A Kazik i ja udaliśmy się z Lilianą do miasta, aby kupić wędkę i przybory wędkarskie, gdyż spodziewałem się ryb w rzece Mulde, oraz aparat fotograficzny Kodaka i filmy za kawę, papierosy i konserwy mięsne. Od Liliany wiedzieliśmy, że sklepy w mieście są od dłuższego czasu nieczynne i szczelnie zamknięte, ale ona znała niektórych właścicieli i przy jej pomocy wracaliśmy z miasta z bambusowymi, składanymi wędkami w rękach.
W niedzielę, 29 kwietnia, wcześnie rano wybraliśmy się nad rzekę i do południa nie tylko, że nie złowiliśmy ani jednej, nawet małej rybki, ale nawet ani razu pławik nie drgnął. Dopiero w południe paru przechodzących żołnierzy amerykańskich nam powiedziało, że w tej rzece wszystkie ryby zostały wybite granatami przez nich i ich kolegów i że możemy spokojnie pójść do domu. Dla skrócenia drogi, kiedy przechodziliśmy w centrum miasta przez park brzegiem stawu, zauważyłem wystające z wody grzbietowe płetwy karpia. W ciągu paru minut wyłowiłem na brzeg dwukilogramową rybę, a za mną Kazik złapał drugą. Po kilkunastu minutach mieliśmy na brzegu cztery duże karpie i wtedy zauważyliśmy na drugim brzegu miejskiego policjanta, który do nas krzyczał, że mamy natychmiast zaprzestać łowienia, bo te karpie są prywatną własnością Landrata, czyli starosty. Przesuwając kaburę z pistoletem z boku na front, odkrzyknąłem mu: „Powiedz Landratowi, żeby przyszedł osobiście, to mu za jego prywatne karpie zapłacę!”. I odpiąłem kaburę, jakbym miał zamiar wyjąć pistolet.
Po powrocie do domu karpie w wannie ożywiły się i zwołaliśmy wszystkich oficerów sąsiadów, aby pochwalić się rybami. Wieść o karpiach w parku, szybko dotarła do koszar. Na drugi dzień, w poniedziałek, 30 kwietnia, nie tylko koledzy z bloku, ale i „wędkarze” z koszar wyłowili wszystkie karpie, jakie były w stawie.
Również tego dnia po śniadaniu Kazik i ja odszukaliśmy mieszkającego w mieście kierownika kasyna oficerskiego, będącego w sąsiednim budynku naszego bloku, gdyż chcieliśmy się zapoznać z ewentualnymi dokumentami pułku artylerii, imiennymi listami członków kasyna, czyli oficerami, oraz przedmiotami, które mogłyby być pamiątkami naszego pobytu w Grimmie, a do tego budynku klucze miał tylko kierownik. Zamiast spodziewanych „trofeów” znaleźliśmy w piwnicy duże zapasy konserw owocowych w szklanych słojach, które rozdzieliliśmy wśród kolegów, a ja zabrałem na pamiątkę mały pułkowy proporczyk dowódcy pułku z jego stołu w jadalni, który mam do dzisiaj.
Od wtorku, 1, aż do piątku, 4 maja 1945 r., byliśmy zajęci naszymi motocyklami, wymagającymi remontów z powodu paroletniego nieużywania ich, co przy naszych mechanicznych „zdolnościach” wymagało dużo czasu i trudu.
Przez cały okres pobytu w Grimmie nie opuszczała nas myśl o przedostaniu się na zachód, do polskiego wojska, a po drodze odszukania obozów jenieckich, w których mieliśmy nadzieję odnaleźć nasze koleżanki łączniczki i sanitariuszki oraz kolegów z Powstania Warszawskiego.
Niespodziewanie, decyzję i dzień wyjazdu powziął za nas mjr Taylor, który w piątek, 4 maja, po południu wezwał nas wszystkich jedenastu oficerów do swego biura i oficjalnie nam oświadczył, że w najbliższych dniach Alianci oddadzą armii sowieckiej pod okupację tereny zajęte przez wojska amerykańskie na zachód od rzeki Elby, z prowincją Turyngii włącznie. Ta wiadomość nas wszystkich zaskoczyła i sparaliżowała do tego stopnia, że przez dłuższą chwilę nie wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Po ochłonięciu, zwróciłem się do mjr. Taylora z pytaniem, kiedy to nastąpi i kiedy Amerykanie będą się ewakuować, otrzymałem odpowiedź, że data ta nie była podana, ale już wyszły w teren rozkazy do przygotowań i mjr Taylor przyrzekł nas poinformować, jak tylko się na ten temat czegoś dowie.
