Bez mapy terenu, na którym znajdowaliśmy się, i bez busoli, nie byłem zdecydowany, w którym kierunku miałem dalej prowadzić kolumnę, aby uniknąć zbliżeń do linii frontu i nie dostać się pod ogień artylerii lub amerykańskiego lotnictwa.
W powzięciu decyzji pomogła mi sowiecka broń pancerna, kiedy około godziny 8 rano podjechały do mostu na prawym brzegu Łaby dwa sowieckie duże czołgi i każdy z nich oddał kilka strzałów z działek ponad rzeką i naszymi głowami, prawdopodobnie do stanowisk artylerii SS na terenie wyżej położonym, i wycofał się z pola widzenia. W tym czasie most był pełen ludności, mimo to dowódca odcinka SS wydał rozkaz wysadzenia go w powietrze. Ogromny huk wybuchu oraz widok tłumu kobiet, dzieci oraz dziecięcych wózków wysoko nad rzeką w powietrzu i spadających do rzeki, jak również niesamowity krzyk ludzki pozostał mi w pamięci na całe życie. Na lewym brzegu rzeki w pobliżu mostu widzieliśmy bardzo dużo rannych wśród ludności cywilnej, szczątków i wszelkiego rodzaju dobytku ludzi straconych na moście. Obserwując ruch ocalonych cywilów i kierunek ich procesji, po naradzie z mjr. Orłowiczem, Kaziem i feldfeblem podążyliśmy za nimi do małej wsi odległej o parę kilometrów, gdzie zostaliśmy nieprzyjaźnie, wręcz wrogo przyjęci przez same kobiety i dzieci, bo tylko one tam pozostały. Wszystkie domy i niektóre zabudowania gospodarcze udekorowane były białymi flagami w nadziei, że wojenna pożoga je ominie.
Dopiero papierosy, czekolada i puszki kawy poprawiły ich stosunek do nas, tak że pozostaliśmy w stodołach na nocleg, tym bardziej że „znalazły” dla nas na zamianę chleb, mleko, jajka, smalec i Speck, czyli słoninę wędzoną. W drodze do tej wsi mieliśmy przykry wypadek z wartownikiem, który zmarł na udar serca. Widok mostu z ludnością wysadzoną w powietrze, krzyki rannych i zbyt szybkie dla niego tempo marszu prawdopodobnie spowodowały śmierć. Po naradzie z Feldfeblem wartownicy złożyli jego ciało w przydrożnym rowie i przykryli gałęziami, aby nas nie posądzono o mord.
W niedzielę rano, 22 kwietnia, zapytałem gospodynię zagrody, w której nocowaliśmy, o odległość i kierunek do najbliższej miejscowości zajętej przez wojska amerykańskie, na co ona wskazała mi czubek kościelnej wieży wystającej ponad pagórek i powiedziała, że to małe miasteczko wczoraj zajęli Amerykanie i do niego prowadzi ta droga, wskazując mi ręką.
Na tę wiadomość mjr Orłowicz zwrócił się do mnie, abym zarządził zbudowanie ołtarza, i poprosił kpt. księdza Poraszewskiego o odprawienie polowej Mszy Świętej przed południem. Major poprosił mnie również, bym „wystarał się” u Niemek o materiały i przy ich pomocy zrobił dużą biało-czerwoną polską chorągiew oraz ażebym rozbroił wartowników i poczet sztandarowy z wybranych żołnierzy z karabinami był na Mszy Świętej.
Kończąc, major zapowiedział, że po obiedzie pragnie poprowadzić do Amerykanów kolumnę żołnierzy Armii Krajowej z pocztem sztandarowym na czele. W czasie, kiedy Niemki szyły sztandar (za kawę i czekoladę), a Kazik – saper z pomocnikami budowali na wiejskim wozie ołtarz, ja przygotowałem się do rozbrojenia wartowników. Najpierw wybrałem pluton żołnierzy wśród młodych, wysokich i silnie zbudowanych akowców i na ich czele poszedłem do stodoły zajmowanej przez wartowników oraz wywołałem do siebie feldfebla. Oświadczyłem mu, że dla nich wojna się skończyła, gdyż 3 km stąd są Amerykanie i po obiedzie my do nich pójdziemy. Po czym dałem mu rozkaz ustawienie jego 39 (1 zmarł w drodze) wartowników w dwuszeregu przed stodołą w pełnym rynsztunku, a kiedy to uczynili, nakazałem ustawić karabiny w kozły i położyć przy nich pasy z ładownicami i resztę wojskowego oporządzenia, jak bagnety, chlebaki i krótką broń, jeśli mają. Pozwoliłem im tylko zatrzymać plecaki z osobistymi przedmiotami i dałem znak moim „zuchom”, aby rozpoczęli rewizję każdego z nich, a sam zwróciłem się do feldfebla z pytaniem, czy ma broń krótką, bo karabin, który ustawił w koźle, był po zmarłym wartowniku. Patrząc mi w oczy, feldfebel oświadczył, że nie ma krótkiej broni, w co nie uwierzyłem i w czasie rewizji znalazłem u niego na brzuchu za paskiem spodni pistolet w kaburze typu Walther 7,65, a w kieszeni amunicję, który od tego momentu z dumą nosiłem na pasie.
