's; 1967–1969 – parafia Holy Angels w St. Thomas; 1969–1973 parafie St. Mary's w Tillsonburg i Sacred Heart w Wingham.
Po dziesięciu latach w Chatham (1973–1983) ks. Kamiński został proboszczem parafii p.w. Matki Bożej Częstochowskiej w London – 1983–1992. W latach 1992–2006 ksiądz kanonik posługiwał w Ingersoll, w parafii Sacred Heart.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7378#sigProId4b9eb8fe02
Po przejściu na emeryturę w 2006 r. ks. Kamiński zamieszkał w Windsor, w pobliżu kościoła św. Trójcy, i po dziś dzień z wielkim zaangażowaniem wspomaga kolejnych proboszczów. Jak podkreślił ks. proboszcz Sawicki, ksiądz kanonik posługuje w parafii jak wikary, zawsze jest do pomocy, zawsze z uśmiechem przyjmuje kolejne zlecenia i nigdy nie odmawia pomocy.
Skromne uroczystości, które zorganizowała rada parafialna – jak podkreślił jej przewodniczący Mariusz Zalewski – pomyślane były jako wyraz wdzięczności i uznania za kolejne lata posługi w windsorskiej wspólnocie.
Po zakończeniu Mszy św. ks. kanonik otrzymał bukiet kwiatów, natomiast w sali pod kościołem było chóralne "Sto lat" i okolicznościowy tort z napisem: 55 lat kapłaństwa.
Co prawda łacińskie "ad multos annos" zazwyczaj mówi się z okazji urodzin, ale tak piękna rocznica zasługuje również na to łacińskie wezwanie, a zatem AD MULTOS ANNOS Księże Kanoniku.
Leszek Wyrzykowski
Dęby Pamięci w parku im. Ignacego Paderewskiego. Katyń - ocalić od zapomnienia
Napisane przez Krystyna Sroczyńska i Roman BaranieckiW niedzielę, 23 czerwca 2013, w parku im. I. Paderewskiego odbyła się, już po raz trzeci, uroczystość sadzenia Dębów Pamięci w ramach ogólnoświatowego programu patriotyczno-edukacyjnego "Katyń – ocalić od zapomnienia", zorganizowana przez Placówkę 114 Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce oraz Społeczną Radę Programową Uroczystości Sadzenia Dębów Pamięci w Toronto.
Program ten, założony w 2008 r. z inicjatywy śp. o. Józefa Jońca, objęty patronatem ś.p. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i koordynowany przez Stowarzyszenie "Parafiada" w Polsce, ma na celu uczczenie pamięci i przybliżenie sylwetek ofiar mordu katyńskiego. Zasadzonych będzie 21.857 dębów w różnych miejscach na świecie. Każdy dąb ma upamiętniać jednego Bohatera. W parku im. I. Paderewskiego zasadzono dotąd, łącznie z tegorocznymi, 24 Dęby Pamięci, które tworzą już Aleję Pamięci.
Oprócz rodzin trzech, spośród pięciu, bohaterów tegorocznej uroczystości, opiekunów dębów oraz rodzin bohaterów poprzednich dwóch akcji, do parku im. I. Paderewskiego przybyli weterani, posłowie do parlamentu kanadyjskiego, przedstawiciele Konsulatu RP w Toronto, Kongresu Polonii Kanadyjskiej, Wojska Polskiego, organizacji polonijnych, harcerze i wiele osób prywatnych.
Przy dźwiękach orkiestry, Aleją Pamięci przeszedł pochód sztandarowy prowadzony przez komendanta Placówki 114 SWAP Krzysztofa Tomczaka. Po dokonaniu przeglądu pocztów sztandarowych i złożeniu raportu, odegrane zostały trzy hymny państwowe, Kanady, Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i Polski. Minutą ciszy uczczono pamięć polskich żołnierzy, poległych na wszystkich frontach świata. Apel poległych, w którym wymienione zostały nazwiska wszystkich uhonorowanych bohaterów, odczytał druh Andrzej Kawka, jeden z głównych organizatorów tej uroczystości. W uroczystości wzięła udział młodzieżowa grupa rekonstrukcyjna, stworzona przez druha Kawkę i pana Stephena Flora z Rochester, NY. Harcerze ubrani byli w mundury żołnierzy Błękitnej Armii gen. Józefa Hallera i żołnierzy 2 Korpusu Polskiego.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7378#sigProIdd3a625e76b
Uroczystość prowadził komendant Krzysztof Tomczak. Na początku powitał gości honorowych, wśród których byli m.in. z Nowego Jorku komendant naczelny SWAP Wincenty Knapczyk i wicekomendant Anthony Domino oraz prezes naczelna Korpusu Pomocniczego Pań Helena Knapczyk. Byli również posłowie federalni Władysław Lizoń i Ted Opitz, konsul generalny RP Grzegorz Morawski, attache obrony płk Michał Pęksa, kończący szkolenie militarne w Toronto płk Karol Andrzejewski, członkowie Stowarzyszenia Weteranów im. gen. W. Sikorskiego z Oshawy z prezesem Bolesławem Drańskim, przedstawiciele Kongresu Polonii Kanadyjskiej, prezesi organizacji weterańskich i polonijnych. Z Buffalo przyjechał komendant Placówki 1 SWAP Stanisław Przystal. Z Nowego Jorku przyjechał pan Teofil Lachowicz, historyk dziejów Polonii amerykańskiej, redaktor naczelny miesięcznika "Weteran", organu Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce. Gościem honorowym był także o. Jacek Cydzik z Radia Maryja. Licznie reprezentowane było Koło Pań "Nadzieja" z prezes Haliną Drożdżal i Teresą Klimuszko. Przedstawieni zostali członkowie rodzin bohaterów i opiekunowie dębów.
Komendant Krzysztof Tomczak wygłosił inauguracyjne przemówienie, po czym kolejno wystąpili goście honorowi.
Po przemówieniach nastąpiło wręczenie odznaczeń i awansu. Sztandar Placówki 114 SWAP został udekorowany Medalem I. Paderewskiego przez komendanta naczelnego SWAP Wincentego Knapczyka. Z jego rąk, Medal I. Paderewskiego otrzymał attache obrony płk. Michał Pęksa, który kontynuował ceremonię. Awans na podpułkownika, przyznany przez Ministra Obrony Narodowej, otrzymał kapitan Stanisław Socha. Wręczonych zostało sześć złotych Medali Wojska Polskiego i jeden brązowy zasłużonym osobom z Oshawy.