Miałem zaufanie do mjr. Taylora, że nas nie zawiedzie i że mogę liczyć na jego pomoc, więc poprosiłem go, aby zorganizował ewakuację na zachód wszystkich mieszkańców koszar, żołnierzy i cywilów, bez względu na narodowość, a nas kilku, posiadających motocykle, uprzedzi na czas, abyśmy mogli bezpiecznie wyjechać z Grimmy. Na tę moją prośbę mjr Taylor odpowiedział również przyrzeczeniem, że to załatwi i da mi znać na czas.
O pomyślnym załatwieniu ewakuacji mjr Taylor zawiadomił nas 7 maja po południu i podkreślił, że pertraktacje Aliantów z Niemcami na temat kapitulacji Niemiec są na ukończeniu, więc zorganizował kolumny transportów na środę, 9 maja, rano i rozpocznie ewakuację wszystkich mieszkańców koszar do dużego obozu w mieście Dortmund w zachodnich Niemczech, w angielskiej strefie okupacyjnej.
Natomiast do mnie się zwrócił słowami, że możemy spokojnie wyjechać z Grimmy, kiedy nam to będzie odpowiadało, i zapewnił mnie, że on nas nie zawiedzie, oraz dał mi kartkę z miejscowościami obozów jenieckich, w których byli żołnierze Armii Krajowej, o co go prosiłem wcześniej, i nazwy miast, gdzie były Polskie Misje Wojskowe i oddziały Wojska Polskiego, jak 1. Dywizja Pancerna gen. Maczka i Polska Brygada Spadochronowa.
Wtorek, 8 maja 1945 roku, okazał się największym świętem w moim życiu. Nie tylko, że był dniem moich imienin (św. Stanisława), ale najpierw przez radio usłyszeliśmy komunikat o kapitulacji Niemiec, a nieco później oficjalne ogłoszenie końca II wojny światowej. Po tych wiadomościach poprosiłem Lilianę, aby zamieniła w mieście parę puszek kawy Neski, kilka paczek papierosów i parę czekolad na butelkę „Sekt”, czyli niemieckiego szampana, do obiadu. Resztę dnia przeznaczyliśmy na spakowanie naszego skromnego dobytku i zapasów żywności do skórzanych toreb zwisających po obu stronach tylnego koła motocykli. W czasie szukania mapy Niemiec w gabinecie byłego męża Liliany, natrafiłem na dwa tomy Heinricha Sienkiewicza „Kreuzritteren”, czyli „Krzyżaków” po niemiecku, ale nie zabrałem tej książki na pamiątkę pomimo prośby Liliany.
We środę, 9 maja 1945 roku, pożegnaliśmy mjr. F. Orłowicza i kolegów w bloku, oczekujących transportu na zachód razem z mieszkańcami koszar i udałem się pieszo z Kazikiem do koszar, pożegnać się z mjr. Tomem Taylorem i kapralami z kompanii „Krawcem”, „Jurem”, Albinem Kurkiem i „Lipą”, Florianem Węgrzynem. Z kapralami było to nad wyraz wzruszające pożegnanie po tylu wspólnie przeżytych miesiącach w akcjach dywersyjnych w konspiracji, 63 dniach w Powstaniu Warszawskim w 1944 roku, w szpitalach, kanałach, w niewoli i w Grimmie.
Jako ich były dowódca, przy pożegnaniu dałem im ostatni rozkaz: „Macie zameldować się u mnie we Włoszech, w II Korpusie gen. Andersa, gdzie Was będę oczekiwał. Znajdziecie mnie przez biuro personalne II Korpusu”. Po czym obaj opuściliśmy koszary. Trzy miesiące później, kiedy byłem oficerem Biura Informacyjnego Bazy II Korpusu w mieście Mottola na południu Włoch, otrzymałem od nich list z fotografiami z m.p. 7. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej, do którego zostali przyjęci, którym bardzo mnie i Kazika uradowali.