Po wykonaniu tych wszystkich czynności, oświadczyłem wartownikom, że są w niewoli, i dałem im do wyboru, jeśli chcą, to pozwalam im rozejść się do swych domów albo mogą z nami na końcu kolumny pomaszerować pod naszą strażą jako jeńcy do Amerykanów, i dałem im czas do wymarszu kolumny ze wsi na decyzję.
Następnie uzbroiłem mój pluton w zdobyczne karabiny i wybrałem poczet sztandarowy z podporucznikiem Mieczysławem Chłopikiem pseudonim „Góral” jako dowódcą pocztu oraz podchorążym Jerzym Albinem i Tadeuszem Zawadzkim oraz kapralami Albinem Kurkiem i Florianem Węgrzynem.
Z resztą mego plutonu prowadziłem jeńców na końcu kolumny, gdyż wszyscy wartownicy z feldfeblem włącznie zdecydowali się pójść razem z nami. Po Mszy Świętej zakończonej odśpiewaniem „Boże coś Polskę”, „Jeszcze Polska nie zginęła”, i po obiedzie kolumna wyruszyła na kierunek wieża kościelna do Amerykanów. Kiedy czoło kolumny znalazło się na szczycie pagórka zasłaniającego miasteczko, widok pierwszych jednopiętrowych domów w odległości niecałych 100 m w dolinie i duża grupa kilkudziesięciu wysokich rangą oficerów, w tym paru generałów Wehrmachtu i SS, oraz gniazda ciężkich karabinów maszynowych po obu stronach szosy blokujących drogę zatrzymały i sparaliżowały nie tylko majora Orłowicza, ale cały przód kolumny.
W kilka sekund przez kolumnę dobiegł do mnie rozkaz „porucznik Kuczyński do majora Orłowicza na czoło kolumny”! Kiedy podjechałem na zdobytym po drodze rowerze do majora, usłyszałem jego pytanie „co mamy robić?”, na co bez zastanowienia odpowiedziałem, „Panie majorze, nie wolno nam się zatrzymywać ani cofać. Musimy bez zatrzymania przejść przez wypełnione tłumem cywilów miasto równym, żołnierskim krokiem, a za miastem pomyślimy, co dalej robić. Ja teraz podejdę do Niemców i spróbuję otworzyć przejście, a Pan major wyprowadzi kolumnę za miasto bez przystanku po drodze, aż do bezpiecznej odległości. Ja pozostanę na miejscu, aż przyjdzie cała kolumna i grupa naszych jeńców, i dołączę do plutonu uzbrojonego jako tylne ubezpieczenie. Na mój znak ręką Pan major ruszy z kolumną do miasta”. Po tych słowach podszedłem do stojących na środku drogi generałów i jak tylko mogłem głośno rozkazującym głosem krzyknąłem „Weg Frei”, to znaczy „droga wolna”, wiedząc, że Niemcy nie tylko lubią, ale respektują zdecydowane rozkazy. Nie na darmo podpatrywałem i poznawałem ich w okresie okupacji niemieckiej w latach 1939–1942 w Poznaniu, Kaliszu, Łodzi i Wieluniu w tak zwanym Warthegau. Na okrzyk, blokujący drogę Niemcy się rozstąpili i na mój znak ręką, mjr Orłowicz ruszył z kolumną do miasta.
