– Doskonale „wysoki sądzie”! – wykrzyknął niemal z entuzjazmem, aż major, zdjąwszy okulary, przyjrzał mu się badawczo, po czym z powrotem założył okulary, poprawił się na krześle, odchrząknął i spojrzawszy po „sali rozpraw”, rozpoczął bardzo uroczystym głosem odczytywanie aktu oskarżenia. Wypadło to nad wyraz patetycznie i gdyby nie grożący mu wyrok, włącznie z karą śmierci, Bohuszewicz roześmiałby się mu w nos.
– Niniejszym, oskarża się obecnego tu Stanisława Bohuszewicza, syna Józefa, urodzonego dwudziestego drugiego marca, tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku, w Warszawie, o... – i tu nastąpiło wyliczanie mu „czynów przestępczych”, począwszy od przystąpienia do zbrodniczej organizacji militarnej, zwykłych band „tak zwanych” Narodowych Sił Zbrojnych, gdzie „pod pretekstem walki z niemieckim okupantem, oskarżony trudnił się bandyckim procederem niszczenia przeciwników politycznych, prawdziwych polskich patriotów zrzeszonych pod sztandarami, najpierw Gwardii Ludowej, a potem Armii Ludowej”. Nie zapomniano także o jego dowódcy z czasów okupacji, panu majorze Wiesławie Góralczyku, pseudonim „Góra”, którego nazwano hersztem przestępczej szajki, a aresztowanie Bohuszewicza przez Gestapo i kilkumiesięczny jego pobyt w katowni przy alei Szucha, potraktowano jako „tylko grę pozorowaną dla zmylenia polskich patriotów”, którymi, według aktu oskarżenia, byli wyłącznie komuniści oddani Moskwie.
Ponadto, „akt oskarżenia” zawierał też zarzut czynnego udziału w wymordowaniu grupy Jana Liska i Antoniego Palenia oraz Kazimierza Piotrowskiego – „bojowników o wolność i demokrację”, żołnierzy Armii Ludowej, zabitych z premedytacją przez „zbrodnicze bandy” NSZ-etu w sierpniu 43 r. w województwie lubelskim. Zbrodnia ta figuruje w komunistycznej historiografii jako „mord borowski”, który był w prostej linii skutkiem działalności tak zwanego „Bloku” Henryka Glassa, także „twórcy zbrodniczej organizacji” występującej pod nazwą Porozumienia Antykomunistycznego.
Za „zbrodniczą działalność” – jak było w tym „akcie oskarżenia” – oraz zarzuty popełnienia „innych przestępstw”, bliżej niesprecyzowanych i nigdy nieudowodnionych, major „Wysoki-Sąd” spojrzawszy na zegarek przyspieszył, najwyraźniej zmierzał do końca tej „rozprawy sądowej”.
– Stanisław Bohuszewicz, pseudo „Virtus”, za dopuszczenie się wszystkich tych haniebnych zbrodni na przestrzeni trzech lat, a ściślej, od września czterdziestego pierwszego do końca lipca czterdziestego czwartego, na mocy dekretu PKWN z 31 sierpnia 44 roku oraz dekretu z 30 października, tegoż samego, 44 roku oraz z powołaniem się na artykuł 86, paragraf 2, Kodeksu karnego Wojska Polskiego, de facto i de iure Rzeczypospolitej Polski, oskarżony Stanisław Bohuszewicz, syn Józefa, urodzony... w szczególności za bandycki zamach i współudział w zbrodni przynależąc do faszystowskich band ukrywających się pod nazwą Narodowych Sił Zbrojnych, wymieniony z imienia i nazwiska oskarżony podlega dodatkowo, podkreślam d o d a t k o w o, karze więzienia od piętnastu lat do kary śmierci włącznie. Reasumując, wyrokiem sądu wojskowego (ciągle jeszcze) Rzeczpospolitej Polski, skazuje się oskarżonego na... – major zawiesił głos – karę śmierci!
Odczytanie tej części aktu oskarżenia oraz sentencji wyroku, „Wysoki Sąd” wygłosił na stojąco, dla dodania sobie i całemu temu „procesowi” – powagi.
Na zakończenie swej mowy oskarżycielskiej, sędzia i prokurator w jednej osobie, uzasadnił swój wyrok tym, że oskarżony podczas wojny występował przeciwko „bojownikom o wolność i wyzwolenie społeczne w duchu szeroko pojętej demokracji”. Ponadto, „skazany wykazał wielkie natężenie woli przestępczej”.