Mszę św. odprawił o. Jan Szkodziński OMI, kapelan Placówki 114 SWAP.
Po Mszy św. prowadzenie uroczystości przejęła Rada Programowa. Nastąpiła ceremonia sadzenia Dębów Pamięci, którymi zostali uhonorowani:
Podpułkownik Dionizy Krechowicz – opiekunami są Koło Pań "Nadzieja" oraz panie Bogumiła Bodnar i Hanna Deczkowska wraz z Rodzinami.
Komisarz Policji Państwowej Wacław Zarzecki – opiekunem jest Stowarzyszenie Weteranów Armii Polskiej w Ameryce Placówka nr 114 w Toronto.
Komandor podporucznik Marynarki Wojennej Rudolf Stanisław Kuzio – opiekunem jest Społeczna Rada Programowa Uroczystości Sadzenia Dębów Pamięci w Toronto oraz redakcja "Merkuriusz" z panią Anną Łabieniec.
Podporucznik Antoni Czepiel – opiekunami są Stowarzyszenie Lotników Polskich w Kanadzie "Skrzydło "Warszawa" oraz pan Marceli Ostrowski z Rodziną.
Podporucznik Wacław Piasecki – opiekunami są Społeczna Rada Programowa Uroczystości Sadzenia Dębów Pamięci w Toronto oraz pan Zbigniew Piasecki wraz z Rodziną.
Każdy dąb, przewiązany biało-czerwoną wstęgą, z tablicą stojącą obok, był miejscem krótkiego postoju. Prowadzący tę ceremonię Andrzej Kawka i Roman Baraniecki przedstawili biografie Bohaterów. Każdy dąb został poświęcony. Członkowie rodzin i opiekunowie dosypywali ziemię.
W obszernym dolnym pawilonie wystawiona była dwuczęściowa wystawa na temat zbrodni katyńskiej, przygotowana przez Radę Programową.
Pokazano tam plansze pierwszej wystawy katyńskiej w Toronto, wypożyczone na ten dzień z Muzeum im. Bolesława Orlińskiego w domu seniora "Wawel Villa" w Mississaudze.
Wystawę tę zaprezentowano w parku im. Paderewskiego po raz pierwszy, z inicjatywy i przy wielkim zaangażowaniu pana Jerzego Kowalczyka, kustosza Muzeum.
Drugą część wystawy stanowiła ekspozycja, w której wykorzystano unikalne i mało znane archiwalne materiały, pochodzące ze zbiorów prywatnych.
Wystawione m.in. były dokumenty prasowe i ikonograficzne, przedstawiające współpracę niemiecko-sowiecką w latach 1939–1941 w celu zniszczenia Polski i narodu polskiego. Oprowadzali druh Andrzej Kawka i Roman Baraniecki.
Placówka SWAP 114 w Toronto przyjęła honorowych gości uroczystym bankietem.
Wielu przybyłych na tę uroczystość, mieszkańców Toronto i okolic, pozostało w parku do wieczora, biorąc udział w pikniku rodzinnym z muzyką i śpiewem zespołu "C'est La Vie".
Nocą w Alei Pamięci zapłonęły znicze zapalone przez organizatorów tej pięknej uroczystości.
Autorzy fotografii: Andrzej Kawka, H. i B. Deczkowscy i Chris Angus
W piątek, 21 czerwca, w gościnnych progach konsulatu przy Lakeshore odbyła się odprawa ekipy kanadyjskiej wyjeżdżającej w sierpniu na igrzyska polonijne do Kielc.
Organizatorzy, p. Jerzy Dąbrowa i p. Piotr Lach, zapraszali również do kupowania koszulek, gdyż dochód z ich sprzedaży służy dofinansowaniu wyposażenia naszych olimpijczyków. Większość z nich jedzie za własne pieniądze, ale organizatorzy mają nadzieję dofinansować przelot kilku osobom, których po prostu na to nie stać. Łącznie ekipa kanadyjska liczy ponad 100 osób i jest drugą pod względem liczebności po litewskiej.
Jak podkreślił konsul p. Grzegorz Morawski, w czasie minionych igrzysk Team Canada zdobył drugie miejsce, co zwiększyło apetyt na medale w tegorocznej olimpiadzie. Organizatorzy dostali od konsulatu podarunek w postaci szwajcarskiego scyzoryka.
Obecny p. poseł Lizoń z małżonką obiecał ze swej strony promocyjne materiały kanadyjskie dla wyje-żdżdających – flagi i znaczki. Pan poseł chciał jechać na olimpiadę, ale nie pozwoliły mu inne obowiązki, choć sportowo również się udziela, gdyż przygotowuje się do marszu wojskowego w Holandii, z armią kanadyjską, przez 4 dni po 40 km dziennie.
Piotr Lach podziękował wszystkim za pomoc, podkreślił, że kanadyjska ekipa jest zawsze najlepiej ubrana, ponieważ środowisko polonijne jej pomaga. – Każdy coś wnosi i dla każdego jest miejsce – podkreślił p. Lach – nie jesteśmy etatowymi działaczami sportowymi z Jurkiem, po prostu zbieramy się i pracujemy.
Przy okazji, przekazano kopertę z wynagrodzeniem pani Halinki obsługującej niedawno piknik olimpijczyków w parku Paderewskiego na pokrycie części kosztów wyjazdu jednej osoby.
- Kwestowaliśmy również – mówił Jerzy Dąbrowa – na potrzeby młodego kielczanina, który uległ wypadkowi i jest sparaliżowany – ma obecnie ok. 19 lat, nie mówi i jest na wózku, nie ma dofinansowania i rodzina jest zrozpaczona.
Jerzy Dąbrowa poinformował, że młody człowiek, student, pochodzenia koreańskiego (na zdjęciu powyżej w pierwszym rzędzie 3. od lewej), który tu założył swój biznes, kiedy dowiedział się o tej sytuacji, tak się przejął sprawą, że zaoferował przekazać 5 tys. dolarów i przyniósł czek. Pieniądze zostaną przekazane w Polsce.