Stojąc bezradnie w odległości zaledwie kilku kroków od tylu wysokich rangą oficerów niemieckich w czasie przemarszu około 200-metrowej kolumny, z niecierpliwością i wysokim podenerwowaniem wyczekiwałem nadejścia grupy jeńców – byłych naszych wartowników i mojego plutonu, zamykającego kolumnę, uzbrojonego w karabiny tych ostatnich. Miałem nawet czas pomyśleć, dlaczego dotąd Niemcy nie otworzyli ognia z ciężkiej broni maszynowej do kolumny, jak nadchodziliśmy, ale jedyną rozsądną odpowiedzią mogło tylko być, że czekali na Amerykanów zbliżających się z drugiej strony miasteczka, aby oddać się im do niewoli. Po przejściu miasteczka poprosiłem majora o przyspieszenie marszu, aby jak najszybciej oddalić się od miejsca, które mogłoby się zamienić w nasz cmentarz.
Muszę nadmienić, że władze niemieckie dla zdezorientowania wroga, usunęły tablice z nazwami wsi i miast oraz wszelkie drogowskazy, co utrudniało nam orientację i decyzję co do kierunku marszu na zachód po polnych, zygzakowatym drogach, unikając walczących niemieckich oddziałów. Jedynie mogliśmy się posługiwać w dzień słońcem, a na nasze szczęście wszystkie dni były słoneczne, a w nocy oświetlały nam drogę gwiazdy, na których nie najgorzej się znał Kazik, „Orion”.
Pod wieczór zatrzymaliśmy się na nocleg w stodołach wyludnionej wsi na terenie bezpańskim, czyli między liniami frontów. Zorganizowałem przez uzbrojonych żołnierzy jako takie ubezpieczenie kwater na dwugodzinne zmiany, aby wszyscy mogli dobrze odpocząć. W popołudniowym przyspieszonym marszu dużo kłopotu nam sprawiali jeńcy – starcy – gdyż taki marsz był ponad ich siły, pomimo że nie byli obciążeni wojskowym rynsztunkiem, ale nie mogłem znaleźć sposobu pozbycia się ich, po pierwsze, że traktowaliśmy ich jak dziadków z pobłażaniem, a po drugie, że zawiązała się z nimi pewnego rodzaju żołnierska koleżeńskość; za wyjątkiem mojego stosunku do feldfebla za jego kłamstwo z ukrytym pistoletem – przez cały czas pilnowałem jego zachowania się.
W poniedziałek, 23 kwietnia, w piękny, słoneczny dzień po śniadaniu, kolumna wyruszyła polną drogą do następnej oddalonej o kilka kilometrów wsi. W połowie drogi w płaskim, gołym terenie nagle pojawił się nad nami mały dwuosobowy samolot obserwacyjny i po paru okrążeniach na niskim pułapie prawie nad naszymi głowami zrzucił kartkę, na której było napisane who are you? Zawołałem do kolumny o białą bieliznę i na polu ułożyłem litery POW, czyli prisoners of war, jeńcy wojenni. Na znak, że Amerykanin w kabinie zrozumiał po paru okrążeniach podleciał nisko i wyrzucił drugą kartkę z napisem follow me i dwie napoczęte paczki papierosów oraz parę czekolad. Od tej pory naprowadzał nas do wsi, za którą przepływał kanał z żelazną tamą do niedużej elektrowni, a po drugiej stronie kanału była wąska, długa wyspa i za nią płynęła również wąska rzeczka. Do tej wsi dostaliśmy się zmęczeni pod wieczór witani przez białe flagi na domach i same kobiety z dziećmi. Wobec tego zarządziłem nocleg, odkładając przeprawę przez kanał i rzeczkę na drugi dzień rano, gdyż z informacji uzyskanych od Niemek, na drugim brzegu rzeki byli już Amerykanie. Już po zmroku Kazik Michniewicz udał się ze stajenną latarnią nad kanał, aby zbadać, czy żelazna tama nadaje się na zbudowanie na niej kładki, po której moglibyśmy przedostać się na wyspę, wówczas pozostałby tylko problem znalezienia łódek do przeprawienia się przez rzekę. Po długiej chwili wrócił Kazik z wiadomością, że spadając z tamy, zrzucił do wody 18 min i że będzie mógł łatwo zbudować kładkę gotową na rano przy pomocy kilku ochotników i odpowiedniej ilości drewnianych desek. Nie szukając po wsi odpowiednich desek i gwoździ, rozebraliśmy dużą część ściany stodoły i przy pomocy lin Kazik zbudował bezpieczną kładkę na jednej ścianie wąskiego metalowego rusztowania tamy, w ten sposób, że górna pozioma szyna tamy zastępowała poręcz kładki.