– Dlatego, proponuje się wobec oskarżonego, nierokującego w żaden sposób zmiany swojej nieustępliwej postawy, zastosowanie kary o najwyższym wymiarze, czyli kary śmierci – major zakończył swą mowę głosem nad wyraz uroczystym, dodając jeszcze, że wyrok jest prawomocny i nie podlega apelacji.
Bohuszewicz słuchał tego, nie dowierzając rażącemu brakowi w tym „akcie oskarżenia” konkretnych dowodów na zarzucane mu czyny. Domyślał się, że autorem tego „wypracowania” na jego temat mógł być tylko ktoś taki, jak porucznik Kwiatycki, świeżo upieczony „prawnik” po przyspieszonym kursie zwanym „duraczówką” od nazwiska niejakiego Duracza, pomysłodawcy tej produkcji pseudoprawników na potrzeby reżimu niszczącego wszystkich dlań niewygodnych Polaków. Stanisław nie podejrzewał majora, byłego, bądź co bądź przedwojennego adwokata, o autorstwo takiego bzdeta prawnego. A może, może sklecili to obaj, naprędce, żeby tylko „wykonać plan” pracy narzuconej im przez przełożonych, aby należycie zachować „wysoki przerób”, jak się wyrażali ci wszyscy „prawnicy” o swojej pracowitości w uprawianym przez siebie procederze.
Adwokat-sfinks spoglądał na skazanego „prawomocnym wyrokiem” swojego „klienta”, próbując dać mu do zrozumienia, że świetnie panuje nad zaistniałą sytuacją i żeby on tylko nie dał się ponieść nerwom...
– Oskarżony, oczywiście, przyznaje się do winy – powiedział za niego do siebie „Wysoki Sąd” w osobie majora. A siedzący po jego bokach żołnierze-ławnicy toczyli wokół błędnym wzrokiem, trzymając się krzeseł w obawie, żeby nagle nie usnąć i nie zwalić się na sędziowski stół lub wprost na podłogę.
– Nie! „Wysoki sądzie”, nie przyznaję się do winy! Czy to, co mi przed chwilą pan major... przepraszam, „wysoki sąd” odczytał, to był może akt oskarżenia i wyrok zarazem?!
– A co?
– Bo według mnie, to były tylko i wyłącznie zarzuty niepoparte żadnymi dowodami – bronił się Stanisław.
– Czy oskarżony jest może prawnikiem, że ma czelność podważać zasadność aktu oskarżenia? Pytam się! Jest, czy nie?! - krzyknął major, czerwieniejąc na twarzy.
– Nie jestem prawnikiem. Tu w ogóle nie trzeba być prawnikiem, żeby podważyć, jak się „wysoki sąd” wyraził, „zasadność aktu oskarżenia”!
– Dobrze, posłuchajmy więc, co na ten temat ma do powiedzenia obrońca oskarżonego, Bohuszewicza Stanisława, obywatel-mecenas... – przerwał, gorączkowo szukając w papierach nazwiska adwokata. – Mecenas, mecenas... obywatel...
– Kulko, Hilary Kulko – podpowiedział mu sfinks.
– Proszę! Wysoki Sąd słucha! – powiedział major, podpierając oburącz głowę. Patrzył z wyraźnym zaciekawieniem na „obywatela-mecenasa”.
– Otóż z punktu widzenia ogólnie przyjętego i, podkreślam, obowiązującego prawa oraz zawartych w nim treści merytorycznych, na podstawie zasłyszanego tu, na tej sali, a odczytanego przez Wysoki Sąd aktu oskarżenia przeciwko oskarżonemu Stanisławowi Bohuszewiczowi, w zasadniczych punktach nie uchybia ogólnie przyjętym zasadom formułowania zarzutów... Podkreślam, że jest to tylko moja opinia wypowiedziana na podstawie przedstawionego nam tu, materiału dowodowego...
– Sami słyszycie, oskarżony Bohuszewicz, że i wasz obrońca nie stawia żadnych konkretnych zarzutów przedstawionemu wam aktowi oskarżenia. Pytam więc po raz drugi, czy oskarżony przyznaje się do winy, czy też...