Organizatorzy zapraszają na swoją stronę igrzyskapolonijne.ca, tam są wszystkie aktualne informacje również po angielsku. (ak)
Dawno już odeszły czasy, kiedy Hyundaia można było uważać za podrzędną markę, dzisiaj są to auta idące na pojedynek z Toyotą czy Hondą. Na dodatek huyndai cały czas jest na pozycjach atakujących czego przykładem ostatnio jest świetna elantra. Pozytywnie zaskakuje również ścięty z tyłu na kropelkę hyundai veloster. Auto to ma się plasować w grupie usportowionych hatchbacków, zdolnych konkurować nawet z golfem gti. Nadwozie dalekie od konwencjonalnych rozwiązań jest asymetryczne – duże jedne drzwi od strony kierowcy i dwoje drzwi po stronie pasażera.
Samochód choć jest wyposażony jedynie w czterocylindrowy motor o pojemności 1,6 litra, jest w stanie wykrzesać z tego litrażu aż 201 koni, oczywiście z turbodoładowaniem. Brzmi to ładnie i gardłowo, a jeśli lubimy szpanować możemy do tego zamówić nawet 18 calowe kółka.
Solidnie przeszklona kabina, niski środek ciężkości i standardowa 6-biegowa przekładnia dają kierowcy poczucie kontroli ruchu. Skrzynia robi "niemieckie" wrażenie, biegi przekładają się krótkimi ruchami. Doskonały system nawigacyjny z dużym ekranem, który wyświetla obraz z kamery cofania, jest łatwy i intuicyjny w obsłudze.
Oczywiście do każdego samochodu można się przyczepić, a to że za twardy i roztrzepany na wybojach, a to że moc czuć wyraźnie dopiero na wyższych obrotach powyżej 3500 rpm, a to że kierownica zbyt oddala od nawierzchni. Można. Tylko że w przypadku velostera, za przyzwoicie rozsądną cenę uzyskujemy naprawdę praktyczny i oszczędny pojazd, z bardzo dobrymi gwarancjami i całym zestawem opcji na życzenie.
Veloster poza miastem pali jedynie 5,7 l/100, a w mieście 8,3 litra. Rozmowa o pieniądzach zaczyna się zaś już od niecałych 20 tys. dol., i to w tej cenie mamy już te 6 biegów (za automat musimy dorzucić 1000) czy boczne poduszki powietrzne.
Zaskoczenie nie będzie nas odstępować, gdy przy porównywaniu lewej i prawej strony zauważymy różną liczbę drzwi! Co ciekawe, projektanci po obu stronach zastosowali niemal identyczne linie szyb, a klamkę tylnych drzwi ukryli w słupku, przez co różnicę "w drzwiach" dostrzega się z pewnym opóźnieniem.
Jak można się domyślać z kształtu karoserii, kanapa z tyłu musi być "głęboka", by człowiek nie wybijał w suficie dziury. W ogóle w velosterze siedzi się raczej blisko jezdni. Auto ma pojemny bagażnik, choć z pokaźnym progiem utrudniającym czasem załadunek.
Jak na sportowy (w założeniu) pojazd przystało veloster, ma metalowe nakładki na pedały. Wnętrze nie sprawia zaś wrażenia taniego, co przy wspomnianej cenie trzeba zaliczyć na wielki plus.
Auto dobrze trzyma się drogi nie tylko za sprawą zawieszenia zestrojonego, do szybkiej jazdy po zakrętach ale również dzięki niskiemu środkowi ciężkości. Przy wysterowaniu zawieszenia nie uniknięto jednak kompromisów – veloster to w końcu auto do codziennego użytku a nie porsche tuningowany na rajdy. Chodzi o to, byśmy trasę do Montrealu pokonali bez uczucia wytrzepania na pozimowych wybojach 401.
Tak czy owak, za rozsądne pieniądze jest to auto dla osób, które lubią być inne. No i szukają przyjemności w prowadzeniu samochodu.
Oczywiście jak zwykle po velostera zapraszam do salonu naszych reklamodawców Lakeshore Auto Mart.
---
A na koniec pozwolę sobie przytoczyć ciekawe porównanie, które umieścił na łamach wheels.ca Ian Law. Jak łatwo siłą domyślić jestem zwolennikiem jeżdżenia "z wajchą" choćby dlatego, że mieszając biegami trudniej oderwać umysł i uciec myślą od prowadzenia pojazdu. Od dawna też było wiadomo że automat więcej pali, choć z uwagi na postęp techniczny, różnica ta jest coraz mniejsza.
Ian Law wziął zwykłą elantrę 2012, pojeździł z ręczną przekładnią, a następnie z automatyczną. Oczywiście bardzo wiele zależy od tego, jak jeździmy, ale w tym wypadku - osoba testująca była ta sama, a modele samochodu identyczne za wyjątkiem właśnie przekładni.
Co się okazało? Okazało się, że technika, owszem, poszła bardzo daleko do przodu, ale nadal jeżdżenie z ręczną przekładnią w jeździe mieszanej wiejsko-miejskiej pozwala sporo zaoszczędzić. W przypadku elantry standardowej Ian był w stanie w cieplejszych miesiącach uzyskać wynik od 4,8 do 5,2 litra na sto, a od 5,5 do 5,8 litra w zimowych. Automatik, choćby nie wiem jak się starać, dawał mu od 6,4 litra do 6,8. Biorąc pod uwagę ceny benzyny w wypadku średniego jeżdżenia, dawało to rocznie oszczędności ok. 400 dol. na paliwie. W okresie 5 lat posiadania samochodu koszt ten rośnie do 2000, plus 1250 dopłaty za automat, czyli ponad 3 tys. dol. Różnica może być jeszcze większa w przypadku jazdy bardziej miejskiej niż wiejskiej.
Wniosek: umiejętność jazdy ze sprzęgłem nie tylko daje przyjemność, ale jeszcze przynosi całkiem spore oszczędności. No bo zastanówmy się, co takiego możemy sobie kupić w prezencie za 3 tys. dol. Ja sam mam kilka pomysłów.
Sobiesław Kwaśnicki
Polskie kominy
Kilka lat temu w parku Lakefront Promenade na Mississaudze, czyli pod kominami, codziennie spotykało się polskich wędkarzy, łowiących karpie z "boardwalk". Pod kominami bywało się każdego dnia, a piątkowe wieczorne spotkania stały się tradycją. Pod kominami bywało więcej Polaków niż na Roncesvalles...