Po powrocie z koszar i pożegnaniu Liliany i Herty, obaj z Kaziem dosiedliśmy naszych stalowych „rumaków” D.K.W. 350 c.c., a za nami koledzy: kpt. R. Paraszewski i ppor. M. Chłopik na swoich oraz pasażerowie na tylnych siodłach: por. W. Tymieniecki i pchor. S. Banasiewicz, i wyruszyliśmy do miasta Lipsk. Z Lipska, przez miasta Gerę i Jenę, dojechaliśmy do Weimaru, gdzie skręciliśmy na południe i pod wieczór do jechaliśmy do celu podróży tego dnia, małego miasteczka Blankenheim oraz obozu kobiet oficerów Armii Krajowej, jeńców wojennych z Powstania Warszawskiego, Stalagu IX-C. Wszystkie po drodze spotykane miasta bez względu na wielkość były zamienione na olbrzymie sterty gruzów i jak okiem sięgnąć, nie widzieliśmy ani jednego nieuszkodzonego domu powyżej pierwszego piętra włącznie. Również nie zauważyliśmy ludności cywilnej w tych ruinach, dopiero kiedy zbliżyliśmy się do miasta Weimar, spotykaliśmy luźne grupy przeważnie starców, kobiet i małych dzieci, ciągnących małe wiejskie i dziecięce wózki oraz taczki naładowane dobytkiem w kierunku wschodnim, powracających do swych domów Niemców. Ich widok robił na nas wielkie wrażenie, ale nie było w nim uczucia litości po tym, co musieliśmy przeżywać przez pięć lat niemieckiej, hitlerowskiej okupacji Polski.
Na widok szeroko otwartej bramy i pustych baraków, udaliśmy się wszyscy do piętrowego, samotnie stojącego na uboczu domu, wyglądającego na pałac, aby zaciągnąć języka, co się stało z Polkami jeńcami.
W ciemnym holu tego domu przywitał nas cywil głośnym „Heil Hitler” i prawą ręką wyrzuconą skośnie w prawo do góry, na co „uprzejmie” odpowiedziałem silnym ciosem w lewy jego policzek, a Kazik takim samym ciosem dołożył mu z drugiej, żeby zrozumiał, że to zwycięzcy wracają z wojny, ale nie Niemcy, tylko Polacy. Po naszym powitaniu cywil nas przepraszał, że w ciemnościach wziął nas za żołnierzy Wehrmachtu wracających do swych domów, i za powitanie słowami „Gruess Gott” zamiast „Heil Hitler” dostawał podobne do naszego „przywitanie”. Następnie nas poinformował, że poprzedniego dnia Amerykanie wywieźli wszystkie kobiety Polki do miasta Marburg na północ od Frankfurtu.
Wobec nadchodzącej nocy, postanowiliśmy pozostać w tym domu na nocleg i odłożyliśmy zaplanowanie dalszych naszych kroków do następnego dnia. W czasie inspekcji domu pod względem naszego bezpieczeństwa zauważyliśmy, że kilka parterowych pokoi było kwaterami kobiet, Niemek, strażniczek obozu, i nawet w jednym z nich zastaliśmy trzy Niemki, które wyglądem to potwierdziły, pakując swe walizki przed opuszczeniem domu. Powiedziałem im, że dostaną wyżywienie i zapłatę za pracę w kuchni dla nas, jeśli pozostaną. Ponieważ dojeżdżając do obozu zauważyłem z drugiej strony tego domu dużą kurzą fermę i w niej na polu kilkaset białych leghornów, zażądałem od cywila na obiad następnego dnia po jednej całej, pieczonej kurze dla każdego z nas. Na próżno oponował, że te kury nie nadają się do konsumpcji, gdyż jest to rasa wyłącznie do składania jajek, czym przypomniał mi jajecznicę, więc zażądałem jajecznicy z pięciu jaj (bo jajka leghornów nie są duże) dla każdego na śniadanie, po czym zapukałem do pokoju strażniczek, że będą mogły opuścić dom dopiero po naszym odjeździe, a do tego czasu mają się zająć sprawami kuchennymi i przygotowywaniem naszych posiłków.
Następnego dnia rano Niemki również próbowały nam wytłumaczyć, że nie mają tłuszczów do pieczenia kur i do jajecznicy, gdyż są na „przydziały kartkowe”, wydawane przez magistrat w Weimarze. Ażeby zaspokoić nasze apetyty, pojechałem do Weimaru po kartki i w magistracie, bawiąc się pistoletem na pasie, zażądałem tylu kartek, ile potrzeba na kupno dwóch kilogramów masła, co po targu z urzędnikiem spoglądającym często na mój pas kaburą, otrzymałem. W sklepie spożywczym za masło i parę bochenków chleba zapłaciłem „Kartą Rekwirującą”, których kilkanaście blankietów otrzymałem od mjr. Taylora w Grimmie.