– Nie, nie przyznaję się do winy! Bo, po pierwsze, wobec stawianego mi zarzutu „bandyckiego niszczenia przeciwników politycznych pod pretekstem walki z niemieckim okupantem”, stwierdzam kategorycznie, że nigdy nie zwalczałem żadnych przeciwników politycznych, moich, ani organizacji, do których należałem, czyli Narodowych Sił Zbrojnych, a później Armii Krajowej. Walczyłem tylko ze wspólnym, nas, Polaków, wrogiem, hitlerowskim okupantem! Tylko i wyłącznie! Wszelkie podjęte przeze mnie czyny zbrojne, podkreślam, podjęte z całą świadomością i odpowiedzialnością, skierowane były li tylko i wyłącznie przeciwko Niemcom! – powiedział dobitnie, podniesionym głosem. – Zaś co do zarzucanego mi udziału w, jak się „wysoki sąd” wyraził, „mordzie borowskim”, także się nie przyznaję! W sierpniu czterdziestego trzeciego roku nawet nie byłem w województwie lubelskim i nikt nie mógł mnie tam widzieć. Zarzut ten jest wymyślony, wręcz spreparowany przez śledczego, pana porucznika Kwia...
– Dosyć tych insynuacji! Przecież w protokołach przesłuchań jest wyraźnie napisane...
– Tak, proszę „wysokiego sądu”, owszem, jest napisane, ale przeze mnie niepodpisane! Powtarzam jeszcze raz...
– Co to wszystko ma znaczyć?! Proszę sprawdzić! – major krzyknął w stronę protokolanta.
– Niepodpisane, Wysoki Sądzie...
– Co?! Nie-pod-pisane?
– Nie, niepodpisane, Wysoki Sądzie!
– Jak to możliwe, przecież... w akcie oskarżenia wyraźnie podane są fakty rzeczywiście złożone przez oskarżonego w czasie długotrwałego śledztwa, w ciągu... prawie... dwóch lat – dukał zbity z tropu major-sędzia-prokurator i oskarżyciel w jednej osobie, niekwestionowana, wydawałoby się, wyrocznia.
Oskarżony dalej odpierał po kolei, wszystkie stawiane mu zarzuty, a protokolant, niczym nakręcona maszynka powtarzał uparcie swoje: „niepodpisane”.
– Jasna cholera! Szlag by trafił cały ten pion śledczy! – krzyczał pod adresem podlegających mu osobiście śledczych, także i porucznika „Kwiatka”, a zwłaszcza pod swoim adresem, bowiem pełnił funkcję, bądź co bądź, „nadśledczego”(!). A wchodzący i wychodzący co jakiś czas Kwiatycki, nagle ulotnił się był na dobre i już tu więcej nie zajrzał aż do ogłoszenia werdyktu. Wreszcie przyszła kolej na „obrończą” mowę jego, niby adwokata z urzędu, mecenasa Hilarego Kulki. Ku zdziwieniu wszystkich, nie wyłączając ławników-figurantów, którzy się nagle przebudzili, mowa obrońcy była nad wyraz krótka i zaskakująca. Zażądał dla oskarżonego uniewinnienia, a uzasadnił to jedynie brakiem podpisu Bohuszewicza pod jakimkolwiek zeznaniem.
W celi zastępującej salę sądową zrobiło się nagle cicho. Zapanowała konsternacja. I trwałaby ta cisza w nieskończoność, gdyby najpierw nie chrząknięcie majora, a potem jego słowa wypowiedziane stanowczo:
– To po prostu niemożliwe! Po czym zabrał się do przerzucania papierów i kiedy już widocznie doszedł do wniosku, że staje się to co najmniej groteskowe, spojrzał na oskarżonego pełen oburzenia i nagle „wysoki sąd” ogłosił bez ogródek „sprawiedliwy” wyrok opiewający na „tylko” piętnaście lat pozbawienia wolności oraz praw obywatelskich za – jak się wyraził – „próbę zbrodniczego wyeliminowania sił walczących o sprawiedliwy ustrój przyszłej Rzeczpospolitej Polski de facto i de iure”, kładąc nacisk, nie wiedzieć czemu, na ostatni wyraz.
XX
Zatrzymali się tuż przed wiaduktem kolejowym u zbiegu Górczewskiej i Sokołowskiej. Tutaj znajdował się jeden z najsilniejszych punktów powstańczego oporu. Dysponowano zdobyczną „panterą” i potężnym sprzężonym karabinem maszynowym o zdwojonej sile, a ponadto Powstańcy byli w posiadaniu aż dwóch „piatów” i niemal wszyscy mieli peemy. Większość z nich ubrana była w niemieckie panterki i hełmy z biało-czerwonymi opaskami. Z oddali podobni byli do większego oddziału SS.