Wildstein – PiS lekarstwem na demokrację limitowaną
W warszawskiej księgarni Traffic odbyła się promocja najnowszej książki Bronisława Wildsteina "Demokracja limitowana" wydanej przez Wydawnictwo Zysk. Spotkanie prowadził w dziwacznej konwencji udawanej rozmowy przez telefon, która nie wiedzieć czemu miała służyć, Krzysztof Skowroński.
Bronisław Wildstein zwierzył się podczas spotkania, że przyczyną jego pisarstwa jest frustracja wynikająca z patologii w III RP. Jest rewolucjonistą, bo zmusza go do tego rzeczywistość, a nie dla dreszczyku emocji.
Pan Paweł Raue, stary kawaler skoligacony z możną na Wileńszczyźnie rodziną Bohdanowiczów, był człowiekiem wielkiej kultury i wielu dziwactw – nieodłącznych cech starokawalerstwa. Podkpiwano z niego po trosze i w urzędzie, i poza urzędem, ale szanowano za inteligencję, dobrą francuszczyznę i doskonałe maniery. Podkpiwano też mocno z jego bezpośredniego szefa pana Olgierda Malinowskiego, wicewojewody i naczelnika wydziału prezydialnego. Pan Malinowski był pedantem i formalistą, a przeto był nudny. Lubił wyrażać się zaokrąglonymi frazesami z nadużywaniem mało używanych lub obcych wyrazów. Był jednak inteligentny, kulturalny i – porządny. Gdy w parę lat później pana Rauego przeniesiono na emeryturę, a pana Malinowskiego na stanowisko w innym województwie, nikt ich nie żałował – ani wśród kolegów i podwładnych, ani wśród miejscowego obywatelstwa. Dopiero po upływie szeregu lat, gdy na urzędy zaczęto naznaczać półinteligentnych emerytów wojskowych, a nieraz typów spod ciemnej gwiazdy, ten i ów westchnął do czasów, kiedy w gmachu przy ulicy Magdaleny, na wprost skwerku z cokołem po pomniku Katarzyny II, urzędowali panowie Olgierd Malinowski i Paweł Raue.
Życie Wileńszczyzny płynęło spokojnie. Był to czas między "stagnacją" po reformie walutowej Grabskiego a krótkim okresem dobrobytu, spowodowanym, jak powiadali ekonomiści, strajkiem powszechnym w Wielkiej Brytanii. Do mającego spaść jak piorun z jasnego nieba kryzysu lat 1929–30 było daleko. Ziemianie i chłopi powoli odciskali pasa. Wuj Wacio Świętorzecki z Jachimowszczyzny zwierzał się Tadeuszowi: "Jeżeli urząd skarbowy na jeden rok o mnie zapomni, to będę mógł powiedzieć o sobie, że jestem bogaty"... Pan Biszewski z Łyntup, nauczony gorzkim doświadczeniem, że stratny jest najczęściej podatnik płacący podatki w terminie, a niepunktualny płatnik korzysta z rozmaitych ulg, konwersji i bonifikacji, płacił swe podatki zawsze w ostatnim dniu płatności. – Inni ziemianie – i nieziemianie – mniej zapobiegliwi od pana Biszewskiego budowali swe budżety na nadziei wygrania na loterii, korzystali z łatwego kredytu i zaciągali długi.
I ziemianie, i chłopi krzywym okiem patrzyli na osadników wojskowych, którzy w znacznej części byli nierobami korzystającymi z różnych pożyczek i ulg. Ale nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że to niewinnie wyglądające (i "ach, tak sprawiedliwe: chleb zasłużonych"!) osadnictwo wojskowe stanie się przekleństwem, które wykopie rów głęboki na bardzo długo – może na szereg pokoleń – między Polakami i Białorusinami.
W życiu socjety wileńskiej ton niemały zadawali tzw. prymacy. Prymakami nazywali Białorusini tych, którzy się "wżenili" w fortuny kobiet z reguły od nich starszych. Czterech głównych prymaków było na Wileńszczyźnie: pan Marian Mikulicz-Radecki, który się wżenił w olbrzymie dobra Belmont należące do primo voto Platerowej z domu Potockiej; pan Jan Cywiński, żonaty z bardzo zamożną rozwódką panią Oskierczyną z Oszmiańskiego; pan Jarociński z Poznańskiego żonaty z panną Oskierczanką, córką pana Jana Oskierki z Budsławia; pan Mieczysław Chmara ożeniony z kuzynką Tadeusza Marylką primo voto Słotwińską z domu Koziełł-Poklewską. Pewien złośliwy mecenas wileński nazywał tych prymaków "alfonsami". Nie podzielam tej definicji. Przede wszystkim ubliża ona zacnym, choć starzejącym się niewiastom. Po drugie wszyscy czterej byli – może z wyjątkiem pana Jarocińskiego – ludźmi wielkich zalet. A więc pan Mikulicz-Radecki zasłynął jako światły agronom, który zrobił odkrycie, że w powiecie brasławskim panują białe noce, skutkiem czego zboża obchodną szybko i bujnie. Pan Jan Cywiński był to wyjątkowej zacności pijak i kompan. Pan Mieczysław Chmara był, zdaniem owego złośliwego mecenasa – "najsympatyczniejszym z alfonsów wileńskich". Zdarzył mu się kiedyś oryginalny wypadek w nocnym lokalu "Palais de danse". Siedział samotny, popijając jakiś trunek. Znajomi oficerowie użalili się nad nim i zaprosili go do swego stolika. Wśród nich był kapitan nazwiskiem Kaczmarczyk, który pana Chmary nie znał. Gdy pan Chmara przedstawił się mu, mówiąc "Chmara jestem", Kaczmarczyk zatrzymał podaną dłoń w swej dłoni i spytał:
– Jak pan powiedział?
– Chmara jestem.
Wtedy kapitan, nie wypuszczając z prawej ręki dłoni pana Chmary, lewą zaczął mu machać przed nosem, mówiąc:
– Wykluczone! Ostatni Chmara, wojewoda miński, umarł w początku XIX wieku. Wobec tego nie może się pan nazywać Chmara, a najwyżej – Chmura.
Jak się potem okazało, ów kapitan Kaczmarczyk, choć sam nie miał żadnych pretensji do szlacheckiego pochodzenia, był z amatorstwa heraldykiem i genealogiem.
W tym mniej więcej okresie Tadeusz był świadkiem małej sceny, która jak memento miała na zawsze wryć się w pamięci. Jadł kolację w restauracji
"Myśliwskiej" w towarzystwie młodego kuzyna Jerzyka Irteńskiego. Usługiwał im jakiś ślamazarny kelner. Poplątał zamówienia i przyniósł Jerzykowi
rumsztyk z cebulką zamiast befsztyka ze struganym chrzanem, czy też odwrotnie. Jerzyk wpadł w gniew i zaczął głośno wymyślać. Kelner odszedł w milczeniu, ale czerwony i widocznie wściekły. Wtedy do stolika ich podszedł pan Michał Dauksza, stary kelner i współwłaściciel "Myśliwskiej". Był ze wszystkimi gośćmi poufały, a zwłaszcza z młodzieżą, której nieraz służył kredytem lub pożyczką. Pochylił się nad Jerzykiem i powiedział półgłosem:
– Słuchaj pan: nigdy nie łajaj kelnera, bo tobie w befsztyk napluje.
Kto z nas będąc w wieku dojrzałym, czy nawet podeszłym, nie miewał strasznego snu: śni się nam, że choć od czasów gimnazjalnych dzielą nas dziesiątki lat i już dawno skończyliśmy uniwersytet, okazuje się, że nie mamy matury i musimy ją zdawać. Z jakąż ulgą budzimy się przekonawszy się, że to był tylko głupi i przykry sen. Czy taki sen ma coś wspólnego z "libido" czy z innymi sztuczkami Freuda – to inna sprawa. Tu chodzi o to, że taki straszny i głupi sen przyśnił się na jawie pewnemu wilnianinowi w latach dwudziestych bieżącego stulecia. Pan Wacław Karnicki, młodzian przystojny i sympatyczny, znany i popularny lekarz ginekolog zmarły niedawno na emigracji, ukończył summa cum laude medycynę na uniwersytecie wileńskim. Już na ławie uniwersyteckiej przepowiadano mu wspaniałą karierę lekarską. I oto nagle zaczęto mu robić trudności z wydaniem dyplomu. Dlaczego?
Dlatego, że w jego papierach nie było matury. Zamiast matury przedstawił jakieś zaświadczenie dwóch wiarygodnych świadków, że zdał maturę w czasie rewolucji w jednym z miast rosyjskich. "Albo pan przedłoży nam świadectwo maturalne, albo nie dostanie pan dyplomu" – miano mu oświadczyć w kancelarii uniwersyteckiej. Biedny pan Wacław czuł się trochę jak bohater "Ferdydurke" Gombrowicza: więc po to studiował pięć lat z okładem na najtrudniejszym z wydziałów, by teraz, gdy dobiegał trzydziestki, rozwiązywać nikomu do szczęścia niepotrzebne zadania algebraiczne, albo pisać wypracowanie na temat: "Porównanie Grażyny z Aldoną"! Dr Karnicki ten bój surrealistyczny wygrał. Sprawa oparła się o ministerium, które zdecydowało, że bez względu na wiarygodność dwóch świadków matury, dojrzałość do otrzymania dyplomu uniwersyteckiego jest eo ipso wystarczającym "świadectwem dojrzałości". Ale że się biedny pan Wacław namęczył, to namęczył.
Po upływie roku pan Władysław Raczkiewicz został mianowany ministrem spraw wewnętrznych – po raz drugi – i pojechał do Warszawy. Ale przyjął nominację pod warunkiem, że stanowisko wojewody wileńskiego zostanie dla niego zarezerwowane. W czasie jego ministerstwa obowiązki wojewody pełnił pan Olgierd Malinowski. W pierwszych dniach maja 1926 roku pan Raczkiewicz wziął urlop i wyjechał za granicę.
Mówiono później, że albo "coś wiedział", albo że "coś przeczuwał", albo – w ostateczności, że "miał nosa". Przypuszczam, że po prostu zaszedł zbieg okoliczności. Tak czy inaczej okres wypadków majowych spędził za granicą i wrócił z urlopu, aby objąć z powrotem stanowisko wojewody wileńskiego.
Wypadki majowe przeszły w Wilnie spokojnie. Tyle tylko, że inspektor armii generał Rydz-Śmigły na własną rękę kazał porozlepiać ogłoszenie, że Piłsudski ogłosił się dyktatorem, a w urzędzie wojewódzkim zaczęła się kręcić – w charakterze obserwatora – otyła i brzuchata postać opięta w mundur majora żandarmerii ze szparkami mongolskich skośnych oczu błyskających zza okularów. Był to pan Stefan Kirtiklis, o którym mówiono, że brał udział w napadzie na ministra Jerzego Zdziechowskiego. Jego postać nie wróżyła nic dobrego dla pana Dworakowskiego. Jak się niebawem miało okazać, pan Kirtiklis nigdy nie mógł darować panu Dworakowskiemu, że cztery lata przedtem, w okresie likwidacji tzw. pasa neutralnego między Wileńszczyzną a Litwą kowieńską, stał na baczność przed panem Dworakowskim, a ten go sztorcował podniesionym głosem.
Konserwatywno-ziemiańskie "Słowo" redagowane przez pana Stanisława Mackiewicza od razu i bez zastrzeżeń opowiedziało się za Piłsudskim.
"Przy tobie chcemy stać komendancie" – tak brzmiał wstępny artykuł pióra Mackiewicza. Pan Mackiewicz jeździł do Druskiennik z wizytami do Piłsudskiego i spędzał tam całe godziny na intymnych rozmowach z nieoficjalnym dyktatorem. Musiało to nie być w smak legionistom-pretorianom.
Po śmierci Piłsudskiego mieli to przypomnieć Mackiewiczowi. Powoli wchodziła w życie era "radosnej twórczości". Słów tych użył przy jakiejś okazji generał Felicjan Sławoj-Składkowski, mianowany wkrótce na ministra spraw wewnętrznych. Pan Składkowski rozpoczął swą "radosną twórczość" od różnych reform. A więc np. kazał starostom przyjmować interesantów nie każdego z osobna w gabinecie, a gromadnie w pokoju przyjęć. Czy wiedział poczciwy minister, że ten ogólny pokój przyjęć był dokładną kopią wzorów rosyjskich datujących bodajże od hr. Benckendorfa, groźnego szefa III oddziału przy Mikołaju I? Inną reformą było zarządzenie malowania domów wiejskich na biało: "Chcę – głosił okólnik – by każdy dom w Polsce odbijał białą plamą". Oprócz reform szły dziwactwa.