Początkowo oni też wzięli ich za Niemców, ale kiedy podeszli nieco bliżej, nie mieli już wątpliwości, kim są ci wszyscy chłopcy. I znowu, jak za każdy razem pluton „Virtusa”, znajdując się nie „na swoich śmieciach”, wydał się podejrzany każdemu tutejszemu dowódcy.
– Hasło! – Wolność. – Odzew? – Wilno.
Mimo to, jak zawsze, tak i teraz zostali zatrzymani i zaprowadzeni do dowódcy obwodu, podpułkownika kwaterującego w jednym z ocalałych mieszkań od podwórza, gdzie panował na razie względny spokój od Niemców, ale nie spokój w sensie ogólnym. Wciąż ktoś wchodził i spiesznie opuszczał dowództwo, głównie łączniczki i sanitariuszki, a także dowódcy odcinków znikali zaraz po otrzymaniu zmieniających się bez przerwy rozkazów. Wyczuwało się atmosferę nerwowego wyczekiwania na dalszy bieg wydarzeń, której towarzyszyło bojowe nastawienie i determinacja Powstańców.
– Melduje się podporucznik „Virtus” ze swoim plutonem kompanii B-1, ba-onu „Bałtyk”, pułku...
– Wiem – przerwał mu dowódca obwodu. – Ale, co pan tu robi, tu... na Woli? – pytał zdziwiony jak każdy, poprzednio spotkany dowódca.
I dopiero po wylegitymowaniu i wysłuchaniu wyjaśnień zmienił ton.
– Nie bardzo wiem, jak mógłbym panu pomóc, panie poruczniku, bo sam pan widzi, tam, zza torów nadciągają Niemcy, a tam – wskazał na płonące domy – też pełno Niemców. Musi pan sobie jakoś radzić. Co prawda jesteście już niedaleko od Dzielnej, ale gdybyście panowie mieli jakieś trudności ze strony moich ludzi, proszę się na mnie powołać. Jestem podpułkownik „Witold”, a moim zastępcą jest kapitan „Zyndram”. Życzę panu i pańskim żołnierzom powodzenia. Żegnam pana, panie poruczniku.
Schronili się na podwórzu jednego z domów przy Górczewskiej. – I znowu ta cholerna bezradność – pomyślał „Virtus” – to kręcenie się w kółko, zwłaszcza teraz, kiedy udało im się przejść przez prawie pół miasta, teraz, kiedy znaleźli się zaledwie kilka ulic od Komendy Głównej i gdyby teraz przyszło im... – odpędzał od siebie ponure myśli i widział ich pytające spojrzenia, a oni wiedzieli, że i on sam jest w jeszcze większej od nich rozterce, więc unikali nawet spojrzeń, nie mówiąc już o zadawaniu mu jakichkolwiek pytań.
– A gdzie jest ten dzieciak? Ten... „Zawisza... Czarny”? – zapytał „Virtus”.
– Był tu przed chwilą... No tak, dostał od pana porucznika bagnet i prysnął, szczun jeden! – odpowiedział sierżant „Szymon”.
– Już wiem. Pójdziemy w stronę cmentarza Ewangelickiego, a stamtąd będą już dwa kroki. Nie możemy stać tak bezczynnie. Spróbujemy, może się uda...
– Są dwa uda albo się uda, albo się nie uda – wyrwało się „Waligórze”.
– Ruszamy!
Kierując się w stronę ulicy Gostyńskiej, zostali zatrzymani przez jakiegoś rotmistrza, który rozkazał im dołączyć do oddziału walczącego przy wiadukcie. Rotmistrz nie chciał nawet słyszeć żadnych tłumaczeń „Virtusa”, że idą aż z Mokotowa, że powinni już dawno dotrzeć do Komendy Głównej i że ostatecznie dostał placet od samego dowódcy obwodu, podpułkownika „Witolda”.
– To jest rozkaz, poruczniku! – krzyknął tamten, kładąc znacząco dłoń na kaburze pistoletu.
I zaczął się niezły młyn. Trafili do oddziału dowodzonego przez porucznika „Kaletę”, gdzie rej wodził niemal równy wzrostem „Waligórze”, „Wachmann”, opolanin władający płynnie niemieckim. To on, ubrany w esesmański mundur, ze „schmeisserem” niedbale przewieszonym przez ramię, wraz z kilkoma chłopcami w takich samych mundurach, nagle zawołał do Niemców, żeby przestali strzelać, bo oni zostali odcięci, a wszędzie wokół są „polnische bandite”. Niemcy, mimo wszystko wciąż nie dowierzając, spytali, do jakiego należą oddziału.