A więc Składkowski przyjął zaproszenie na bankiet dozorców domowych w Warszawie. Na bankiecie tym wygłosił mowę, w której znalazła się sentencja: "Tak jak wy jesteście dozorcami domów, ja jestem dozorcą państwa". Na to Mackiewicz napisał w artykule wstępnym: "Nie wchodzimy w kwestię, dlaczego pan minister był na bankiecie dozorców domowych, każdy bowiem dobiera sobie takie towarzystwo, jakie mu odpowiada". Innym, powszechnie znanym dziwactwem była predylekcja do "sławojek".
W tym okresie pierwszego swego ministerstwa Składkowskiemu udał się dowcip, którego niestety nie podał ani w swych "Strzępach meldunków", ani w swych "Kwiatuszkach administracyjnych". Obok dziwacznych i nieszkodliwych "reform" prowadził pożyteczną akcję polityki aprowizacyjnej. Będąc na inspekcji w Wilnie i objeżdżając miasto w towarzystwie starosty grodzkiego pana Iszory zapytał:
– Jakże tam z aprowizacją, panie starosto?
– Właśnie odbyliśmy dwa posiedzenia, panie generale...
– Posiedzenia! – przerwał Składkowski – tu trzeba, panie starosto, pracować głową, a nie dupą.
W nagrodę ziemiaństwu za "przyjęcie" przewrotu majowego Piłsudski zrobił pana Karola Niezabytowskiego ministrem rolnictwa, a pana Aleksandra Meysztowicza ministrem sprawiedliwości. Choć obaj ministrowie byli w Warszawie nierozłączni i m.in. razem składali oficjalne wizyty, mało mieli ze sobą wspólnego. Nominacja pana Niezabytowskiego była prawdopodobnie nagrodą daną byłemu koledze szkolnemu Piłsudskiego za pomoc okazaną bojówce po akcji bezdańskiej. Chociaż był człowiekiem wielkiej kultury i dużej wiedzy, niczym się szczególnym na stanowisku ministra rolnictwa nie odznaczył. Pan Meysztowicz natomiast miał głowę umiejącą myśleć "generalnie" i nadto miał mocny charakter. Nazwisko jego wiązano z szeroką akcją likwidacji Białoruskiej Hromady, organizacji kierowanej przez komunistów. Pan Meysztowicz nie miał wykształcenia prawniczego.
Za jego urzędowania odbył się międzynarodowy kongres prawników, zdaje się kryminologów, w Madrycie. Uczestnicy kongresu oraz ministrowie sprawiedliwości państw, które kongres obesłały, otrzymali wysokie ordery królewskie. Order dla pana Meysztowicza – wstęga na szyję z gwiazdą pięknej roboty jubilerskiej – przyszła do Wilna w czasie, gdy pan Meysztowicz nie był już ministrem. Tadeusz oglądał ten piękny order w sekretariacie wojewody. Odtąd pana Meysztowicza zaczęto nazywać w Wilnie "prawnikiem hiszpańskim".
Okres urzędowania dwóch "żubrów" w fotelach ministerialnych i historyczna wizyta Piłsudskiego w Nieświeżu były to krótkie epizody. Im bardziej starzał się Piłsudski, tym gęściej otaczał się "pretorianami" i tym bardziej ci pretorianie się rozzuchwalali. Wpełzanie piłsudczyków na posady i posadki, z początku nieliczne i ostrożne, stało się później powszechne. Powoli i sami piłsudczycy i duża część społeczeństwa uznała to pchanie się na posady za coś zupełnie naturalnego. Istnieje anegdota o pewnej emigrantce rosyjskiej, która mówiła, że z chwilą "gdy tych podłych bolszewików wykończą, mąż jej zostanie gubernatorem". "Dlaczego?" – spytał rozmówca. – "Jak to – dlaczego?! – oburzyła się emigrantka – dlatego, że tak bardzo cierpiał!" "Pani droga – powiedział rozmówca – za cierpienia zostaje się świętym, a nie gubernatorem!"...
- Mam pytanie, czy kupowanie domu poza miastem, czyli trochę z dala od cywilizacji, jest inne i na co zwracaę uwagę jeśli tak jest?
Mówiąc o domach za miastem, mamy na myśli domy na przynajmniej 1-akrowych działkach, a nie domy w subdivisions poza miastem, które mają pełny serwis wszystkich mediów. Oczywiście, że zakup domu poza miastem trochę się różni. Ale tylko trochę.
Obecnie wiele rzeczy, które kiedyś sprawiały kłopoty, dziś dzięki postępowi cywilizacji i technologii przestały być problematyczne. Inaczej też wygląda sprawa, kiedy kupujemy tak zwany "cottage", a inaczej kiedy kupujemy dom całoroczny. Kiedy kupujemy "cottage" – tak zwana wygódka w lasku czy woda z jeziora – są często normalne i akceptowalne. W przypadku domów całorocznych to oczywiście nie wchodzi w rachubę.
A teraz kilka spraw, o których należy pamiętać, kiedy planujemy zakup domu "poza miastem".
Źródło ogrzewania – poza miastem rzadko mamy do czynienia z naturalnym gazem. Najczęściej jako źródło ogrzewania używany jest prąd, olej opałowy lub propan. Ten ostatni robi się coraz popularniejszy ze względu na lepszą cenę i łatwość dostaw. W ostatnich latach jako uzupełniające źródło energii zaczyna być używana coraz częściej energia słoneczna oraz energia z wód gruntowych. Niestety, koszt instalacji tych urządzeń jest znacznie wyższy niż w Europie, gdzie ich popularność jest ogromna. Jest to zrozumiałe – energia u nas jest jeszcze tania w porównaniu z Europą. Koszt takiej instalacji zwraca się na przestrzeni wielu lat i przy ciągle niskich cenach energii niewielu Kanadyjczyków podejmuje taką decyzję.
Źródło wody pitnej – w podmiejskich domach "miejska" czy inaczej mówiąc centralnie dostarczana i oczyszczana woda jest raczej rzadkością. Jeśli mamy do czynienia z taką sytuacją. to wówczas o jakość wody i jej ilość dba lokalne władze. W przypadku własnego ujęcia (studnia głębinowa) głównym problemem będzie przydatność wody do picia, czyli jej smak; potencjalne bakterie oraz ilość pompowanej wody (wydajność studni). Kupując dom ze studnią, należy dokonać odpowiednich testów. Składając ofertę – należy pamiętać o zawarciu specjalnych klauzul w umowie, które będą nas chroniły w przypadku kiedy woda byłaby skażona lub studnia nie miała pożądanej wydajności. Woda ze studni głębinowej może mieć dziwny smak spowodowany minerałami, dlatego często istnieje potrzeba specjalnych filtrów oraz zmiękczaczy do wody. Są to oczywiście dodatkowe koszty, o których należy pamiętać.
Sposób odprowadzania ścieków – w przypadku pozbywania się ścieków centralny system kanalizacji występuje poza miastem bardzo rzadko. Jeśli mamy taki system – to oczywiście nie mamy problemów. Natomiast za miastem najczęściej mamy do czynienia z "septic tank", czyli po polsku z szambem. W takim przypadku ważne jest, by sprawdzić, czy jest ono czyszczone i czy zainstalowane jest zgodnie z normami i przepisami lokalnych władz. Przeciętnie – septic tank jest czyszczony raz na 2 – 3 lata – z tym że częstotliwość zależy od wielkości samego urządzenia, jak i rodziny, która z niego korzysta. Budowa nowego "septic system" może być bardzo kosztowne i waha się od 15 do 30 tysięcy. – W czasie składania oferty – warto pamiętać o specjalnych klauzulach pozwalających na sprawdzenie systemu lub nakładających obowiązek zagwarantowania sprawności szamba przez sprzedających.
Sposób usuwania odpadków – śmieci rzadko są odbierane spod domu i często istnieje konieczność wywożenia ich do centralnie zlokalizowanego składu. To utrudnienie czasami jednak może wyjść na dobre, gdyż często uczy nas być bardziej oszczędnym w kreowaniu gór śmieci. To samo dotyczy surowców wtórnych, choć nie wszystkie gminy stosują jeszcze recykling program.
Telekomunikacja (telefon/Internet) – najczęściej nasze rozmowy podmiejskie będą "long distance" – choć to ostatnio jest już coraz mniejszym problemem dzięki konkurencji między kompaniami telefonicznymi oferującymi różnego rodzaju zniżki. Natomiast ciągle mogą występować ograniczenia w tak zwanym szybkim Internecie, choć i tu dzięki postępowi – coraz częściej możemy korzystać z komunikacji bezprzewodowej czy satelitarnej.
Poczta – zwykle nie jest dostarczana pod drzwi i może wymagane być odbieranie jej z pobliskiego miasteczka. Z drugiej strony – może to fajnie, gdyż rzadziej oglądamy niechciane rachunki! Ponadto – coraz częściej piszemy e-maile niż listy.
HST – jeśli kupujemy farmę, to farmy są objęte podatkiem HST (cena zakupu) – w przeciwieństwie do domów za miastem – zakwalifikowanych jako "residence".
Śnieg na podjazdach zimą – może wymagać ekstra pracy i to samo dotyczy trawy latem, ale jeśli potraktuje się to jako ćwiczenia, to można w tym znaleźć przyjemność. Z drugiej strony – jest wielu kontraktorów, którzy chętnie wykonają tę pracę za drobną opłatą.
Dzikie zwierzęta – potrafią czasami powodować straty – szczególnie w uprawianych warzywnikach lub buszując w niezabezpieczonych śmieciach, ale jeśli będziemy o tym pamiętać, te utrudnienia można zminimalizować.
Pomimo pewnych niedogodności mieszkanie za miastem uspokaja nerwy i z pewnością jest warte polecenia. I jak wspominałem wielokrotnie – inwestycja w znaczną ilość ziemi potrafi przynieść świetne rezultaty.
Maciek Czapliński
Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że w Ontario mieszkają amisze. Menonici – owszem – co do tego nie ma wątpliwości. Ale gdy mówię o amiszach, zdarza się, że jestem poprawiana.
Tymczasem Ontario jest jedyną prowincją w Kanadzie, i w ogóle jedynym miejscem poza Stanami Zjednoczonymi, gdzie żyją amisze. Ich społeczność liczy około 5000 osób. Na początku osiedlili się w Milverton (około 50 kilometrów na północny zachód od Kitchener) – było to w latach 20. XIX wieku. Do dziś jest to największe skupisko amiszów w Ontario. Inne to Lucknow, Alymer, Oxford County (m.in. Norwich, Lakeside, Mossley/Mt. Elgin), Chesley. Łącznie istnieje około 15 społeczności. My trafiliśmy do położonego 40 kilometrów przed London Mount Elgin.
Nasza przygoda z amiszami zaczęła się w zeszłym roku na krótko przed Świętem Dziękczynienia. Wyjazd zaproponował nam o. Marcin Serwin OMI. Musiał odebrać indyki, które zamówili jego rodzice. Pojechały jeszcze trzy osoby i dobrze, że mieliśmy vana, bo średnia waga pojedynczego indyka wynosiła jakieś 30 – 35 funtów. A indyków było chyba 5. Ledwo się zmieściły do lodówek turystycznych. My drobiu nie kupowaliśmy, zaopatrzyliśmy się skromnie w jajka i buraki (przy nas wykopywane z pola). Amisze oferowali jeszcze masło i ziemniaki.
Następnie wśród pomysłów na akcje zbierania pieniędzy na wyjazd grup młodzieżowych do Rzymu pojawił się ten ze sprzedażą jajek przed Wielkanocą. O. Marcin zamówił chyba 10 000. Proces umawiania się z amiszami też jest o tyle ciekawy, że obecnie rzadko stosowany. Otóż prowadzi się z nimi klasyczną korespondencję – trzeba napisać list. Chociaż za którymś razem o. Marcin powiedział, że zadzwonił do niego amisz... Jak to – zadzwonił!? – zdziwiliśmy się. Zadzwonił z budki telefonicznej. Kury nie dały wtedy rady znieść 10 000 jaj. Mieliśmy trochę ponad 7000. Ale za to amisze byli chętni, by sprzedać nam baranka. Gdybyśmy wzięli żywego, cena byłaby sporo niższa.