– Do kompanii Obersturmführera Heinza Glückarscha.
– Nigdy nie słyszałem o kimś takim!
– A o pułku SS-Oberführera Dirlewangera, słyszałeś dupku?!
– Och, ja, ja!
– No więc, chodźcie bliżej, wy wehrmachtowskie ofermy! Jak długo mamy tu na was czekać!
– To wy chodźcie do nas i dołączcie do przechodzących oddziałów – usłyszeli w odpowiedzi.
„Wachmann”, widząc, jak tamci spokojnie wychodzą spod wiaduktu na otwarty teren i, stając, naradzają się, czy iść dalej, rozkazał swoim podwładnym chwilę jeszcze poczekać, aby jak najwięcej Niemców przeszło na tę stronę, po czym rozstawił ich za wyłomami murów i w oknach najbliższej kamienicy. Nagle, nim „Wachmann” zdążył wydać kolejny rozkaz, któryś z jego chłopaków najwidoczniej nie wytrzymał napięcia i zaczął strzelać długą serią, a za nim zaraz pozostali. Zdezorientowani wehrmachtowcy odpowiedzieli ogniem. Walili na oślep, chaotycznie i gdzie popadło. Niektórym z nich, stojącym bliżej tunelu, udało się schronić przed zmasowanym, powstańczym atakiem, a ci, dotychczas niespodziewający się niczego, leżeli pokotem na środku skrzyżowania ulic.
Kilku powstańców rzuciło się do zbierania zabitym i rannym broni i amunicji, hełmów, pasów, a także obuwia. Cały oddział schronił się na nasypie kolejowym, skąd widać było, jak Niemcy, kolejną grupą szykują się do szturmu. Tworząc tyralierę, posuwali się ostrożnie ku tunelowi. Wiedzieli już, że ich „komerade” wpadli w pułapkę i zostali wystrzelani jak kaczki.
Zaatakowali przy silnym wsparciu broni maszynowej, ale nie widząc żadnych efektów, wstrzymali ogień. Wtedy cały oddział porucznika „Kalety” zaczął kontratakować, strzelając na przemian z nasypu i z tunelu pod torami, raz z lewej, a raz z prawej strony, sprawiając tym samym wrażenie o wiele większej siły, niż stanowili w rzeczywistości. Nagle dowódca wydał rozkaz wstrzymania ognia i wtedy „Wachmann” znowu zawołał z wiaduktu nad ulicą Górczewską do nadciągających żołnierzy Wehrmachtu, którzy nie odważyli się wejść do tunelu. Stali zdezorientowani, nie bardzo wiedząc, co dalej robić.
– Na co czekacie, tumany?! Bandyci atakują nas z tyłu!
Kilkunastu z nich szykowało się już do wejścia pod wiadukt, a inni, wrzeszcząc, powstrzymywali ich od tego zamiaru.
– Nie strzelajcie na nasyp! Jest nas tu więcej! – krzyczał do nich „Wachmann”.
Szwaby mieli podzielone zdania. Jedni wyraźnie zdecydowani byli zaryzykować atak, a inni, pomni tego, co się stało z ich kolegami, czekali na dalszy rozwój wypadków. Słychać było głośne przekleństwa. W tym czasie porucznik „Kaleta” rozkazał swoim chłopcom zająć pozycje na nasypie kolejowym. Niemcy, wsparci dwoma czołgami sunącymi w stronę tunelu, ruszyli do ataku. I kiedy piechota Wehrmachtu znalazła się już bardzo blisko nasypu, wtedy nastąpił zmasowany powstańczy ogień z góry. Kompletnie zaskoczony tym nieprzyjaciel znowu strzelał jak poprzednio, na oślep, i znowu padło kilkunastu zabitych i rannych. Z daleka nadciągały następne niemieckie posiłki wsparte „ferdynandami” – działami szturmowymi.
Zaczęło padać. Otoczenie nasiąkało wilgocią i mrokiem. Dowodzący powstańcami zdecydował o natychmiastowym wycofaniu się. Rozkazał im uciekać w stronę cmentarzy, w stronę ulic Młynarskiej i Okopowej. A oni, szczęśliwi, bo dozbrojeni, gnali, wesoło pokrzykując, obładowani zdobytą bronią i amunicją, gnali niczym źrebaki, biegli ulicami pełnymi gruzu, potłuczonego szkła, biegli radośni wśród rumowisk, gnali na oślep, aby jak najdalej od nacierających od strony Ulrychowa i Koła Niemców.