W zeszłym tygodniu też jechaliśmy po jajka. Nawet Jacka wzięłam, żeby zwierzątka zobaczył. Po drodze kupiliśmy jeszcze kawę w Tim Hortons dla "naszego" amisza i Timbitsy dla jego dzieci.
http://www.goniec24.com/lektura/itemlist/category/29-inne-dzialy?start=7378#sigProIdb98fd4dc57
Społeczność amiszów w Mount Elgin tworzy 12 gospodarstw. Bez trudu można rozpoznać, które to domy. Nie są bowiem podłączone do sieci elektrycznej. Amisze izolują się od świata zewnętrznego, czego przejawem jest właśnie brak podłączenia do linii wysokiego napięcia, kanalizacji czy gazociągu. W domach korzystają z wymienianych butli gazowych. Bieżąca woda pochodzi z własnych studni.
Amisze od menonitów oddzielili się pod koniec XVII wieku. Wtedy to Szwajcar Jakub Ammann doszedł do wniosku, że należy uregulować wszystkie dziedziny życia. Twierdził też, że ten, kto popełni ciężki grzech, powinien być wykluczony ze wspólnoty, chyba że publicznie przyzna się do winy i poprosi o przebaczenie. Inaczej nawet jego własna rodzina ma traktować go jak obcego.
W społeczności amiszów funkcjonuje więc cały szereg nakazów i zakazów. Generalnie ich życie ma być proste, praktyczne, pozbawione luksusów i zbytków. Ma się różnić od reszty świata. Na przykład różne społeczności amiszów różne wieszają zasłony w oknach – określony jest ich kolor lub sposób zawieszenia. Nie posiadają samochodów, ale mogą być przewożeni jako pasażerowie. Zakazane są rowery, ale hulajnogi już nie.
Każda rodzina powinna za to mieć bryczkę. Czarne bryczki, w niektórych społecznościach z szarymi dachami, są znakiem rozpoznawczym wyznawców tego odłamu protestantyzmu.
Przeciętna rodzina ma siedmioro lub ośmioro dzieci. Młody amisz zaczyna szukać żony w wieku 16 lat. Gdy ma 20, przeważnie jest już po ślubie. Rodziny wstają około 4 rano. Żyją z rolnictwa. Amisze są też znani z wyrobu mebli według starych wzorów i narzut na łóżka.
Charakterystyczny dla amiszów jest sposób strzyżenia włosów przez mężczyzn (grzywka i włosy przycięte mniej więcej równo z końcami uszu). Mężczyźni noszą brody, ale nie mają wąsów. Jest to wyraz sprzeciwu przeciwko zasadom panującym w wojsku (amisze są pacyfistami i stronią od wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z wojskiem). Marynarki nie mają guzików, które nadawałyby im zbyt wojskowy wygląd. Guziki dopuszczalne są natomiast przy koszulach. Mężczyźni nie używają pasków, ich spodnie nie mają też rozporków, tylko klapy zapinane na guziki. Noszą charakterystyczne szelki. Do tego każdy amisz powinien mieć kapelusz – inny na co dzień, inny od święta.
Kobiety mają cztery stroje: codzienny, świąteczny, do prania i jeden zapasowy. Mężatki ubierają się na czarno. Panny noszą białe fartuszki. Zmieniają je w dniu ślubu – w panieńskich białych fartuszkach są potem pochowane. Jeśli chodzi o kolory strojów, to zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn dopuszczalne są ubrania czarne, niebieskie, zielone i brązowe.
Warto zwrócić uwagę, że amisze nie prowadzą działalności ewangelizacyjnej. Wierzą w predestynację. Uważają, że jeśli ktoś ma być zbawiony, to po prostu urodzi się w ich wspólnocie, wobec czego ewangelizacja traci sens.
Dla nas, przyzwyczajonych do korzystania z wszelkich zdobyczy cywilizacyjnych, sposób życia amiszów jest dziwny, ale też ciekawy. Przyznam, że mnie ich życie do pewnego stopnia się podoba. Podoba mi się prostota i bliskość natury, spokój i dostosowanie życia do rytmu przyrody, a nie walka z nim. Z drugiej strony, trudno mi jest pogodzić się np. z ich podejściem do edukacji. Dzieci amiszów kończą ośmioklasową szkołę. Dalej nie wolno im się uczyć.
Powszechnie wiadomo, że Amisze nie chcą być fotografowani. Wynika to z biblijnego przekonania, że to przejaw hołdowania własnej pysze. Jeśli już zgadzają się na zdjęcia, to mogą być one robione z oddali, bez pozowania. Ja fotografowałam z jadącego samochodu. Czytałam, że amerykańskie dowody tożsamości amiszów często wydawane były bez zdjęcia. Stanowiło to jednak problem, gdy chcieli przekraczać granicę.
Zainteresowanych tematem gorąco zachęcam do odwiedzenia strony http://www.dypinc.com. Tam w zakładce Photo Catalog można znaleźć setki zdjęć przedstawiających życie amiszów w Stanach Zjednoczonych, które autor Doyle Yoder robił przez prawie 20 lat (1988–2006).
***
Ostatnim razem jajek było trochę ponad 6000. Amisze przechowywali je w piwnicy pod domem. Właśnie w tej piwnicy składaliśmy kartonowe pudełka, do których "nasz" amisz ostrożnie wkładał wytłaczarki. Jedna z koleżanek powiedziała potem, że mógł chociaż świeczkę w tej piwnicy zapalić. Chociaż światło wpadało przez otwarte drzwi i można było się przyzwyczaić do półmroku.
Zostaliśmy poczęstowani ciastkami domowej roboty i pysznymi truskawkami. Potem podeszłam z Jackiem do drzwi stodoły, przy których tłoczyły się kozy. Jedna próbowała ugryźć Małego w rękę. Rękę w porę zabrałam.
Wokół latało sporo much. Kilka wpadło nawet do naszego samochodu. Ale musiały się zdziwić, gdy zostały wypuszczone w Toronto...
Tekst i zdjęcia
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak